Rozdział I: Leśna opowieść
Gdzieś w mieszanym borze za grupą bazi powiewającą na wietrze, można było dostrzec upalny żar. Popielate węgle umieszczone w ognisku uzyskały ognisty czerwony odcień. Ogień wznosił się ku runie leśnym, równomiernie zmieniając swój kierunek i paląc trawę dookoła ogniska. Z daleka można było poczuć swąd. Zapach porównywalny do skrzących się płomieni, czy rozkładających się ciał. Obrzydliwy zapach, drapiący jamę nosową. Żaden z ludzi nie zapuszczał się w te tereny. Jednak w środku toczyło się życie, lecz czy takie istoty można nazwać ludzkimi? Ich dusze zmienią się wraz z ciałem w proch, a cienie tych istot będą skazane na wieczne potępienie. Ktoś przyglądał im się z daleka, jednak tak jak oni - był związany. Krzyczał, lecz nikt go nie słuchał, nie mógł usłyszeć. Płakał i darł się aż do zdarcia gardła, mimo to nie doczekał się odpowiedzi. Podobnie jak węgiel i gałęzie, które z sykiem dawały o sobie znać. Pozostał tylko ogień, który odbijał się od twarzy młodzieńców, oświetlając szczękę i detale ich twarzy. Zupełnie jakby blask otulił ich twarz niczym dłoń matki. Jeden z nich wstał i zaczął opowiadać innym o pewnej historii, która otworzy drogę do świata pełnego bólu, miłości i ludzkiej żądzy.
– Mało osób o tym wie, ale tutejszymi drogami swego czasu przechodził pewien śmiałek obdarzony klątwą. Owa klątwa przenosiła się z pradziada, do dziada i ojca, aż w końcu objęła jego serce. Uważano te tereny za przeklęte, nawiedzone, żyjące własnym życiem. On mimo ostrzeżeń wszedł między gęstwiny, by odnaleźć swą ukochaną. Martwił się o nią, bo kochał ją ponad swoje życie. Nieszczęśliwie im dłużej tkwił w lesie, tym bardziej gubił się w labiryncie z drewna i liści. Mężczyzna musiał zmierzyć się z narastającym bólem głowy, a nieznośny pisk trafiał do jego uszu. Szkarłatna krew toczyła się strumieniami z jego nosa przy akompaniamencie jęków bólu. Resztkami sił krzyczał imię swojej luby, jednak w odpowiedzi słyszał tylko nikły powiew wiatru, niosący ze sobą krzyk. Dźwięk cierpienia jego ukochanej. Obłęd zawładnął jego ciałem i umysłem. Zdawało mu się, że widzi zjawy, krew i cierpienie wszystkich, którzy przybyli w te strony i nigdy nie powrócili. Mówi się, że wszyscy ci, którzy tutaj zginęli, zostali zaklęci w drzewach. A te oczekując ofiary, nie wypuszczą cię o ile nie będziesz wystarczająco silny lub sprytny. Młodzieniec nie potrafił dojrzeć śladów butów na grząskim błocie ani połamanych gałęzi leżących bezwładnie pod nogami. I nie słyszał żadnego ze zwierząt, poruszających się w owocach dzikiej natury. Nagle do jego uszu dotarł błagalny wrzask jego wybranki, proszący o litość. Poruszony mężczyzna pobiegł w tamtą stronę, zostawiając za sobą resztki racjonalności. Trzęsienie rąk, pisk w uszach, czy narastający ból głowy zepchnął na drugi plan, skupiając się na swoim priorytecie. Na niej. Paradoksalnie im dalej poszedł w stronę dziewczęcego krzyku, tym bardziej się od niego oddalał. Lecz on tego jeszcze nie wiedział, wciąż łamał spróchniałe gałęzie na swojej drodze. Mijał kasety nagrane przez stwora, przypominającego mężczyznę połączonego z ośmiornicą i ignorował karteczki przestróg, które ktoś przybił na martwe drzewa. Łzy lały się po jego policzkach, a kruche liście szmerały pod jego ciężarem. "To nie może się dziać! Proszę wróć do mnie!" Krzyczał, czując jaki okazał się bezbronny w chwili zagrożenia. Niespodziewanie usłyszał szept, jakby dziewczęcy. Kusił go, zachęcał do podążania w stronę stwora, ale nim zdążył się tego przekonać dorwał go... ON! - Jeff wskazał latarką na Slendermana. Kilkumetrowy stwór odziany w prosty czarny garnitur, pojawił się znikąd, jednak nikogo to nie zdziwiło. Prócz tego miał na sobie białą koszulę bez ani jednego zgięcia, a wokół jego szyi wisiał starannie związany krawat w barwie świeżej krwi. Byli przyzwyczajeni do jego ciągłych teleportacji.
