czternasta kropla cz.1
Wtorkowa kolacja upływa w przyjemnej atmosferze, dopóki Hermiona nie dorywa się do Proroka Wieczornego i nie blednie. Przestajemy z Ronem obmawiać strategię na zbliżający się mecz ze Ślizgonami i wpatrujemy się w Hermionę zaniepokojeni.
– Co się stało? – pyta Ron po przełknięciu jedzenia.
– Wczoraj mroczny znak pojawił się nad trzema domami na przedmieściach Londynu. Nie żyje dziewięć osób... – Ramiona Hermiony trzęsą się, a jej palce gniotą gazetę.
– Twoi rodzice są bezpieczni – próbuję ją uspokoić.
– Na razie są – jej głos jest cichy i drżący – ale co będzie jutro?
– Jutro zabiję tego skurwysyna, proste.
– Harry! – mówi z nutą śmiechu w głosie. – Język.
– Nie przystoi wybawicielowi świata – dodaje Ron. – Coś jeszcze piszą?
– Zobaczmy... – Hermiona przegląda kartki i pobieżnie czyta. – Jakichś dwóch pracowników Departamentu Tajemnic nie daje znaku życia, a Juliette Stonehearth postuluje o zachowanie ostrożności w tych niebezpiecznych czasach... Jest też oświadczenie Knota, że w zaistniałej sytuacji zrzeka się stanowiska Ministra Magii.
– Kiedy Wizengamot będzie głosował? – pyta Ron.
– W listopadzie. – Hermiona przerzuca parę kartek.
– Tylko Wizengamot głosuje? A społeczeństwo? – dziwię się. – U czarodziejów nie ma demokracji?
– Ależ jest – Hermiona odrywa wzrok od gazety i spogląda na mnie. – Tylko że pośrednia.
– To jest jakaś inna demokracja od tej zwykłej?
– Demo... Co? – Nie za bardzo rozumie Ron.
– To z greki, oznacza władzę ludu... Och, co ja wam będę tłumaczyć! Po prostu, Harry, Ministra Magii wybierają członkowie Wizengamotu, którzy przedstawiają wolę ludu. W sumie – zastanawia się Hermiona – w świecie czarodziejów to bardziej oligarchia... No bo w Wizengamocie są tylko przedstawiciele najważniejszych rodów, nie Ron?
– Zwykli czarodzieje też, jakaś tam chyba część miejsc jest przeznaczona dla senatorów z wyboru – niepewnie mówi Ron.
Boli mnie głowa od tej polityki, więc jak najszybciej wstaję od stołu, wymigując się treningiem z Szalonookim, bo rzeczywiście jeszcze trochę, a byłbym spóźniony.
Klasa, do której wchodzę jest ogromna, z pewnością została powiększona za pomocą magii. Jasne, białe ściany w kolorowe kropki i podłoga wyłożona czarnymi matami wyglądają co najmniej dziwnie.
– Potter. – Moody stoi przy wielkiej tablicy, opierając obie ręce na drewnianej lasce. Wzdrygam się wewnętrznie na widok jasnoniebieskiego oka, które jest skierowane wprost na mnie.
– Dzień dobry, panie profesorze.
– Nie jestem profesorem, Potter! – grzmi.
– Tak jest, sir! – Mam wielką ochotę zasalutować, ale nie robię tego w obawie, że byłoby to nieodpowiednie.
– Na razie siadaj. – Wskazuje palcem bez paznokcia na maty przed sobą. Niepewnie krzyżuję nogi i opieram ręce na kolanach. – Potrzebujesz trochę wiedzy praktycznej. Radzę uważać, bo usłyszysz to tylko raz. Nie mam zamiaru się powtarzać, zrozumiano?
– Zrozumiałem.
Zaintrygowany spoglądam na tablicę. Pojawia się na niej wykres, którego poszczególne części połączone są ze sobą strzałkami.
