Rozdział 68
Przez kolejne dni Stella czuła się tak, jakby straciła coś ważnego w swoim życiu, choć przecież tak na dobrą sprawę to nigdy nie miała przy sobie biologicznej matki i biologicznego ojca... Nie potrzebowała ich, skoro Ruth i Ricardo opiekowali się nią od zawsze jak własnym dzieckiem. To do nich była przywiązana, to oni byli jej rodzicami. Ale odkąd straciła już na zawsze możliwość poznania prawdy, dlaczego została oddana i kim byli jej biologiczni rodzice, to czuła się dziwnie pusta.
Chociaż z drugiej strony... Stella tak sobie myślała, że może to i lepiej, że straciła tę szansę? Może w tej sytuacji lepiej nie byłoby znać prawdy. Mogłaby się w końcu okazać zbyt brutalna, jak na przykład to, że była zwykłą pomyłką.
Leżąc na plecach na łóżku pokręciła do siebie głową. Przypomniała sobie list, który dołączyła do koszyczka jej matka. W tym musiało chodzić o coś więcej.
Sięgnęła po raz setny po karteczkę, którą trzymała pod poduszką, aby nigdzie się nie zapodziała. Przebiegła uważnie wzrokiem literkę po literce, obejrzała kartkę z każdej strony, ale nie dostrzegła nic, co mogłoby jej wcześniej umknąć. Tutaj nie było żadnego dwuznacznego przekazu.
Błagam, pomocy. Jestem jej matką. Nie mogę sią nią zająć. Mam problemy. Kiedy się z nimi uporam, przyjdę. Nie wzywajcie żadnych służb. Błagam. Mała nazywa się Stella.
Jakie problemy? To pytanie plątało się w myślach Stelli od samego początku. Wymyśliła już naprawdę setki najróżniejszych scenariuszy o rzekomych problemach, a każdy był od poprzedniego coraz to straszniejszy.
Może to była już zwykła naiwność Stelli, ale po tym ostatnim zdaniu z listu: Mała nazywa się Stella, wierzyła, że mama ją jednak chciała. Wierzyła w to, że ten fakt, że ją nazwała... Przecież gdyby od razu wiedziała, że chciała ją oddać, to nie krępowałaby się z wymyślaniem imienia, prawda? Tak przynajmniej w kółko wmawiała sobie Stella.
Z westchnięciem z powrotem odłożyła pod poduszkę karteczkę i w zamyśleniu spojrzała w sufit. Leżała tak przez kolejne kilka minut, aż w pewnej chwili ją olśniło. Wpadła na pomysł. Wręcz szalony i bardzo, ale to bardzo wątpliwy pomysł. Szansa na to, że miała rację, była tak niska, że aż przez chwilę nie chciała nawet tego sprawdzać. Musiała to jednak zrobić. Nie potrafiła się temu oprzeć, nie dawałoby to jej spokoju do końca życia.
Sięgnęła po różdżkę, ponownie wyjmując spod poduszki list. Przypatrywała się jemu z wielkim zrezygnowaniem. Czy naprawdę była aż tak zdesperowana, że pomyślała nawet o czymś tak bardzo niemożliwym?
Wzięła głęboki wdech i mamrocząc pod nosem zaklęcie, przejechała różdżką po treści listu. Nic. Pewnie, że nic. Dlaczego ona się w ogóle dziwiła?
Przekręciła kartkę na drugą stronę i zrobiła to samo. Znowu nic.
Nie, jednak wcale nie nic. Dopiero po chwili zaczęły się pojawiać wyblakłe literki, które utworzyły adres.
— To niemożliwe — westchnęła, przecierając swoje oczy, aby upewnić się, że zmęczenie nie płatało jej figli.
W ułamku sekundy zerwała się z łóżka i wraz z listem deportowała pod dom Remusa, gdzie zapukała z taką siłą i tak głośno, że wcale się nie zdziwiła, kiedy w drzwiach pojawił się z różdżką pan Lupin.
— Jest Remus?
— Stella? — Przez ramię zdumionego pana Lupina wyjrzał Remus we własnej osobie. — O co...
— Znalazłam coś! — zawołała i pomachała listem. — Ten list był zaczarowany! Tutaj jest adres!
Remus otworzył usta, ale w szoku nic nie był w stanie wykrztusić. Tylko zarzucił na siebie płaszcz, przecisnął się bez słowa obok taty i chwycił Stellę za rękę.
— Wiesz, gdzie to jest?
