Wyrzuty

Im dłużej pozostawałem w jej objęciach, tym większy niepokój we mnie narastał, chociaż powinno być zupełnie na odwrót. Zrozumiałem, że to wszystko z winy Kryształu. Już raz dałem się wziąć z zaskoczenia i o mały włos go nie utraciłem. Uniosłem głowę i ujrzałem strzępki pajęczyny zawieszone na suficie. Skąd mogłem mieć pewność, że ktoś inny nie skorzysta z mojej naiwności i nie zastawi sideł, z których tym razem nie będę w stanie się wydostać? Susan pracowała dla Agencji Uczniowskiej. A Agencja Uczniowska to oczywiście Jack, który miał chrapkę na Adamantyt. Nie obchodził go mój los - wysłał współpracowniczkę tylko po to, by odebrała mi podstępem wiadomy przedmiot sporu. 

Nie wiedziałem, do kogo w tym momencie czuję większe obrzydzenie - martwego pająka, czy może mojego przyjaciela, który coraz to bardziej przypominał mi sposobem postępowania Strażnika.

Koleżanka najwyraźniej spostrzegła, że coś ze mną nie w porządku, bo odeszła parę kroków w tył.

- Słuchaj... Nie mam pojęcia, co sobie o nas myślisz po tym wszystkim, co się wydarzyło... Ale naprawdę nasze intencje były dobre. Po prostu straciliśmy kontrolę nad sytuacją. Nie dość że ludzie Heawthorna zaczęli mieszać nam karty, to jeszcze to ten paskudny pająk dolał oliwy do ognia! Jednak jeśli do nas z powrotem dołączysz, to szaleństwo dobiegnie końca. Nie bierz tego do siebie, lecz samemu nie zdołasz utrzymać Kryształu. Nie zaprzepaść tego, że zdołałeś odebrać go Strażnikowi - powiedziała.

- Powtarzasz bzdury po Jacku? Przekaż mu, że drugi raz nie nabiorę się na te jego kłamstwa! A może wcale nie jesteście lepsi od Liama i także chcecie wykorzystać Adamantyt do swoich celów? Odczuwacie pokusę, prawda? - wykrzyknąłem.

Susan potrząsnęła głową. Do jej oczu napłynęły łzy.

- Przestań! Właśnie uratowałam ci życie, a ty wciąż nie wierzysz, że stoimy po tej samej stronie?!

- Przynajmniej na razie stoimy po tej samej stronie. Ale może się to diametralnie zmienić, gdy Jack dostanie Kryształ w swoje lepkie łapy - parsknąłem.

- To dobry chłopak. Od początku najbardziej zależało mu, żeby ocalić Kryształy - wyszeptała. - Wyobraź sobie, że jesteś na jego miejscu... I widzisz na własne oczy, jak dwie piękne szkoły popadają w ruinę... Czy naprawdę chcesz, by zobaczył upadek trzeciej, i to na dodatek Siódemki? Nie masz prawa podważać jego motywów. Pozostawiam ci wolny wybór. Albo pójdziesz ze mną i uściśniecie sobie z Jackiem dłonie na zgodę, albo będziesz dalej uciekał jak głupek z tym Kryształem, by w końcu zmarnować go na jakieś durne życzenie. Decyduj.

Gniew, który dotychczas mną władał, nagle opadł, ustępując zakłopotaniu. Miała rację. Zachowywałem się jak szczeniak. Sam szczerze wątpiłem w swoje poczynania i potrzebowałem czyjejś pomocy. Zamiast przyjąć wsparcie z uśmiechem na ustach, odrzucałem je. Wciąż w głębi duszy chowałem urazę do Jacka. Traktowałem Susan niemalże wrogo, chociaż zwykłem darzyć ją szczególnym uczuciem. Zrozumiałem, że prawdziwy nieprzyjaciel właśnie leżał bezczynnie w kącie, delikatnie pobłyskując. To Adamantyt wywołał ten cały konflikt. Z jego winy Heawthorne postradał zmysły i w pewnym stopniu ja również. Jedyne o czym marzyłem, to żeby się go pozbyć, przestać patrzeć na innych ludzi spode łba.

