Kruk i lis
Na potrzebę one shota zwierzęta zostały uczłowieczone i pojawiają się fragmenty z mową.
Jeśli dostrzeżesz błąd, literówkę, nie bój się ich zaznaczyć.
Enjoy~
____________
Nigdy nie byłem dobrym lisem. A przynajmniej w mniemaniu ojca i matki. W Wielkim Lisim Zgromadzeniu nie istniało miejsce dla kogoś takiego jak ja. Nie pasowałem tutaj i wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, aż zostanę wygnany i rzucony w dzicz, by tam skończyć pod łapami grasujących nieopodal wilków. Tylko zajmowałem miejsce, zabierałem cenne łupy z polowań, a na dodatek ośmielałem się kłócić oraz podważać decyzje najważniejszych zwierząt z naszej rasy.
Ostatnio mieliśmy wiele problemów. Wilki poszerzyły terytorium, zahaczając o nasze bezpieczne sfery, gdyż według nich zaczynało brakować im zwierzyny łownej. Każdy szanujący się lis wiedział, że to wyraźne ostrzeżenie przed zagrożeniem. Z tego też powodu postanowiliśmy zmienić nieco sposób bycia. Prawem większości wybrano tych, którzy od tamtej pory stanęli na czele nowej hierarchii. Uznali, że jeśli osiągniemy przewagę liczebną, to uda nam się przegonić wilki.
Problemem okazało się wyżywienie. Dotychczas nikt nie ingerował w naszą dietę. Wraz z rodziną uwielbialiśmy rezygnować z polowań i przesiadywać z radością pośród krzewów. Teraz pyski Lisiego Zgromadzenia chciały nas upodobnić do wilków. Zaczęły się grupowe wyprawy, co pozwoliło nam na łapanie większych zwierząt, a tym samym szansę na wykarmienie zwiększającej się populacji lasu. Przez to hierarchia się zaostrzyła i postawienie się wyższym sferom mogło doprowadzić do fatalnych skutków. Z każdym dniem podobało mi się to coraz mniej. Nieuchronnie zbliżaliśmy się do konfliktu, który pochłonie tylko wiele żyć. A wszystko za cenę odzyskania kilku skrawków ziemi.
Niestety, nikt mnie nie słuchał.
A ja nie mogłem patrzeć, jak wszystko powoli brnęło ku końcowi. Dlatego zdecydowałem, że nie przyłożę łapy do katastrofy. Wprawdzie moje odejście niczego nie zmieni, ale przynajmniej będę mieć czyste sumienie. Nie zamierzałem jednak pozostawić tego bez echa. Podczas gdy część naszej rasy wyruszyła na łowy, postanowiłem wybrać się do najważniejszych pysków stada. Byli zajęci rozmową i nie zwrócili na mnie uwagi, dopóki nie naruszyłem dystansu uważanego przez nich za "odpowiedniego". Wtedy jeden na mnie spojrzał, nazywany na forum Blizną, od szramy przy oku, którą chwalił się przy każdej możliwej okazji. W ten sposób próbował przekonać o swojej waleczności. Niektórych to kupiło.
Zanim zwrócili mi uwagę, powiedziałem pewnym i spokojnym tonem:
— Odchodzę.
Lisy nawet nie wydały się zaszokowane. Zachichotały z drwiną.
— Przynajmniej masz na tyle honoru, żeby odejść samemu, a nie czekałeś, aż sami cię wygonimy — odparł Blizna, patrząc na mnie prześmiewczo.
— Mam na tyle honoru, żeby nie patrzeć, jak wszyscy giną. — Wysunąłem pazury, które mimowolnie wbiły się w miękki, wilgotny mech. — Przynajmniej będę mieć czyste sumienie.
— Jeszcze tu wrócisz, o ile dzicz cię nie pochłonie.