— Tak, przejeżdżałam kiedyś przez tę ulicę! — zawołała i pokręciła do siebie głową na samą myśl, że była tak blisko biologicznej mamy, a nie miała o tym bladego pojęcia. — Deportujemy się.
Zacisnęła mocniej swoją dłoń na dłoni Remusa i razem się deportowali na wspomnianą ulicę. Był wieczór, a w dodatku padał deszcz. Stella i Remus byli jednak tak bardzo skupieni na znalezieniu domu, że nie zwracali uwagi na to, że po kilku minutach przemokli już do suchej nitki.
Stella prowadziła. Biegła przez chodnik i z szybko bijącym sercem przypatrywała się kolejnym i kolejnym numerom domów. Kiedy znaleźli odpowiedni, włosy kleiły jej się już do twarzy, a z butów, które odbyły częste spotkania z kałużami, mogłaby wyciskać wodę jak z gąbki.
Przyjrzała się domowi. Wyglądał na bardzo stary, a światła w nim się nie paliły. Czyżby nikogo nie było w środku? Nie! Nie mogła mieć przecież takiego pecha, prawda? Podeszła szybko do drzwi i zapukała z zaciśniętym gardłem. Czekała, czekała, czekała... i nic.
Zapukała drugi, trzeci, czwarty raz... Dalej nic. Zapukała już głośniej, z większą siłą piąty, szósty, siódmy...
— Nikogo nie ma — wyszeptał Remus, a Stella poczuła się, jakby była balonem i właśnie wypuszczono z niej resztki powietrza. W oczach zaiskrzyły jej łzy.
— A ja... ja już myślałam... — wyszeptała łamiącym się głosem.
Remus bez słowa ją mocno do siebie przytulił. Wtuliła się w jego klatkę i dała upust łzom. Zbyt bardzo nastawiła się na to, że za chwilę zobaczy swoją mamę i dowie się prawdy. Zbyt bardzo.
— Zaraz... Zaraz może wróci — podjęła po chwili. — Albo jutro przyjdziemy, czy za tydzień.
— Nie sądzę, aby była taka potrzeba. — To nie był głos Remusa.
Stella zesztywniała w jego ramionach, a uścisk Remusa się zmniejszył przez zaskoczenie spowodowane skrzekliwym głosem jakiejś starszej kobiety. Odsunęli się od siebie i rozejrzeli. Zobaczyli na podwórku obok, tuż przy starym i zniszczonym przez pryzmat czasu białym płocie, staruszkę o ciętym wyrazie twarzy i masie zmarszczek, która zasłaniała się pod parasolem.
— To znaczy? — wykrztusiła cicho Stella i podeszła do płotu. Zaraz obok niej stanął Remus.
— Nikt tu nie mieszka od lat — odpowiedziała i przyjrzała się podejrzliwym wzrokiem Stelli i Remusowi. — Ktoście? Chyba wy nie stąd. Kogo szukacie?
— Nie do końca tego wiemy — wytłumaczył Remus i wskazał kciukiem na dom. — Osoby, która tutaj kiedyś mieszkała. Kto to był, znała ją pani?
— Czy znałam? Och, tak... Każdy ich znał, tę pokręconą rodzinę... Ale proszę, zapraszam do mnie, do środka. I tak już jesteście cali mokrzy, zmarznięcie jeszcze, dzieciaki. Zrobię wam gorącej herbatki, no, proszę. — Niska kobieta zachęcającym gestem wskazała na swój dom.
Stella nie była pewna, czy powinni tam wchodzić. Spojrzała na Remusa i upewniła się, że myślał o tym samym. Co prawda nie sądziła, aby ta staruszka mogłaby im w jakikolwiek sposób zagrać, w końcu mieli ze sobą różdżki. Kobieta, choć wygląda trochę surowo i groźnie, to z głosu wydawała się być zupełnym przeciwieństwem swojej ciętej miny. Stella w dodatku była bardzo zdesperowana. Zrobiła do Remusa proszącą minę, która zawsze na niego działała. Tak było i tym razem. Westchnął cicho i skinął głową.
W środku staruszka zaprowadziła ich do małej kuchni, gdzie znajdował się czteroosobowy, niewielkich rozmiarów stolik. Usiedli przy nim, a kobieta zrobiła im po gorącej herbacie oraz poczęstowała ciasteczkami z orzechami.