Tak jak wspomniała koleżanka, ostateczna decyzja należała do mnie. To ja byłem obecnie Strażnikiem i stawałem przed wyborem - czy podobnie jak poprzednik samolubnie zachowam go dla siebie, czy może powierzę go osobom, które będą w stanie lepiej rozporządzać tą energią...

Po raz pierwszy od dłuższego czasu moją twarz rozjaśnił wątły uśmiech. Poczułem, że powoli odzyskuję swój dawny charakter, wbrew pozorom bardzo spokojny i życzliwy, bez śladu egoizmu.

- Prowadź do tajnej kryjówki - poprosiłem.

Susan odwzajemniła uśmiech i wskazała Kryształ, bym go podniósł. Gdy uklęknąłem i zbliżyłem ręce do jego powierzchni, niczym stado kruków dopadły mnie wątpliwości. Co jeśli znowu zdobędzie władzę nad moim umysłem i zasieje w sercu kolejne ziarna nieufności? Usiłowałem za wszelką cenę nie patrzeć na wirującą w środku esencję, ale strasznie kusiło mnie, by rzucić na nią okiem, choćby na parę sekund.

Przyjaciółka jakby odczytała moje myśli i zdjęła bluzę, po czym ostrożnie owinęła nią kamyk tak, że przez tkaninę prześwitywał zaledwie blady poblask.

- W porządku? Możesz go nieść w ten sposób? - zapytała.

Przytaknąłem, nie do końca przekonany, lecz nie odczuwałem żadnej pokusy, aby odwinąć zawiniątko. Ominęliśmy ostrożnie pokiereszowane truchło potwora, po czym ruszyliśmy w stronę klatki schodowej. Jednak tam czekała nas niespodzianka.

- Myślałeś, że przede mną uciekniesz, Wilson? Niedoczekanie... - Heawthorne wyszczerzył zęby, polerując klingę swojego miecza. Odstąpił od parapetu i nieśpiesznie ruszył w naszym kierunku.

- Uciekajmy! - Susan pociągnęła mnie za rękaw.

Nie zamierzałem w żadnym wypadku ustępować pola Heawthornowi. Chociaż pamiętałem, jakie rany zadał mi w poprzednim starciu, wierzyłem, że tym razem wynik walki będzie inny. Bo dzierżyłem broń po stokroć potężniejszą od jego żałosnego mieczyka. Gwałtownym ruchem odsłoniłem Kryształ.

- No, jak miło, że przyniosłeś mi go pod nos. - Chłopak oblizał wargi.

                             ***

Tymczasem Eric kondygnację niżej biegł korytarzem. Na jego czole osiadły krople potu. Nie wiedział zupełnie, czy powstały one z winy zdenerwowania czy może wściekłości.
Tyle rzeczy działo się równocześnie, że stracił rachubę. Dotychczas tak zgrana drużyna poszła w rozsypkę, gdy tylko wspaniały szef ich opuścił, tłumacząc, że "ma coś ważnego do załatwienia". Oczywiście nie raczył poinformować nikogo, ani nawet swojego najbliższego współpracownika - Erica o tym dokąd właściwie się udaje.

W ten oto sposób niedobitki gangu były pozostawione przez dłuższy czas w niepewności i kompletnej niewiedzy. Liam odesłał ich do piwinicy niczym jakiś zbędny bagaż i kazał czekać na kanapach na dalsze rozkazy. Paul jako pierwszy zerwał szyk i poszedł do sklepiku po słodycze. Manny ziewał non stop, dlatego Eric zlitował się nad nim i pozwolił mu zażyć trochę snu przed dalszymi ewentualnymi akcjami.

Chłopak po upływie dwudziestu minut również zaczął odczuwać znużenie, ale nie zamierzał iść spać. Podniósł swój oręż z ziemi, którego już dawno nie miał okazji użyć i wszedł po schodach z powrotem na parter. Nie posiadał żadnego konkretnego celu. Pędził przed siebie, by wyżyć swój gniew na pierwszym napotkanym osobniku. Najchętniej stanąłby do walki z Jackiem, żeby w końcu dać temu tchórzowi porządną nauczkę.

Niespodziewanie zza rogu wyskoczył pan Griffs z uniesionymi pięściami. Chłopak odskoczył do tyłu i zagryzł zęby. Nie chciał pozwolić, by historia zatoczyła koło. Już raz został zmuszony, by uciec przed wuefistą z podkulonym ogonem. Fakt, był on bardziej umięśniony i lepiej zbudowany, ale to wcale nie czyniło go niepokonanym - każdy posiada jakiś słaby punkt.