Skwierczenie drewna, było jedyną odpowiedzią na historię, zaprezentowaną przez Jeffa. Był to dwudziestoletni mężczyznę z bladą, wręcz trupią cerą. Można było poznać go z daleka, ponieważ jego policzki zdobiły ręcznie robione kreski, wykonane amatorsko ostrzem. Czasem sączyła się z nich krew. Miał niewielki nos z widoczną kością, a oczy wyglądały jakby uleciało z nich życie. A mimo to niebiesko-szare tęczówki wzbudzały strach w ludziach do tego stopnia, że potrafili wypróżnić się do majtek. Jego włosy były postrzępione jak krucze piórka, tak samo czarne i ostre. Sam obraz był makabryczny, ale i pociągający za sobą niewyjaśnione tajemnice. Jedynie blask płomieni ogniska, a także latarka, którą trzymał Jeff oświetlały ten ponury las i twarze pozostałych. Siedzieli w krzywej elipsie, patrząc się na swoje rysy twarzy. Otulała ich ciemność, a prócz ich oddechów, nie można było niczego usłyszeć.
Zapach trawy mieszał się z zapachem dymu, unoszącego się nad gorącym ogniem, jeszcze bardziej pogłębiając ogniskową atmosferę. Mała zielonooka dziewczynka przestraszyła się opowieści, więc pierwszą rzeczą jaką zrobiła, było schowanie się za plecami jednego z uczestników zgromadzenia. Wielu z nich zaśmiało się z opowieści jednego z mężczyzn. Reszta po prostu prychnęła pod nosem z pogardą lub przemilczały cały występ. Jeff sam był zdziwiony, gdyż to prawdziwy Slenderman zaszczycił ich swoją obecnością. Miał się zjawić Eyeless Jack w stroju mackorękiego. Mało tego, to on miał za zadanie naprawdę ich przestraszyć. Po myślach czarnowłosego chodziło pytanie o to gdzie się zapodział wcześniej wspomniany osobnik. Miał już dziewiętnaście lat, a czasem zachowywał się jak dziecko. Wsłuchiwał się w szmer wiatru, szum rzeki i gałązki łamiące się pod wpływem wiatru. Ścierał szarą maź wypływającą z jego oczodołów. Zwykle nosił kaptur, ale jasnobrązowe pasma włosów wystawały znad niego, ozdabiając duże szare czoło. Był czymś podobnym do monstrum.
– Bzdety - żachnął Masky, patrząc na wszystkich nieprzyjemnym wzrokiem. Skończył już dwadzieścia jeden lat, co oznaczało, że nie wierzył już w bajki. Mimo że niebieskooki nie miał dobrego dnia, zresztą jak zawsze, nie mógł się powstrzymać, aby wystawić tej parodii ocenę. Nie widać było jego ekspresji za gładką, białą maską wyrażającą obojętność. Nie ukrywał natomiast brązowych krótkich włosów z przedziałkiem na prawą stronę. Najbardziej surowe spojrzenie wysłał w stronę Jeffa. Postanowił dalej dywagować. – kasety może i były, ale nigdy nie zostały nagrane przez Slendermana.
– To było naprawdę dobra opowieść Jeff – skomentowała Nina z podziwem, widocznym na pierwszy rzut oka. Miała również szkaradnie wycięty uśmiech co Jeff i tak samo starmoszone czarne włosy. Jednak ona związane miała je w wysoki kucyk, zdobione czerwoną kokardą. Na sobie miała fioletową bluzkę, czarną spódnicę i pasiaste podkolanówki. Jej oczy wypełnione były niebieskim zimnym kolorem, który wykazywał tylko chęć mordu. Objęła ramionami szyję Jeffa, zaciskając mocno swoje powieki.