– Żeby przeżyć w bitwie potrzebujesz paru niezbędnych umiejętności. Po pierwsze: refleks! Musisz odpowiedzieć zaklęciem na zaklęciem równie szybko co przeciwnik! Po drugie: sprawność fizyczna! Biegaj i unikaj zaklęć! Nie polegaj tylko na magii, bo przeciwnik może okazać się silniejszy. Po trzecie: wiedza. Ten punkt realizuje profesor Snape, ale wiedz, że musisz znać jak najwięcej zaklęć, najlepiej tych mało popularnych. Wtedy przeciwnik nie będzie znał kontrzaklęcia i go masz. To samo działa w twoim przypadku! Będziemy się uczyć wszystkich tarcz i przeciwzaklęć! Po czwarte i najważniejsze: stała czujność! Musisz orientować się w bitwie! Wiedzieć, gdzie rozlokowani są przeciwnicy, a gdzie sojusznicy! Rozumiesz, Potter?
– Rozumiem.
– To teraz przejdźmy do sprawdzianu. – Moja mina musi odzwierciedlać moje rozczarowanie, bo kącik ust Szalonookiego unosi się lekko do góry.
– Ile pompek jesteś w stanie zrobić?
♦♦♦
W środę jest trening quidditcha. Zarumieniona Lily jak lwica broni trzech obręczy. Jest naprawdę świetna. Potrafi narazić swoje zdrowie, by tylko złapać piłkę. Jest to dość niebezpieczne, ale co nie jest w tym sporcie?
Ścigający ćwiczą pętle, slalom i omijanie znienacka wyskakujących przeszkód, którymi są bracia Bradley.
– Edmund! – wydziera się Ginny tuż po tym, jak o mało nie uderzyła głową w jego miotłę. – Ale ty też trochę uważaj! Idioto! – dodaje na potwierdzenie swych słów i chwyta kafel podany przez Katie. Chłopak uśmiecha się zawadiacko i zakręca miotłę, by po chwili pojawić się przed Fionem.
– Woah! – krzyczy Mores i w ostatniej chwili nurkuje, zatrzymując się tuż przed ziemią. – Było blisko... – mamrocze i poprawia wsuwkę podtrzymującą mu grzywkę.
– Dobra, wypuszczam tłuczki! Wiecie, co robić! – Otwieram drewnianą skrzynkę i odczepiam zabezpieczenia czarnych piłek, które wzbijają się w powietrze, gdy tylko je uwalniam.
Tuż przede mną przelatuje Katie, mierzwiąc mi włosy.
– Ej!
– Weź się do roboty wreszcie! – Uchyla się przed pędzącym tłuczkiem, którego po chwili odbija Edward w stronę Ginny trzymającej kafel jak największy skarb.
– Rozkazujesz kapitanowi? Muszę was pilnować.
– Musisz złapać znicza! – odkrzykuje i pędzi w stronę Demelzy. Podają sobie piłkę i rzut Demelzy punktuje. Lily wykrzywia się niezadowolona.
– Następnym razem nie pójdzie wam tak łatwo! – odgraża się ze śmiechem.
– Gram z wami! – krzyczę i uwalniam znicza. Złota piłeczka przed chwilę zawisa przed moimi oczami. Delikatne skrzydełka najpierw machają powoli, a potem coraz szybciej, aż znicz ucieka przed moim wzrokiem.
Wsiadam na Błyskawicę i odpycham nogami od ziemi. Powiew powietrza otula całego mnie. Jest to tak przyjemne i znajome uczucie, że mam ochotę krzyczeć z radości. Ograniczam się do szerokiego uśmiechu.
– Pilnuj statystyk! – krzyczę do Rona, gdy zawisam już na swojej pozycji na boisku. Rudzielec kiwa głową i zapisuje coś na pergaminie.
Rozglądam się za zniczem, wokół mnie migają rozmyte plamy barw. Fion uśmiecha się do mnie i zgrabnie mija, przyjmując piłkę od Ginny.