Zdecydowałem, że tego nie skomentuję, a jedynie odwróciłem się, po czym ruszyłem w las. Celowo wybrałem kierunek w stronę przeciwną do terytorium wilków, bo wtedy byłbym skończonym kretynem. Znałem wiele tutejszych stron, więc po chwili pewnie ruszyłem do biegu. Nurkowałem w krzakach. Przeskakiwałem między płaszczami kwiatów. Poczułem się wolny. Od razu zszedł ze mnie stres związany z nadchodzącym kryzysem. Współczułem tylko wszystkim, którzy wierzyli, że Blizna wraz ze swoją pseudowładzą przywróci utracone tereny i zmienii ich rzeczywistość na lepszą.
Tak oto zaczęły się moje piękne czasy. Sielanka rozkwitała jak kwiat, powoli otwierała swoje płatki, ukazując najpiękniejsze fragmenty. Choć dni zmieniały się w rutynę, to nie miałem poczucia, jakby mi przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Cieszyłem się, że moje życie zostało pozbawione zmartwień. Mogłem moczyć się w jeziorach, pić wodę z rzeki – zawsze z innej strony – a przy tym nie martwić się, że lada moment nastanie rewolucja, której nie umiałem zatrzymać.
Minęło zaledwie kilka dni, a już uważałem, że to była najlepsza decyzja. W końcu nie musiałem sztucznie pilnować hierarchii, bo zostałem tylko ja. Nie czekałem ze zniecierpliwieniem, aż wróci grupa myśliwych, a sam wybierałem, kiedy miałem ochotę, by coś zjeść. Nawet wilki, których początkowo się bałem, wcale nie stanowiły wielkiego problemu. Większość z nich nie interesowała się, nawet gdy kroczyła blisko. Dlatego też zacząłem myśleć, że cała gadanina o zagrożeniu to tylko pretekst do niepotrzebnych zmian. Może nawet nigdy nie doszło do poszerzenia terytorium, a tylko tak mówiono, by wzbudzić nienawiść do rasy żyjącej tuż obok? Aż z chęcią obwieściłbym to stadu, ale, sądząc po poprzednich sytuacjach, nikt by mnie nie słuchał.
Usłyszałem głośne krakanie. Uniosłem łeb ku górze. Na pobliskim drzewie siedział kruk. Wnikliwie się przypatrywał. Przekręcał głową, jakby oglądał każdy cal mojego ciała. Nastroszyłem sierść, opuściłem wzrok, po czym odszedłem, udając, że nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego.
Ptaki były dziwne. Potrafiły swoim śpiewem oczarować największe drapieżniki lasu, tworząc aurę spokoju i pokoju, ale jednocześnie krzyczały na siebie tak głośno, że ich kłótnie dało się usłyszeć z daleka, sprawiając, że uszy wydawały się zbędnym narządem. A czasem po prostu stały i patrzyły. Jak kruki. Przyglądały się krwawym polowaniom, ludziom przebiegającym po delikatnej ściółce, konfliktom, w których żadna ze stron nie miała stuprocentowej racji; a nie reagowały. Jedynie zastygały w bezruchu i bacznie obserwowały wszystkie zwierzęta.
Ciekawe tylko, o czym myślał tamten kruk.
Dni mijały. Powoli zaczynały się susze, a ciepło stawało się mniej znośne. Coraz częściej przesiadywałem przy wodzie i wolałem spędzać dzień, leżąc w roślinności. Zaczęła doskwierać mi samotność. Choć nie popierałem decyzji podejmowanych przez niektóre lisy, to przynajmniej budziłem się otoczony swoimi braćmi i siostrami. A teraz zostały tylko cisza, spokój...
I kruk.
Odkąd spotkałem go po raz pierwszy, miałem wrażenie, że śledził każdy mój krok. Kiedy nie uniósłbym łba, widziałem, jak trzymał się w pobliżu. Czasem prowokowałem go do zaczęcia rozmowy, jednak na marne. Nie wydawał się mnie słuchać. Czasem zdarzyło mu się zakrakać, ale nie miało to żadnego znaczenia.
— I co się tak gapisz?! — Nie wytrzymałem kiedyś. — Blizna cię nasłał, prawda? Oj nie, nie wrócę do stada. Jest mi tu dobrze. Możesz lecieć i mu to powiedzieć. Śmiało! Zaznacz każdy najmniejszy detal. Niech poczuje porażkę, że nie oślepił wszystkich lisów swoim pseudoheroizmem. No już, leć!