– Tak myślałam, że ta straszna historia, którą nam obiecałeś, będzie tylko kolejnym żartem – powiedziała z chłodem Jane, spoglądając na wiecznie uśmiechniętego mężczyznę. Zmarnowała już wystarczająco czasu, słuchając bajdy, którą oferował jej Jeff. Nie chciała marnować go więcej.
~ Wracajcie do rezydencji. Zapadł już zmrok, a widok paleniska może zainteresować kogoś z zewnątrz. Proxy liczę na to, że posprzątacie ten bałagan.
Nikt nigdy nie pytał o "ludzi z zewnątrz". Slenderman często używał tego terminu, ale nigdy nie sprecyzował co się za nim kryje. Nikt nie dopytywał, ale każdy uważnie słuchał tego, co słychać było między nieustannym hałasem a śmiertelną ciszą.
- Tak - mruknął pod nosem Toby, nie kwapiąc się tak bardzo do sprzątania po dobrej zabawie. Sally puściła go i podeszła do Operatora z najbardziej beztroskim, dziecięcym uśmiechem. Była nadal małym naiwnym dzieckiem, chociaż żyła dłużej niż ktokolwiek z nich. Jej dusza na zawsze zostanie uwięziona w nigdy się nie starzejącym dziecięcym ciele w różowej sukience. Biały mężczyzna w garniturze pogłaskał jej rozwichrzone brązowe włosy, a następnie przeniósł się wraz z nią do siedziby.
Tymczasem Toby, spojrzał na Briana, śpiącego sobie smacznie pod drzewem. Był pod wrażeniem głębokiego snu blondyna. Że też nawet krzyki Jeffa, lub innych mieszkańców nie sprawiły, że wstał. Stąd było słychać jego delikatne chrapanie oraz miarowy oddech. Rogers westchnął, wstając z wygodnego siedziska, które było zwyczajnym pniem buku. Był pewien, że nie minie chwila, a Masky od razu rzuci się na Briana. I jak zwykle się nie mylił.
– Nie obijaj się! – Rozwścieczony mężczyzna kopnął blondyna, który spokojnie drzemał pod drzewem. Krzyk był tak donośny, że Toby przyłożył dłonie do uszu, byleby zagłuszyć ten jazgot.
Blondyn mruknął coś pod nosem, jakby został obudzony zwykłym szturchnięciem, a następnie podniósł się, wślepiając zmęczone oczy w swojego najlepszego przyjaciela. Toby podziwiał Briana, za wytrzymanie z Masky'm przez tyle czasu i samo lubienie go. Wydawali się rozumieć się bez słów, a wielu przypadkach milczenie mogło służyć im za rozmowę. Słyszał niekiedy stłumiony śmiech dwudziestoletniego zamaskowanego mężczyzny, kiedy Brian szeptał mu kilka słówek tak cichutko, że słychać było trzepot skrzydeł muchy.
Natomiast relacja, jaką łączyła Ticci'ego i Masky'ego, wyglądała mniej więcej tak: "Masky, chcesz zobaczy-" "Nie"; "Masky, możesz mi pomóc?" "Nie widzisz, że jestem zajęty bachorze?"; "Maskyyy" "Nie" "Ale-" "Moja odpowiedź brzmi nie". Właśnie tak to wyglądało prawie za każdym razem, kiedy mieli współpracować, czy po prostu się komunikowali. Zawsze to Toby wyskakiwał z inicjatywą, ale dla niego był tylko jedynie natrętem, który nie może się od niego odczepić. I choć był bardzo ceniony przez Operatora, daleko mu było jednak do ideału. W końcu do rezydencji trafiały jedynie osoby, które miały w sobie żywą iskrę, która interesowała Operatora. Inne osoby i ze szczęściem polegały.
– A ty co się tak patrzysz na to drzewo? – Do uszu Ticci'ego doszedł przenikliwy głos dwudziestolatka, który patrzył na młodszego z góry. - Potrzebujesz zachęty, byś zaczął sprzątać razem z nami ten bałagan? A może twoje rączki są zbyt delikatne, by unieść kilka papierków?
