dwudziesta kropla
Czas leci zadziwiająco szybko. Testy, mecze quiddiycha (150:100 z Revenclaw dla Gryffindoru), treningi, spotkania z Dumbeldore'em i Malfoyem... Powoli wymyka mi się wszystko spod kontroli. Nie mam chwili złapać oddechu, a co dopiero pomyśleć o pokonaniu Voldemorta.
Horkruksy spędzają mi sen z powiek. Rozmowa z Dumbeldore'em nie należała do odkrywczych. Opowiedziałem swój sen ze wszystkimi szczegółami, jakie zapamiętałem. Pierwszą odpowiedzią było niedowierzanie, ale po tym jak opowiedziałem o domu i pierścieniu – uwierzył. Drugą odpowiedzią było zapewnienie, że będzie działać w tym zakresie i żebym się nie martwił. I że jest wdzięczy za moją, niezdolną do opisania, pomoc.
Z cichym westchnieniem wsiadam do pociągu, który ma zawieźć nas do Londynu, skąd udam się wraz z najmłodszymi Weasleyami na Grimmauld Place. To będą dziwne święta.
Nasz przedział jest przepełniony. Ja, Hermiona z wiercącym się Krzywołapem na kolanach, Ron, Ginny, Neville i Luna czytająca Żonglera. Siedzę obok okna, wpatrując się w migający krajobraz i słuchając paplaniny Neville'a o obiecanym przez babcię prezencie, którym ma być jakaś rzadka roślina.
Drzwi przedziału otwierają się i staje w nich Malfoy. Otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale szybko je zamyka, więc nawet nie jestem pewny, że były otwarte. Odchrząka i odzywa się:
– Kogo my tu mamy?
– Daruj sobie – mówię znudzony. Wygląda jakby chciał mi odpyskować i rozpocząć bitwę na riposty, ale tylko mruga, patrzy na mnie przez chwilę i wychodzi, mówiąc:
– Mam ważniejsze rzeczy do zrobienia niż patrzenia na szlamy i zdrajców krwi. – Trzaska drzwiami z całej siły.
– Ważniejsze rzeczy, czyli lizanie dupy Sami-Wiecei-Komu? – sarka Ron.
– Voldemortowi – poprawiam go. W tym samym czasie Hermiona krzyczy:
– Ron! Język!
W połowie drogi wychodzę z naszego jakże przytulnego (i nieznośnie głośnego przedziału), wymigując się toaletą. Potrzebuję trochę świeżego powietrza, więc znajduję wolny przedział i otwieram okno, przez chwilę się z nim mocuję, ale w końcu wygrywam ten nierównym pojedynek i cieszę się wiatrem na twarzy.
Draco znajduje mnie chwilę potem. Nic nie mówię, po prostu wpatruję się w niego przez parę sekund, zastanawiając się czym jest miłość. Czy to, co do niego czuję naprawdę jest tak romantyczne, tragiczne i w ogóle? Czy może miłość potrafi być zwyczajna? Przejawiać się opiekuńczością, przyciąganiem, pragnieniem całowania do utraty tchu... Nie wiem, co o tym myśleć. Chciałbym być zakochany... czy nie?
Powinienem skupić się na obowiązkach, nie mogę pozwolić sobie na przywiązanie. I tak umieranie jest trudne już teraz.
Malfoy nie mówi nic na przywitanie, tylko siada obok i opiera głowę na moim ramieniu. Ciężar jest przyjemny, włosy Draco delikatnie łaskoczą policzek; w nozdrza uderza zapach szamponu.
– Nie chcę wracać. – Ciepły oddech owiewa moją szyję. Mruczę w odpowiedzi. – Naprawdę nie chcę. A jak zapytają o postęp w zadaniu? Mam im odpowiedzieć, że bardzo mi przykro, ale zerowy?
– Powiedz prawdę.
– Na mózg ci padło.
– To powiedz, że to wymaga czasu.
– Taka odpowiedź... będzie bolesna.
Ściskam jego dłoń i powoli odwracam podbródek Draco w swoją stronę.
– Przetrwaj dla mnie – mówię i całuję go miękko. Delikatny dotyk warg jest uzależniający, więc przyciskam usta mocniej, chłonąc pożądanie Malfoya. Blada dłoń spoczywa na moim policzku, ja trzymam rękę na kościstym biodrze Malfoya, garnąc go bliżej siebie.
Ostatni pocałunek i szepczę:
– Muszę iść, bo zaczną się martwić. – Opuszczam ciepłe ramiona i wychodzę z przedziału, zostawiając Draco sam na sam z myślami.