Lecz kruk nie zareagował.
Chciałem kontynuować, lecz głośny dźwięk wyrwał mnie z transu. Odskoczyłem. Zza roślinnej pokrywy wyłonił się wielki, czarny wilk z wyszczerzonymi zębiskami, śliną wściekle cieknącą mu po sierści oraz straszliwym, wygłodniałym wzrokiem. Patrzył na mnie ze smakiem. Zrobił krok, cisnąc masywną łapą na przesuszoną ściółkę. Warknął zajadle. Niewiele myśląc, pozwoliłem, by instynkt działał. Ruszyłem biegiem. Próbowałem kryć się w krzewach, dołkach, lecz wilk zawsze wiedział, gdzie mnie szukać, jakby czuł strach i słyszał drobne wibracje wydobywające się z trzęsącego się ciała.
Wątpiłem, że zdołam zbiec. Powoli traciłem siły. Wciąż szukałem kryjówek, byleby odpocząć przez krótką chwilę. Zmęczenie dawało się we znaki, aż w pewnej chwili wskoczyłem do cudzej norki. Pustej, na szczęście. Zamarłem w bezruchu. Najmniejszy szelest przyprawiał mnie o drżenie. Skuliłem się. Skryłem nos w puchatym ogonie. Czekałem. Wilk nieustannie krążył w pobliżu. Niekiedy ucichał na dłuższą chwilę, jakby chcąc, bym uwierzył, że odszedł. W końcu odpuścił. Mimo iż wyraźnie słyszałem, jak się oddalał, to nie zdecydowałem się opuścić kryjówki. Zawsze mógł wrócić w najmniej oczekiwanym momencie.
Podczas gdy nie przejmowałem się stadami wilków, to samotnik okazał się prawdziwym zagrożeniem. Zapomniałem, że takowe osobniki lubiły krążyć po lesie w poszukiwaniu nieświadomych nadchodzącego końca ofiar. Najwidoczniej w jego oczach wyglądałem jak jedna z nich.
Dopiero gdy uspokoiłem drżenie mięśni oraz głód przypomniał mi, że żyłem, wyszedłem z nory. Niemal natychmiast zamarłem w bezruchu. Spanikowany nie mogłem się ruszyć. Jak głupi rozglądałem się na boki, lecz nie widziałem znajomej okolicy. Dotarło do mnie, że w szaleńczym biegu kompletnie nie zwracałem uwagi, gdzie niosły mnie łapy. Swoje strony znałem od szczeniaka. Wszystkie ścieżki, skróty, najlepsze strefy do leżakowania, a teraz czułem się, jakby ktoś rzucił mnie na środek jeziora i kazał nauczyć pływania, walcząc o przetrwanie.
Na moment zatęskniłem za swoim stadem.
Miałem wrażenie, jakbym kręcił się w kółko. Wszystkie drzewa wydawały się identyczne, podobnie krzaki czy zdeptana przez ludzkie stopy ściółka. Przez chwilę podążałem za tropami w nadziei, że znajdę cokolwiek do zjedzenia. Owszem, udało się, ale w pobliżu kręcił się człowiek. Nigdy dotąd nie spotkałem się z nim tak blisko, dlatego bałem się podejść. Podkuliłem ogon, po czym powoli, starając się nie zaalarmować dużego stworzenia, podszedłem do krzaków ze smakowicie wyglądającymi jagódkami. Niestety, nie zdążyłem chwycić za jedzenie. Człowiek krzyknął coś głośno, po czym machnął nogą w moją stronę. Momentalnie odbiegłem. Nie gonił mnie, jednak najwyraźniej wolał pozostawić cały dobrobyt natury dla siebie.
Nie wiedziałem już, co robiłem źle przy poszukiwaniach, lecz nadal mimo starań nie potrafiłem odnaleźć niczego, co wyglądało na jadalne. Próbowałem sił w polowaniu, jednak wszystko uciekało, nim zdążyłem złapać je między łapami. Starania szły na marne, a jedynie marnowałem cenne pokłady energii. Szedłem coraz wolniej, niemal ciągając łapami po ziemi.
