Rozdział 11 Weekend inny, niż wszystkie
Zaczynał się ostatni weekend wakacji. Nie powiem, żeby zbliżające się widmo powrotu do szkoły, powodowało u mnie paraliżujący lęk; było to raczej uczucie zniechęcenia, połączone z bezradnym pogodzeniem ze swoim losem. Stan znany z pewnością nie tylko mnie. Ta sobota, zaczęła się dla mnie rekordowo późno, obudziłem się, dopiero o 11, a nie jestem nocnym markiem. Zwykle wstaję o 7, może czasem, trochę bliżej 8:). Kiedy przeszedł mi szok, że spałem tak długo, pomyślałem sobie, że mój organizm, próbuje po prostu, na wszelkie sposoby, korzystać z ostatnich chwil pełnej wolności, w końcu już niedługo zostanie poddany surowym wymogom i ograniczeniom czasoprzestrzennym;( Po spełnieniu wszystkich typowo porannych czynności, które w moim przypadku, zajęły dziś późne przedpołudniu, zacząłęm rozglądać się po domu, w poszukiwaniu "żywych dusz", by zapytać rodziców, czemu mnie nie obudzili widząc, że tak długo spałem, ale ironia losu, sprawiła, że trafiłem na Clyde' a:
- Cześć, braciszku, nawet nie pytam, co robiłeś w nocy, że tak późno wstałeś.
Zdziwił mnie ten jego dobry, choć przewrotny, humor
-"Braciszku", a tobie co?
-No jak to? Nie można już zagadać do młodszego brata?
Clyde, zmierzwił moje włosy szybkim, niedbałym, ruchem dłoni i poszedł, pozostawiając, mnie w stanie kompletnego osłupienia. - Świat się kończy, mój srogi, wkurwiający i dokuczliwy jak kolec w dupie, starszy brat, zachowuje się, głupkowato ale znośnie. Muszę zbadać, co się tu dzieje.
Na razie jednak, pozostawiłem dalsze zgłębianie przyczyn nagłej zmiany zachowania Clyde' a. W końcu, znalazłem tatę. Tak, to właściwe słowo: znalazłem: jak w każdą sobotę, był pochłonięty, najdziwniejszymi, zajęciami. Korzystał w ten sposób z wolnego czasu, który zwykle, (choć nie zawsze), przysługiwał mu, w soboty. Tym razem to, co robił nie było, aż tak osobliwe, jak niekiedy wcześniej: siedział sobie w fotelu, ze słuchawkami w uszach, wyraźnie zafascynowany, jakąś muzyką. Taka sytuacja musiałaby poruszyć i maksymalnie zaintrygować, każdego, kto znał jego eklektyczny, całkowicie zwariowany gust muzyczny. Osobiście go nie podzielałem, ale trudno było nie uznać go za interesujący, a niektórych kawałków, których słuchał, za na swój sposób, piękny. Tato, ma dar zarażania innych swoimi zainteresowaniami i upodobaniami, (nie znaczy to, że je narzuca), po prostu widać się nimi cieszy i często wspólnie z nimi, zaczyna się, dostrzegać ich urok. Nie lubiłem się mu przyznawać, jeśli spodobał mi się jakiś słuchany przez niego utwór, często byłoby to zresztą, najdelikatniej mówiąc; trochę obciachowe :). Mimo to, nie ukrywam, że choć trzymam się dalej swoich, zasadniczo odmiennych, upodobań, w niektórych tamtych utworach, jest coś fajnego: jakaś radość, dynamizm, pasja, piękno. Cudowne jest też to, że gust ojca jest szalenie zróżnicowany i kiedy czegoś słucha, nikt nie jest w stanie odgadnąć, czego, ani nawet jaki to rodzaj muzyki, jeśli, nie zacznie się słuchać razem z nim, posługując się jego słuchawkami. Potrafi słuchać jakichś kawałków z lat 60 i 70, pasjonować się muzyką Mozarta, ale uwielbia też zupełnie współczesną muzykę. Zaintrygowany postanowiłem, dowiedzieć się, czego słucha tym razem. Kiedy go zapytałem, zaproponował, bym sam sprawdził. Był to utwór "Mardi gras", wykonywany przez jednego z uwielbianych, przez tatę, artystów, nazywanego, Professorem Longhairem (trochę podobnie jak mój kolega, ale obaj panowie, mój przyjaciel i zmarły już, zresztą, wykonawca, nie mają ze sobą nic wspólnego, tylko częściowo wspólny, przydomek). Nie w dzisiejszym stylu, ale fantastyczny, zabawny, utwór. Wiedziałem, że tata uważa Professora, za legendę, ale postanowiłem, nie dać po sobie poznać, że mi się podoba i stwiedzając zgodnie z prawdą, że utwór nie jest w moim stylu, dodałem jeszcze nieszczerze i żartobliwie, że nie widzę w nim niczego godnego uwagi. Powiedziałem:
-Boże, tato, czego ty słuchasz?!
Na co on, ze spokojem i uśmiechem:
-Ty słuchałeś tego samego i widziałem, że ci się podoba.
I miał wiele racji.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top