– Co tak długo? – pyta Ron, gdy tylko siadam na swoim miejscu. – Chcesz fasolkę?
– Z chęcią. Eue! O smaku benzyny!
Reszta podróży upływa na śmiechu, przekomarzaniu się i szukaniu dobrych smaków Fasolek Berty'ego. Nie potrafię wyzbyć się wrażenie, że takie chwile są ulotne, że już ich nie będzie więcej. Znikną jak marny proch, zatrą się nawet w pamięci.
Na stacji czeka na nas Pani Weasley. Uśmiech rozświetla jej dobrotliwą twarz, gdy tylko nas widzi. Garnie całą trójkę do ciepłego uścisku i ponagla, żebyśmy nie spóźnili się na autobus, który zawiezie nas do Kwatery Głównej.
Dom Syriusza w dalszym ciągu sprawia wrażenie nawiedzonego. Stare tapety na ścianach, gobeliny i te głowy skrzatów na ścianach... O mało nie podskakuję przerażony, gdy rozlega się wrzask Walburgi Black. Pani Weasley ucisza ją, machięciem różdżki zasuwając przeżarte przez mole zasłony.
– Ron, co ja ci mówiłam?! – Mama zdziela go mokrą szmatką po głowie z surowym wyrazem twarzy, który łagodnieje, gdy ostrożnie siadam na kuchennych krześle. – Harry, rozpakuj się na górze. Dzielisz pokój z Ronem, jak ostatnio.
– Już idę. – Wcale nie mam ochoty się ruszać, ale nie zrobię przykrości tej przemiłej kobiecie.
Życie na Grimmauld Place upływa wolno i spokojnie. Co jakiś czas wpadają członkowie Zakonu Feniksa, zdając raporty, pijąc litrami herbatę i żartując. Niektórzy zostają na dłużej. Wtedy wspólnie jemy obiad, rozmawiając o sile Voldemorta.
Remus prawie tutaj mieszka, jak się dowiedziałem od Tonks, znika tylko na misje i podczas pełni. Były profesor często ze mną rozmawia, opowiadając o szkolnych czasach Huncwotów.
Czas mija na rozmowach, śmiechach i kawałach, chociaż bliźniacy przyjadą dopiero na świąteczny obiad, to Ginny nie ustaje w próbach podsłuchania członków zakonu, gdy dyskutują o czymś w grupach ściszonymi głosami.
Świąteczny ranek wita mnie zapachem cynamonu. Przeciągam się i wygrzebuję z miękkiej pościeli.
– Ej, wstawaj. – Trąca nogi Rona stopą i udaję się do łazienki. Rudzielec podnosi się nagle i rzuca we mnie poduszką, szczęśliwie zamykam drzwi, zanim oberwę.
– Prezenty! – Stos pakunków odwraca uwagę Rona, który zaczyna rozrywać kolorowy papier. – Woa... Zestaw do czyszczenia miotły z profesjonalnym poradnikiem! Jesteś najlepszy!
– Dzięki – szczerzę się, gdy wychodzę z łazienki z mokrymi jeszcze włosami.
– Dlaczego nie otworzyłeś najpierw prezentów? – dziwi się Ron. Przenoszę wzrok na maleńki stosik pudełek w nogach łóżka i wzruszam ramionami.
– Nie wiem, chyba po prostu ich nie zauważyłem.
– Zmieniam zdanie, jesteś nienormalny a nie najlepszy.
– Chcesz się pożegnać z prezentem? – droczę się. Na te słowa Ron zaborczo przytula pudełko do piersi.
– Ani mi się waż.
– Tylko żartuję. – Wystawiam mu język. Tym razem nie udaje mi się uniknąć wystrzelonej poduszki, więc trafia prosto w moją głowę, by potem opaść na podłogę. Podnoszę ją z szybkością godną zawodowego szukającego i z całej siły rzucam w Rona.
Z fragmentami pierza we włosach schodzimy na dół, w dalszym ciągu się przekomarzając. Z zarumienionymi ze szczęścia policzkami witam Ginny.
– Dostałeś coś ciekawego? – pyta. – I dzięki za naszyjnik!
– Książki, książki i jeszcze raz książki – śmieję się. Nic nie wspominam o karteczce od Malfoya z napisem "wesołych", która leży schowana na dnie kieszeni od spodni. Stanowi ona swoiste przypomnienie – mam o siebie dbać, nie popadać w depresyjne stany i wiedzieć, że Draco zawsze przy mnie będzie. Nawet jeśli daleko. Ja wysłałem mu różę, nie było do niej przywiązanej żadnej wiadomości, tylko czarna wstążka. Miała symbolizować przemijanie, to że zostało nam naprawdę niewiele czasu.