Coś mnie podkusiło, by podnieść wzrok. Znów kruk. Jednak tym razem w dziobie trzymał gałązkę pełną jagód. Otworzyłem szerzej oczy. Ślinka wyciekła mi z pyska. Zapiszczałem. Żołądek przekręcił mi się na wszystkie strony i gdybym miał okazję go zobaczyć, to pewnie wyglądałby jak splątany sznur. Kruk po chwili upuścił zdobycz. Padła nieopodal mnie. Od razu rzuciłem się na fragment roślinki i łapczywie chwytałem za wszystkie, najmniejsze owoce, żeby na pewno nikt mi ich nie ukradł.
Chciałem podziękować ptaszysku, że mi pomógł. Zniknął. Rozejrzałem się. Nigdzie nie widziałem, by kruk mi się przyglądał. Jak do tej pory nie mogłem się go pozbyć, to teraz nagle stwierdził, że zostawi mnie samotnie. Czyżbym miał rację i to wciąż szpieg Blizny? Teraz poleciał, by wyśmiać, jak niewiele trzeba, by dzicz mnie pokonała? Musiałem przyznać, że było w tym trochę racji. Spuściłem gardę, zapomniałem, że żyłem w lesie, w którym samotnicy potrzebowali wiele determinacji, by przetrwać i nie oszaleć.
Niestety, nawet gdybym teraz chciał wrócić do stada, nie umiałbym odnaleźć drogi. Nie przywiązałem wagi do terenu i coś czułem, że najgorsze skutki tego jeszcze przede mną. Zatęskniłem za sielanką, radosnym zatapianiem się w morzu roślin, zajadaniem się oraz czerpaniem błogiej wolności. Jednak po chwili namysłu zrozumiałem, że błąkanie się po lesie było wciąż lepszym wyjściem niż znoszenie durnego kopiowania naturalnego bytu wilków i rozgrzewanie do konfliktu.
Kolejne dni okazały się ciężkie, ale powoli zacząłem przyzwyczajać się do nowych sfer. Znalazłem sobie kilka miejsc, powoli odzyskiwałem siły, a przy okazji odkryłem parę kryjówek idealnych do polowań lub do chowania się przed drapieżnikami. Stopniowo wracałem do poprzedniego stylu życia i zdążyłem zapomnieć o wszelkich rzeczach, które początkowo identyfikowałem jako problemy. Podobnie spotykałem coraz częściej kruka. Wciąż niezmiennie mi się przyglądał, jakby znów czekał na kryzys.
Obudził mnie straszny smród. Zapach gryzł po oczach, aż natychmiast wybiegłem z nory. Skrzywiony szukałem, skąd nadchodził odór, jednak nie potrafiłem dostrzec niczego sensownego. Pokręciłem łbem. Pewnie coś większego przetoczyło się nocą i zostawiło po sobie ślad. Wystarczyło parę godzin i wróci piękna woń lasu. Zająłem się swoją rutyną. Dopiero gdy zwierzęta zaczęły się drzeć i panicznie uciekać, zainteresowałem się smrodem. Teraz było znacznie gorzej. Nawet nie zdołałem wrócić do nory. Stanąłem jak wryty.
Las płonął.
Ogień powoli smagał kolejne liście, a sucha ściółka stanowiła idealną podpałkę. Początkowo nie rozumiałem, co powinienem zrobić. Od razu pomyślałem o stadzie, które było gdzieś w lesie. Nie wiedziałem, czy ogień dotrze także do nich, ale poczułem, że powinienem pobiec i ostrzec ich o zagrożeniu. Może miałem do nich żal, może nie popierałem ich decyzji, jednak to nadal moi bracia, moje siostry. Nie umiałem zostawić ich na pastwę losu.
Tylko gdzie biec? W którą stronę? Gdzie było stado?
