Pamięć
Rose
Obudziłam się z bolącą głową. Cholera. Przecież wczoraj, aż tak dużo nie wypiłam. Do tego jeszcze, ktoś zaświecił światło w pokoju.
- Liss. - mruknęłam, naciągając kołdrę na oczy. - Liss.
Po dłuższej chwili, gdy nikt mi nie odpowiadał, pomału otworzyłam oczy. Pokój, który zobaczyłam, nie był naszym pokojem w mieszkaniu.
Usiadłam na łóżku, oceniając sytuację i w ostatniej chwili powstrzymałam się od zawołania Lissy, widząc mężczyznę śpiącego na krześle obok mojego łóżka. Gdyby nie to, że był ubrany na czarno, a przy pasku miał przypięty kołek, pomyślałabym, że to po prostu jeden z imprezowiczów. Wyszłam ostrożnie z łóżka, po cichu podeszłam do strażnika i ostrożnie zabrałam mu broń. Wiedziałam jedno. To, że on tu jest, znaczy, że są tu też jego koledzy. I jesteśmy daleko od domu.
Choć nigdy wcześniej nie miałam kołka w ręce, dłużej niż przez chwilę, to teraz trzymając go, czułam się niezwykle pewnie. Podeszłam do drzwi i uchyliłam je ostrożnie, cały czas uważając, by nie obudzić strażnika. Wychyliłam się z pokoju. Na korytarzu było pusto, a kawałek dalej na lewo, kończyła się ściana i zaczynała poręcz od schodów, tworząc antresolę. Najpierw miałam zamiar zorientować, gdzie w ogóle jesteśmy, a potem poszukać Lissy. Jeszcze raz upewniwszy się, że strażnik w pokoju dalej śpi i korytarz jest pusty, nie zamykając drzwi, ruszyłam w stronę schodów.
- Rose? - usłyszałam zdziwiony głos za sobą.
Obróciłam się błyskawiczne i stanęłam oko w oko z wysokim strażnikiem. Zanim zdążył coś więcej zrobić lub powiedzieć zaatakowałam.
Nie wiem, czy tylko mi się wydawało, ale usłyszałam jego śmiech.
Był dobry. Cholernie dobry. Zanim się obejrzałam, odebrał mi kołek i odrzucił gdzieś na bok. Dawałam sobie z nim radę tylko dlatego, że instynktownie wykonywałam ruchy, których nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się uczyła. Blokowałam go tak, jakbym była w stanie przewidzieć to, co zaraz zrobi.
Jednak do czasu. Strażnik okazał się lepszy. Unieruchomił moje ręce na moich plecach, prawą obejmując mnie od przodu i przytrzymując moją lewą, a lewą, trzymając moją prawą z tyłu. Nie był to mocny uścisk, ale stanowczy.
Oddychałam ciężko nie tylko za zmęczenia, ale również z powodu jego bliskości.
Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek pokazywali nam ten sposób na przytrzymanie kogoś. Nie był na tyle uniwersalny, żeby większość mogła go używać. Gdyby nie to, że strażnik był dużo silniejszy ode mnie, bez problemu wyrwałabym mu się.
Poza tym było w tym coś więcej. Coś głębszego, bardziej intymnego.
I nie wiem, czy bardziej podobało mi się to, że tak przystojny facet trzyma mnie w ten sposób, czy jednak niepokoiło, że robi to, choć jest mi zupełnie obcy.
- Już? - zapytał.
Miałam dziwne wrażenie, że się uśmiecha i że w jego głosie zabrzmiała nutka rozbawienia.
- Rose? - zapytał, gdy nie odpowiadałam.
Wykorzystałam moment, w którym próbował obrócić mnie przodem do siebie i wyrwałam mu się.
- Kim ty do cholery jesteś?!
Uśmiech zniknął z jego twarzy, a strażnik stał się śmiertelnie poważny.
- Słucham?
- Gdzie Lissa? Gdzie nas wywieźliście? Pracujesz dla dworu?
- Nic nie pamiętasz?
Miał ładny głos, a jego słowa były podszyte lekkim rosyjskim akcentem. Sama nie wiem, skąd to wiedziałam. I miałam wrażenie, że w innych okolicznościach mogłabym go słuchać godzinami.