Pomimo pesymistycznych myśli, uśmiecham się szeroko i kontynuuję rozmowę z Ginny, która wręcz skacze z rozpierającego ją szczęścia.
– Wesołych – mówię, wchodząc do kuchni. Tonks podjada pierniczki i przy okazji gawędzi z Remusem, który uśmiecha się do mnie w odpowiedzi i upija łyk kawy.
– Wesołych Świąt, kochanieńki. – Pani Weasley krząta się przy kuchni, przygotowując dzisiejszą kolację. Ginny z energią wyciąga pojemniki i zaczyna przygotowywać ciasto.
– Dzień dobry, Harry.
– Dzień dobry, panie Weasley – odpowiadam grzecznie i siadam.
– Częstuj się kanapkami, kochanie. – Mama Rona podsuwa mi pod nos pełen talerz i stawia parujący kubek herbaty.
– Dziękuję – mówię, a do ust cieknie mi ślinka, więc sięgam po dwie kanapki z serem.
– Oho! – mówi tata Rona, przewracając kartkę w Proroku Codziennym. – Ministerwsto będzie miało pełne ręce roboty.
Strach na chwilę odejmuje mi rozum, ale dochodzi do mnie, że gdyby stało się coś strasznego, pan Weasley nie byłby taki spokojny, a w kącikach ust nie czaiłby się uśmiech.
– Co się stało? – pyta zaintrygowany Remus.
– Bellatriks Lestrange okradła własną skrytkę w Gringocie.
– Przecież ona nie żyje – wyrywa mi się.
– No tak – mówi starszy czarodziej – ale najwyraźniej gobliny o tym nie widziały. Ktoś, najprawdopodobniej pod wpływem wielosokowego, włamał się do jej skrytki, kradnąc jedną rzecz. Gobliny nie chcą zdradzić, co to było.
– Pewnie są wkurzone – podsumowuje Tonks i odgryza głowę piernikowemu ludzikowi. – Pierwszy raz ktoś naprawdę coś ukradł.
Przypominam sobie pierwszą klasę i to jak Voldemort próbował ukraść kamień filozoficzny. Moment, w moim śnie była ta skrytka. Czyżby Voldemort wyniósł horkruksa?
– To z pewnością – mówi Remus. – Gringott straci na wiarygodności.
Po śniadaniu wymykamy się z Ginny i Ronem na zewnątrz, by porzucać się śnieżkami w pobliskim parku, za co dostajemy solidne kazanie. Nie tylko pani Weasley na nas krzyczy, również Remus napomina coś o nieodpowiedzialności, śmierciożercach i kryjówce, której położenie może zostać odkryte. Tonks mruga do mnie, gdy wspinam się po schodach, zmierzając na górę, by: siedzieć i nie robić kłopotów, jak to ujęła mama Rona.
– Harry!
– Tęskniłeś?
Dwie rude czupryny pojawiają się, gdy leżę na łóżku, gawędząc z Ronem i Ginny o quidditchu. Fred siada przy mnie, zrzucając stopy ubrane w skarpetki w znicze na podłogę. Prycham z udawanym oburzeniem, by potem uśmiechnąć się szeroko.
– Co was przywiało tu tak szybko?
– Interesy – odpowiadają razem, spoglądając na siebie z identycznymi uśmieszkami.
– Co ci się stało w policzek, Fred? – pyta Ginny, dotykając cienkiej blizny po oparzeniu.
– Aaa... to? Mały wypadek przy pracy.
– Chodźcie na dół, trzeba pomóc – oznajmia George, więc z jękiem zwlekam się z łóżka.
Przy kolacji czuć prawdziwą atmosferę świąt. To nic, że jesteśmy w starym domu, w którym roi się od podejrzanych artefaktów i magicznych stworów. To nic, że wszyscy nie jesteśmy prawdziwą rodziną, ale ludźmi, którzy po prostu się kochają. To nic, że na zewnątrz toczy się wojna i giną ludzie. Liczy się ta chwila ogrzewana ciepłem kominka i głosem Lupina, który nuci kolędy.
– Naprawdę pyszny indyk, Molly – chwali panią Weasley Lupin, na co ta rumieni się dorodnie.
– Och, przestań! – Macha ręką. – I weź dokładkę, koniecznie!
– Tonks! Zrób ten nos kaczki. – Metamorfomag posłusznie wykonuje polecenie Ginny. Jej nos wydłuża się, spłaszcza i wreszcie zmienia kolor na pomarańczowy przy akompaniamencie donośnych śmiechów.
Bill i Charlie dyskutują z ojcem o nowych przepisach Ministerstwa i środkach podjętych w celu ochrony jego pracowników, którzy znikają.