Mimowolnie skierowałem wzrok na kruka, który z bezpiecznej odległości patrzył na ogień. Dopiero po chwili przypomniał sobie o mnie. Bez słowa wlepił ślepia we mnie. Musiał wyczytać po ekspresji, czego potrzebowałem. Poleciał na inne drzewo i zakrakał. Ruszyłem za nim. Niekiedy zdarzyło mi się go poganiać. Myślałem, że przez ten czas był cicho, bo nie zwracał uwagi na wrzaski. Zmieniło się to, gdy przy kolejnej nagonce przystanął na niskim krzewie – myślałem, że gałązki lada moment się pod nim złamią. W końcu po tak długim czasie ciszy udowodnił, że umiał mówić.
— Teraz się nimi przejmujesz? — spytał spokojnie, nie spuszczając ze mnie wzroku. — Teraz? Gdy i tak jest za późno?
Na moment odebrało mi mowę.
— Ale o czym ty mówisz? — zadrżałem z szokiem.
— Ich już tam nie ma.
Zacisnąłem szczękę. Minąłem ptaka z ignorancją. Powoli wkraczałem na lepiej znane mi strefy i powoli umiałem dotrzeć do swojego stada. Nie wierzyłem, że mój najczarniejszy scenariusz się spełnił. Gdy tylko łapa stanęła u celu, zrozumiałem, że kruk nie kłamał. Zastałem rzeźnię. W wielu miejscach walały się ciała. Część z nich wisiała na drzewach, a gałęzie tkwiły w ich ciałach. Jeden lis... znajdował się w kilku lokalizacjach jednocześnie. Miałem nadzieję, że to były fragmenty tego samego osobnika, choć z każdą chwilą przekonywałem się, że wielu skończyło podobnie.
Dojrzałem nawet Bliznę. Nienaturalnie zgięty patrzył martwymi oczami w moją stronę. Wzdłuż jego boku ciągnęła się szeroka szrama po pazurach. Matowa sierść była sklejona od zaschniętej krwi, a łapy leżały według własnej fizyki. Przypomniałem sobie, jak wychwalał swoją waleczność i natychmiast przeprosiłem go w duchu. Sądziłem, że przy prawdziwym konflikcie zwieje, zostawiając krwawe boje reszcie stada, ale najwidoczniej był jednym z tych, którzy padli jako pierwsi, a dopiero reszta kończyła rozerwana.
Kruk wylądował obok. Zachichotał przez szok na mojej twarzy.
— Gdy ty przewalałeś się po łąkach i krzakach, oni walczyli o to, co należało do nich. Widziałem wszystkich, którzy razem rzucali się na wilki, choć wiedzieli, że nie mieli najmniejszych szans. Im też nie podobała się hierarchia, ale nie walczyli dla tych z góry, ale dla siebie. Planowali, że po odzyskaniu swojego, wrócą do tego, co było, zanim wilki weszły im na tereny.
Stałem w ciszy. Nigdy nic podobnego nie słyszałem. Nikt się ze mną nie dzielił takimi planami. Sam nie pomyślałem, żeby tak zająć się sprawą. Obalenie Blizny nie byłoby wcale zbyt trudne. Starczyłoby tylko spędzić chwilę na logicznym myśleniu. Najwidoczniej było to dla mnie zbyt wiele.
— Ale ty wolałeś uciec, bo bałeś się, że ciebie spotka to samo. Wolałeś zostawić tych, których tak śmiele nazywałeś swoimi braćmi. Oni chcieli zmian, a ty przed nimi się broniłeś. Wolałeś udawać, że życie jest piękne, a całą odpowiedzialność zrzuciłeś na innych. A teraz śmiesz twierdzić, że martwiłeś się o ich los, bo gdzieś las płonie?
Wprawdzie niczego bym nie zmienił, ale sama moja obecność by wystarczyła.
— Odszedłeś, by mieć czyste sumienie, a wróciłeś, mając je jeszcze gorzej splamione.
W tym momencie zrozumiałem sens istnienia kruka. Bacznie oglądał, jak inni popełniali błędy, wiedząc, jakie później przyniesie to skutki, jednak nie ingerował w naturalny bieg życia. Był cichym doradcą, którego nikt nie słuchał. Przychodził, gdy istniała szansa, by wrócić na dobry tor, lecz nie pokazywał niczego wprost.
Kruk tylko patrzył, a mówił, gdy czas na zmiany minął.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top