Mimo oczywistego sarkazmu zawartego w jego słowach nie było to całkowicie słyszalne. Prócz amerykańskiego akcentu jego głos brzmiał po prostu zwyczajnie. Nie można było nazwać go ani głębokim, ani zbyt niskim. Cały czas chodził zdenerwowany i przejęty, jakby wiedział, że to właśnie dziś świat miał się skończyć, a los spoczywał w jego rękach. Trudno było to wyczytać ze zwyczajnego głosu.
- Nie gorączkuj się tak. Już się za to zajmuje - mruczał pod nosem Toby, podchodząc w stronę szeregu pustych butelek po napojach. Wrzucił je do plastikowego worka, po czym zaczął zbierać papierki. Masky zajął się gaszeniem ogniska, a Brian pakował resztki jedzenia, na przemian do worka i do ust. Po niecałym kwadransie miejsce wyglądało jak nienaruszone, prócz spalenizny w środku okręgu, złożonego z kamieni.
Na widnokręgu jawiła się już czerń, oświetlona jedynie małymi gwiazdkami i srebrnym globem. Nie można było tego nazwać całkowitą ciemnością, a bardziej mrokiem, który przysłaniał tylko to, co w dzień byłoby znacznie wyraźniejsze. Brian marudził pod nosem, idąc w stronę rezydencji, a Masky szedł obok Ticci'ego w kompletnej ciszy, nawet nie rzucając mu krótkiego spojrzenia przez maskę.
Toby miał chęć zaczepić go ponownie i spróbować się z nim porozumieć, jednak wiedział do czego to ostatecznie się sprowadzi. Nie miał już siły, wysłuchiwać narzekania ze strony starszego Proxy, z którego języka sączył się sarkazm i cynizm. Spojrzał na wyższego delikatnie, nie przekrzywiając swojej głowy w żadną ze stron. Zawsze był dla niego taki niemiły, a nigdy nie powiedział mu, czemu jest na niego taki cięty.
Brian uwiesił się na Tobym, sprawiając, że młodszy wybałuszył lekko oczy z zaskoczenia. Ramiona blondyna obwinęły się wokół jego ręki, a podbródek ułożył na barku Erina. Brązowe oczy chłopca, wpatrywały się w mężczyznę, który przysypiał na jego ramieniu. Był zbyt ciężki na to, by niższy go targał aż do rezydencji. Nie mógł go też tutaj zostawić na pastwę matki natury.
– Pomożesz mi z tym.. tym.. tym? – spytał Toby, patrząc wyczekująco na Masky'ego. Było to pytanie, choć głos Ticci'ego, w ogóle na to nie wskazywał. Nadal trzymał z jednej strony Briana, przez co nie mógł się za bardzo poruszać. Blondyn był o wiele cięższy niż jakikolwiek plecak wojskowy, co praktycznie go wcale nie zdziwiło. Masky bez słowa sprzeciwu, spoliczkował Briana i kazał mu się uspokoić.
- Już wiem, czemu nie masz innych przyjaciół - odparł Tobias pod nosem, uśmiechając się do siebie nieco sarkastycznie. Dwudziestolatek słysząc tą uwagę, zacisnął pięść i walnął z połowy swojej siły w głowę swojego współpracownika, który i tak nic nie poczuł mimo starań mężczyzny.
Masky burknął coś pod nosem, narzekając w tej chwili na mniejszego chłopaka, którego los obdarzył nie czuciem bólu. I tak dokończyli swoją drogę do kwatery. Mimo że powrót nie wyglądał dosyć zachęcająco, chłopcy zawsze szli w jednym i tym samym kierunku. Teraz też się to mnie zmieniło. Wracali w końcu razem. Do ich domu.
................................................................
Edit 2020: ( niestety ) Wracam moje małe serniczkogoferki ❤
Kto się cieszy? pwp
Edit 2021: No cóż... Książka wciąż trwa, lecz z małymi zmianami, które o wiele bardziej dopełniają książkę.
Edit 2022: Dodałam jedynie easter eggi, opisy postaci oraz ciekawostki. Zmieniłam też trochę składnie.
Edit 2023: Powracamy do was z uśmiechem. Nie mogę uwierzyć, że minęły trzy lata od pierwszej premiery tej książki!
Do przeczytania gwiazdki 🌟
~Disa
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top