Jednak wtedy był tylko moim przeciwnikiem i to na tym musiałam się skupić.
- Dziwisz się? Odurzyliście mnie!
- Co? Nie, Roza...
- Roza?! Kim ty do cholery jesteś? Ach, z resztą! Muszę znaleźć Lissę.
Rzuciłam mu ostatnie spojrzenie i pobiegłam w stronę schodów. Skoro nie było wyższego piętra, a przynajmniej nigdzie nie zauważyłam prowadzących tam schodów, to Lissa powinna być gdzieś na parterze. Jeśli z jakichś powodów musieliśmy przebywać w budynku innym niż akademia, z mniejszą ochroną, to z pewnością chcieli ją trzymać jak najdalej ode mnie. Jednak znalazłam ją szybciej, niż się spodziewałam. W dużym salonie, na lewo od schodów siedziała na jednej z kanap. W pomieszczeniu oprócz niej był jakiś chłopak - bez tatuaży na karku, nowicjusz albo niezaprzysiężony - i bogato ubrany moroj.
- Liss!
Dziewczyna od razu przeniosła na mnie spojrzenie, podobnie jak dwójka facetów.
- Jesteś cała? Coś ci zrobili? - spytałam, rozglądając się po pomieszczeniu i oceniając moje szanse.
- Słucham? - spytała zdezorientowana.
- Co ty znowu wyrabiasz Rose? - spytał moroj z uśmiechem.
Kolejna osoba, która wydaje się mnie znać, a ja nie mam pojęcia, kim jest. Coś tu bardzo nie gra.
- Ci ludzie są z akademii? Chcą nas tam odesłać?
- Co? Nie, Rose... - blondynka wstała z kanapy i zaczęła do mnie podchodzić. - Wszystko w porządku?
Dobrze im bliżej mnie i wyjścia się znajdzie, tym mamy większe szanse.
- Poza tym, że zamiast w naszym pokoju w Portland obudziłam się tutaj, gdziekolwiek to jest, ze strażnikiem obok łóżka?
Dziewczyna przełknęła ślinę i popatrzyła mi w oczy. Wyglądała na zagubioną i przestraszoną.
- Nie pamiętasz?
- Czego? Tego, jak mnie odurzyli i przywlekli tu? Nie bardzo.
- Jezu, Rose nie żartuj sobie z nas. - odezwał się moroj.
- A kim ty jesteś, że zachowujesz się, jakby ci na mnie zależało?
Nie odpowiedział, tylko wpatrywał się we mnie, jakby nie wierzył, że dzieje się to naprawdę.
- Świetnie, że wszyscy tutaj jesteście tak bardzo rozmowni.
- Spotkałaś już kogoś? - spytała Lissa.
- Tak. - odpowiedziałam i pociągnęłam ją za sobą w lewo w stronę wyspy kuchennej. - Wysokiego, przystojnego strażnika z długimi włosami.
- Dymitra? - spytała zaskoczona.
- Nie wiem. - odparłam, podchodząc do szuflad.- Cholernie dobrze walczy i odebrał mi kołek, który załatwiłam sobie dosłownie chwilę wcześniej.
W pierwszej szufladzie, do której zajrzałam, znalazłam porządny stalowy nóż.
- To też się nada.
- Matko, Rose! Odłóż to! Zrobisz komuś krzywdę!
- Chcesz się stąd wydostać?
- Co? Nie! Jestem tu z własnej woli.
- Słucham!?
- To nasi przyjaciele. Nikt nie trzyma nas tu siłą.
- To ludzie z Akademii. Zabiorą cię tam z powrotem, tego chcesz?
- Rose, proszę, posłuchaj.
- Liss. - złapałam ją za rękę. - Dobrze się czujesz? Podali ci coś?
W oczach morojki zaczęły zbierać się łzy.
- Wiele się zmieniło, Rose, od czasu kiedy byłyśmy w Portland.
Rzuciłam spojrzenie w stronę moroja, który kazał chłopakowi iść po jakiegoś Belikowa.
- Ile się mogło zmienić przez parę godzin?
- Minęły cztery lata, Rose.
Parsknęłam śmiechem.
- Świetny żart, Księżniczko. Tylko następny postaraj się wymyślić w bardziej sprzyjających okolicznościach. Zaraz ściągną wsparcie, chodź.