Słyszę świst pędzącego tłuczka, więc uchylam się. Czuję jedynie szybki powiew powietrza pozostawiony przez piłkę.
Wzbijam się bardziej w górę. Mrużę oczy od słońca i próbuję dostrzec złoty błysk. Jest! Szybki slalom pomiędzy Katie a Fionem i znicz już trzepocze delikatnie w mojej dłoni.
– Koniec na dzisiaj! Byliście świetni! – mówię jeszcze w powietrzu, po czym ląduję.
– Skopiemy im tyłki! – mówi radośnie Ginny. Brat gromi ją wzrokiem. – No co? – pyta się niewinnie.
– Gdyby matka to słyszała...
– Ale nie słyszy. – Wystawia Ronowi język i ucieka do szatni.
♦♦♦
W czwartek lekcje przebiegają spokojnie, bez większych incydentów. Na zaklęciach ćwiczymy Aquamenti, co kończy się mokrymi ale wesołymi ludźmi. Hagrid pokazuje nam kolejne dziwne stworzenia, a na z profesor McGonagall ponownie ćwiczymy ludzką transmutację. Niewerbalnie, żeby było zabawniej.
– Nic mi się nie chce – jęczę, padając na kanapę w pokoju wspólnym. – Wreszcie czwartek. Zero zajęć dodatkowych czy szkoleń.
– Masz ochotę na Eksplodującego Durnia?
– O każdej porze dnia i nocy – odpowiadam Ronowi i szczerzymy się do siebie.
– Żadnych bzdurnych gier! – mówi Hermiona. Z hukiem kładzie książki na stoliku. – Nie możemy mieć zaległości.
– Zlituj się, błagam...
– No Hermiono...!
– Nie ma mowy! – Podwija rękawy, a ja przełykam ślinę. – Nie mogłabym sobie wybaczyć, gdybyście nie zrobili lekcji na czas. Wstawaj, Harry! Esej z eliksirów sam się nie napisze! Ron, łapy precz od czekoladek i opisz swój znak zodiaku na wróżbiarstwo.
Z jękami i protestami zabieramy się do ciężkiej pracy.
Zapada zmrok, gdy stawiam ostatnią kropkę i przeciągam się z uczuciem wolności.
– Wreszcie koniec!
– Jeszcze jedno zdanie, a odpadłby mi nadgarstek – narzeka Ron.
– Nie było tak strasznie, prawda? – pyta zadowolona Hermiona, która jeszcze sprawdza błędy w swoim eseju. Ja boję się czytać tego, co napisałem. Nie przeżyję uświadomienia sobie własnej głupoty.
– Było! – odkrzykujemy z Ronem. Hermiona spogląda na nas z uśmiechem.
– Widziałam dzisiaj Tonks.
– W szkole? – dziwię się.
– Przecież od początku roku aurorzy pilnują szkoły. Niewidoczni i ukryci. Myślałeś, że Moody specjalnie przybywa do szkoły, aby cię uczyć?
– No... – Nie mam ochoty przyznawać się do własnej głupoty. – To co z Tonks?
– Była dziwnie radosna – mówi Hermiona. – Myślicie, że wydarzyło się coś pozytywnego? I o co chodzi ze sznurówkami? Coś o nich wspominała – zamyśla się.
– Może wynaleziono zaklęcie, które sprawia, że nie trzeba ich wiązać – mówię ze śmiechem. – W Bristolu o mało nie upadła, bo miała rozwiązane.
– Cała Tonks – podsumowuje Ron. Zabieram poduszkę z fotela i opieram się o nią. – Chcecie żabę? – Ron podsuwa mi pod nos pudełko, które przyjmuję. Hermiona też kusi się na słodkości. Reszta wieczoru upływa na jedzeniu czekolady i teoriach spiskowych dotyczących Tonks, zbliżającego się meczu ze Ślizgonami i czy Snape jest uczulony na środki czystości.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top