– Ostatnio Wizengamot przegłosował ustawę, która w starym składzie nigdy nie weszłaby w życie – dobitnie mówi Charlie.
– Tak, słyszałem o niej – włącza się do dyskusji Remus. – Coś o większym znaczeniu czystokrwistych przy przesłuchiwaniach świadków, prawda?
– Niestety. Teraz świadectwo mugolaka jest o wiele mniej warte niż czarodzieja półkrwi, a co dopiero z rodziny czystej krwi.
– Żartujecie sobie w tym momencie – mówię absolutnie przerażony.
– Niestety... jesteśmy poważni – wzdycha Bill.
– Nie rozmawiajmy o przykrych sprawach! Są święta! Cieszmy się miłością! – Pani Weasley próbuje przywrócić atmosferę. – Kto chce pieczonego ziemniaczka?
– Ja poproszę. – Tonks wyciąga swój talerz, ale przez przypadek dotyka knykciem gorącego półmiska, co kończy się rozbitą porcelaną i jedzeniem rozsypanym po całym stole. – Przepraszam! Naprawdę przepraszam.
– Ależ nic się nie stało. – Jedno machnięcie różdżką mamy Rona i wszystko wraca do stanu sprzed wypadku. Remus pocieszająco kładzie rękę na ramieniu Tonks, która uśmiecha się z wdzięcznością i całuje go w policzek.
Wszyscy magicznie wbijają wzrok w swojej talerze albo po prostu patrzą wszędzie, byleby nie na Tonks i Remusa. Ich początkujący związek jest powszechnie znany, ale żadne z nich nie potwierdziło tego oficjalnie, więc wszyscy udają, że tego nie było, ale Fred z Georgem szczerzą się do siebie jak głupi, a Ginny rumieni się lekko.
– Poproszę jeszcze trochę puddingu, pani Weasley – mówię. – Jest najlepszy.
– Też chcę, mamo! – Ron oblizuje łyżkę i wystawia naczynie po dokładkę.
– Jak wszyscy to wszyscy – śmieje się Ginny. – Też chcę, ale bez rodzynek.
Pani Weasley z szerokim uśmiechem nakłada każdemu słodkiego puddingu. Rozkoszuję się smakiem na języku, słuchając raportu bliźniaków o sklepie i ich planach na nowe gadżety.
Wieczorem leżę w łóżku, nie mogąc zasnąć. Czuję się pełny i jest mi niedobrze z przejedzenia. Czuję w klatce piersiowej bijące serce i słyszę szum w uszach. Przekręcam się na drugi bok, nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji.
Chodź.
Marszczę brwi i odwracam się w stronę Rona, ale ten śpi głęboko. Czyżbym się przesłyszał?
Chodź.
Nie, słyszę wyraźnie. Głęboki, uwodzicielski głos, który mnie woła.
Chodź, powtarza głos, wibrując.
Więc idę. Stawiam bose stopy ostrożnie, by nie obudzić nikogo. Czuję wzywającą mnie magię, więc podążam za nią. Krok po kroku, aż nie docieram do salonu. Mała szuflada. Otwieram ją i zaciskam dłoń na medalionie z błyszczącym S.
Horkruks Voldemorta.
Niewiele myśląc, wsypuję do kominka garść proszku Fiuu, uprzednio zapaliwszy ogień, i przenoszę się do gabinetu Dumbledore'a.
W okrągłym pomieszczeniu jedynym źródłem światła jest świeca na biurku, za którym siedzi dyrektor Hogwartu. Gdy tylko mnie widzi, zrywa się ze swojego miejsca i wpatruje we mnie z niepokojem.
– Czy coś się stało?
– Znalazłem to. – Wyciągam do przodu łańcuszek z medalionem, który kołysze się w powietrzu jak wahadło. W złocie odbija się blask świecy.
– Czy to...? Niemożliwe.
A jednak, mam ochotę powiedzieć, ale powstrzymuję się i tylko wyjaśniam szczegóły zajścia.
– Musimy go jak najszybciej zniszczyć. – Słowo "go" wymawia ze wstrętem i obrzydzeniem. W sumie mu się nie dziwię, ale ja też tym jestem. Czy w głębi też się mnie brzydzi?
Machnięcie mieczem i jest po wszystkim. Czuję jeszcze wibrującą czarną magię, gdy Dumbeldore mówi, że mogę wracać.
Nikt nie zauważył mojej nieobecności. Święta upływają w spokojnej, radosnej atmosferze i szybko, jestem pewny, że Dziadek Czas coś przy tym majstrował, nastaje czas powrotu do Hogwartu. Do Draco.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top