- Nigdzie nie idę.
- Kiedy zmieniłaś zdanie?
- Zmieniłam tylko tytuł, do reszty się przyzwyczaiłam.
- Chyba nie rozumiem...
- Jestem Królową, Rose. Nie księżniczką.
- Słucham? - spytałam, kolejny raz zastanawiając się poważnie na jej kondycją psychiczną. To duch czy coś jej podali?
- Po prostu usiądź na chwilę i daj nam to wyjaśnić. Ściągniemy lekarza, wszystkiego się dowiemy.
Zanim zdążyłam powiedzieć, że nic mi nie jest i to bardziej jej jest potrzebna pomoc, do pomieszczenia wrócił nowicjusz, strażnik, z którym walczyłam u góry - Dymitr, jak nazwała go Lissa - i strażnik z mojego pokoju. Nie wiedziałam, który z nich był Belikowem, a który przypałętał się po drodze.
- Rose. - Lissa zwróciła moją uwagę. - Proszę.
- Nie wiem, o co tu chodzi, ale musimy się stąd wydostać.
- Miałaś wypadek, Rose. Najwyraźniej doznałaś większych obrażeń, niż sądziliśmy. I jeśli nie grasz z nami w jakąś chorą grę, jeśli naprawdę nie pamiętasz, to pozwól sobie pomóc.
- Nie wiem, o czym miałabym nie pamiętać. - bąknęłam i ściszyłam ton. - I może to z tobą jest coś nie tak, a nie ze mną. Jeśli ci coś podali i wmówili różne rzeczy, wiedz, że wyciągnę cię stąd i zrobię wszystko, żeby cię odzyskać.
- Cały ogród jest obstawiony królewskimi strażnikami. - odezwał się moroj. - Możesz próbować, wyciągnąć ją stąd siłą, ale jedno słowo któregokolwiek z nas i wszyscy zrzucą się, by ją chronić. Nie wyjdziesz i nie uciekniesz, nie masz szans.
Zanim do końca to do mnie dotarło, zauważyłam, że Dymitr gdzieś zniknął. Skarciłam się w myślach za to niedopilnowanie.
Okazało się jednak, że za późno.
Zdałam sobie sprawę, że znalazł się za mną w chwili, w której jednym sprawnym ruchem odebrał mi nóż, rzucił go na blat i ponownie mnie obezwładnił, przyciskając do lodówki. Tym razem zrobił to bardziej profesjonalnie.
Szarpnęłam się, ale nic to nie dało. Zaklęłam pod nosem.
- Rose. - odezwała się znowu Lissa.
- Co?! - spytałam wkurzona.
- Porozmawiaj z nami. Tylko tego chcemy. Mogłabym użyć wpływu, ale wolę, żebyś sama podjęła tę decyzję.
- Nikt nie chce was tu skrzywdzić. - ponownie odezwał się moroj, ale tym razem nawet na niego nie spojrzałam.
- Mamy ci dużo do wyjaśnienia. - kontynuowała Lissa. - Dymitr cię puści, usiądziemy i spokojnie porozmawiamy. Proszę. Naprawdę nie wiem, co się stało, ale martwimy się o ciebie.
- Martwicie się?! Nie znam tych ludzi! Nie wiem, kim są i nie chce mieć z nimi nic wspólnego! Wyciągnęłam cię z tego bagna raz i zrobię to znowu, nie pozwolę, by trzymano cię tu siłą.
Dalej patrzyłam na nią hardo, zastanawiając się jak się do tego wszystkiego zabrać i co dokładnie mam zrobić, żeby ją odzyskać. Nie wiem, co jej podali, jak namówili ją do tego wszystkiego, ale...
- Proszę. - powtórzył Dymitr ledwo słyszalnie.
Na dźwięk jego głosu przeszedł mnie dreszcz i zastanowiłam się, czy to wyłapał. Znowu znaleźliśmy się niebezpiecznie blisko siebie i choć w inny sposób niż wcześniej, to dalej było w tym coś więcej. Sytuacji nie ułatwiało to, że był tak cholernie przystojny, miał cudowny głos i zniewalająco pachniał.
- Rose. - znów odezwała się Lissa błagalnym tonem.