— No więc — podjęła staruszka, kiedy już usiadła obok nich. — No więc w tym zamczysku obok mieszkała duża i bardzo dziwna rodzina, każdy tak uważał. Łazili w dziwnych ubraniach, jak na jakieś przedstawienie cyrkowe, mieli jakąś swoją charakterystyczną mowę, której nikt z nas nie rozumiał i nosili się tak, jakby byli lepsi. Często mawiało się o tym, że tam się coś złego dzieje, to znaczy z dzieciakami.
— Coś złego, to znaczy? — zapytał Remus, widząc, że Stella nie miała odwagi zadać to pytanie.
— Nieraz dochodziły niepokojące odgłosy. Piski, płacze, inne wrzaski... Rzadko widywaliśmy na świetle dziennym te dzieciaki. Właściwie, to prawie nigdy. Podobno chodziły do jakiejś szkoły z internatem... To znaczy część, ci starsi. Jak już wspominałam, to była bardzo duża rodzina i chyba bogatsza niż my wszyscy pozostali razem wzięci. To była ulga, kiedy się wynieśli, wielka ulga, choć teraz każdy boi się przełazić obok tego przeklętego zamczyska i je wykupywać. Mówi się, że tam straszny.
— Straszy? — zapytał z lekkim niedowierzaniem Remus.
Stella przypomniała sobie mimochodem opowieść Remusa jak Dumbledore rozpuścił dla niego plotkę, że we Wrzeszczącej Chacie także straszy, podczas gdy prawda była zgoła inna.
— Takie tam brednie. Ja mieszkam obok od lat i żadnych duchów to jeszcze na oczy nie widziałam — wzruszyła ramionami. — Dzieciaki często tu przyłażą i się nawzajem straszą, opowiadają jakąś historię o wampirach czy wilkołakach. Wymyślne bzdury.
Stella i Remus wymienili porozumiewawcze spojrzenia. „Bzdury"...
— Wie pani może — podjęła Stella — gdzie teraz mieszka ta rodzina?
— A nie wiem. Część dzieciaków jak już dorosła to się wyprowadziła najszybciej, jak się chyba tylko dało.
— Proszę pani — zaczęła po chwili z niepewnym głosem. — Czy... Czy jedna z córek... albo właścicielka domu... była w ciąży?
— W ciąży? Pierwsze słyszę! — zawołała, ze zdruzgotaniem kręcąc głową. — Właścicielka tej rudery z pewnością nie. Starsza ode mnie już była. A żeby któraś z córek...? Może i prawie ich nie widywałam, ale one młode były, za młode na jakieś ciąże. Poza tym rozeszło by się z całą pewnością, że któraś z ich cór jest w ciąży. Tutaj plotki żyją własnym życiem.
Stella z rozpaczą położyła dłoń na swoim czole. Znowu to samo. Znowu stanęli w miejscu. Zaległa chwilowa cisza, którą zagłuszał tylko trzaskający ogień w kominku. Starsza kobieta westchnęła.
— Moja wnuczka była blisko z jednym z synów tej dziwnej rodziny — powiedziała cicho. — Nie jestem pewna, czy nie zmieniła adresu, bo... cóż, ona mnie nienawidzi... — zaśmiała się niewesoło. — Ale mogę wam podać, który miała sprzed latami. Zapytajcie ją o Collierów. I lepiej nie mówcie, że jesteście ode mnie, bo nic wam jeszcze nie powie...
Podała adres swojej wnuczki, Bessie, a Stella i Remus od razu bardzo podziękowali za pomoc, którą im udzieliła. Serce Stelli ponownie rozpaliła nadzieja, choć tym razem postanowiła, że nieco przyhamuje. Nie chciała znowu się nakręcić, a potem jeszcze bardziej zawieść.
— Czy mogłabym jeszcze spytać... — mruknęła staruszka, kiedy odprowadziła parę do drzwi. — Dlaczego ich szukacie?
Stella spojrzała na Remusa, który wyczekiwał na jej ruch. Wiedziała, że to była jej decyzja. Może to nie było zbyt rozsądne, ale Stella poczuła, że może zaufać kobiecie, która zresztą tak im pomogła. Wypadało czymś się odwdzięczyć, nawet czymś tak niewielkim.
— Któraś z tych kobiet od Collierów jest moją mamą — powiedziała.
Usta staruszki się otworzyły w niemym szoku, jakby to, co Stella powiedziała, było po prostu absurdalne.
— Nie chcę cię martwić, złotko — wymamrotała — ale ich najstarsza córka, kiedy się wyprowadzili, miała piętnaście lat.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top