- Okej. - skapitulowałam po kolejnej pełnej napięcia chwili. - Porozmawiam z wami, choć dalej w to nie wierzę. I będę grzeczna.
Na pokaz. Przez jakiś czas. Muszę mieć większą swobodę, żeby zapoznać się z terenem i oszacować moje szanse.
Lissa skinęła głową, a na jej ustach zagościł uśmiech. Przeniosła wzrok na Dymitra.
- Zaczniesz?
Nie dostała, żadnej odpowiedzi jednak kontynuowała tak, jakby ją dostała.
- Powinna dowiedzieć się najpierw.
Przeniosła wzrok na mnie, uśmiechnęła się delikatnie i odeszła w stronę kanapy.
Dymitr powoli rozluźnił uścisk, puścił mnie i odsunął się. Zrobiłam krok do tyłu, strzepałam ręce, by odzyskać w nich pełne krążenie i czekałam, aż zacznie mówić. Milczał jak zaklęty i przez chwile zastanawiałam czy w ogóle oddycha. Spojrzałam na niego, stojącego po mojej prawej i napotkałam jego niepewne spojrzenie. Jego klatka piersiowa unosiła się powoli jakby, naprawdę każdy oddech sprawiał mu trudność.
Choć chciałabym się dowiedzieć, co takiego ma mi do powiedzenia, nie naciskałam i czekałam, aż będzie gotowy. Jednak skoro Lissa kazała mu przekazać mi to najpierw - zapewne obawiając się mojej reakcji na zwlekanie z tą informacją - musiało to być coś ważnego.
Dymitr
Nie mogłem wykrztusić słowa. Stałem tam tylko i patrzyłem na nią, boleśnie świadomy, że nie pamięta. Mnie nie pamięta. I niczego innego od Portland.
Chodź wcześniej, wyrywała mi się, krzyczała, że chce się z tond wydostać i nie ma z nami nic wspólnego, w tamtej chwili tylko milczała i czekała, aż ja się odezwę, albo coś zrobię.
Nie potrafiłem jednak. Czułem gule w gardle i wiedziałem, że nie będę w stanie nic wykrztusić.
Jedyne co wydawało mi się łatwe do zrobienia, to pocałowanie jej. Głowa i usta jeszcze ze mną współpracowały. Wiedziałem jednak, że nie mogę tego zrobić.
Nie chciałem wyjść na nachalnego, gdy po prostu byłem zagubiony. Szczególne po tym, jak zachowałem się u góry, całkowicie nieświadomy jej stanu.
Nie chciałem jej również do niczego zmuszać, choć to, co miałem jej do powiedzenia i tak miało postawić ją przed faktem dokonanym.
W końcu udało mi się uspokoić oddech. Zebrałem się w sobie i wyciągnąłem moją prawą rękę w jej stronę. Wierzchem dłoni dotknąłem lekko jej ramienia i podniosłem wzrok na jej twarz, obserwując jej reakcję. Nie zauważyłem jednak sprzeciwu. Zaskoczenie i zaciekawienie z nutką niepewności owszem, ale nic, co wskazywałaby na to, że powinienem przestać.
Zrobiłem dwa kroki, tak, że znalazłem się za nią i oparłem się o blat. Cały czas śledziła mnie wzrokiem, który przeniosła na swoją prawą rękę, kiedy przesunąłem swoją dłonią w dół w kierunku jej. Wsunąłem ją od wewnętrznej strony i splotłem lekko nasze palce, po czym uniosłem je na wysokość jej oczu.
Rose
Minęła cała wieczność, zanim w końcu jego oddech się uspokoił.
Uniósł swoją rękę i delikatnie dotknął mojego ramienia, jakby bał się mojej reakcji. Gdy jednak nie zaprotestowałam w żaden sposób, zrobił dwa kroki do przodu i znalazł się za mną. Patrzyłam na niego, póki nie zaczął zjeżdżać swoją dłonią, w dół po mojej ręce. Gdy minął łokieć, zaczął kierować się wewnętrzną stroną mojej ręki. Drgnęłam, gdy jego delikatny dotyk wywołał przyjemne mrowienie. Wsunął swoje palce w moje i podniósł splecione ręce na wysokość moich oczu.
Na chwile przestałam oddychać, gdy na naszych dłoniach dostrzegłam dwie identyczne obrączki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top