- Chodź tutaj, Dwayne. Jeśli nie dociera do ciebie, że nie jesteś tu mile widziany, to sam ci to uświadomię i wytargam cię za uszy - huknął.

Eric nie cofnął się ani o centymetr. Wypiął dumnie pierś w wyzywającej pozie.

- W takim razie, niech pan spróbuje - parsknął.

Mężczyzna wyciągnął zza pazuchy parę sztyletów i ruszył do ataku.
Nastolatek w ostatniej chwili zablokował cięcie swoją klingą, ale jego siła o mały włos nie zwaliła go z nóg. Zrozumiał, że w uczciwej walce nie ma najmniejszych szans. Gdy przeciwnik wykonał następny zamach, Eric zrobił unik i skierował miecz ku nogom pana Griffsa. Nauczyciel krzyknął, kiedy ostrze rozorało jego łydkę. Chłopak, wykorzystując chwilową  dekocentrację wuefisty, z całej siły popchnął go na podłogę. Ten bezskutecznie usiłował utrzymać równowagę i rozpaczliwie wymachując rękoma, runął jak długi na panele. Na jego twarzy odmalował się bezbrzeżny spokój, tak charakterystyczny dla osób, które straciły przytomność.

Eric zaklaskał w dłonie. Skoro powalił na łopatki takiego Herkulesa, to czy teraz ktokolwiek stanowił dla niego poważniejszą przeszkodę? Pewnym krokiem ruszył w głąb korytarza. Promienie zachodzącego słońca wpadały przez okna i zalewały wnętrze budynku czerwonym, niemalże krawawym światłem. Blask na moment oślepił chłopca tak, że nie rozpoznał w pierwszej chwili samotnej sylwetki oczekującej przy wejściu do męskiej toalety. Pomyślał, że to może Liam albo ktoś inny z najemników, ale nie pasował jeden szczegół. Ta postać nosiła okulary.

Nastolatka ogarnęła fala podniecenia. Nareszcie pokaże temu bufonowi, wielkiemu szefowi Agencji Uczniowskiej gdzie jego miejsce. Mocniej zacisnął palce na rękojeści miecza i przyśpieszył.

Jack odwrócił głowę. Oddychał głęboko i miarowo. W jego oczach  można było dostrzec głęboki spokój i opanowanie. Nieznacznie uniósł swoją broń i wycelował ją w pierś rozpędzonego przeciwnika.

- Chodź, szumowino. Najwyższa pora wyrównać rachunki - rzekł twardym głosem.

Eric wyraźnie stracił rezon. Oczekiwał, że tak jak za ostatnim razem zastanie rozchwianą wydmuszkę, a zamiast tego miał przed sobą wojownika o żelaznych nerwach. Powtarzał w myślach, że kiedy przyjdzie co do czego i rozpoczną pojedynek, to cienka skorupka Jacka pęknie, odsłaniając wrażliwe białko. Jednak w gruncie rzeczy w ogóle w to nie wierzył. Głośno przełknął ślinę i natarł na chłopca. Nie zamierzał się z nim cackać i na początek zasypał go gradem ciosów. Szef AU stanął w rozkroku i z kamiennym wyrazem twarzy perfekcyjnie odbijał wszystkie uderzenia. Miecze brzęczały żałośnie jak płaczki na stypie. Skry leciały na wszystkie strony.

- Co tam, Connor? Nie wyglądasz najlepiej. Czyżby coś poszło nie tak, jak powinno? - zagaił Eric.

- Myślę, że ani wy, ani ja nie braliśmy pod uwagę takiego obrotu sprawy - odrzekł kwaśno. - Jednak czas pokaże, dla kogo będzie on korzystniejszy.

- To musi być dla ciebie strasznie frustrujące, kiedy twój własny wychowanek ni stąd, ni zowąd obraca się przeciwko tobie - stwierdził ironicznie.

- Dlaczego od razu przeciwko mnie? To tylko chwilowa niesubordynacja. Każdy z nas ma w swoim życiu taki etap, kiedy robi różne głupstwa, ale prędzej czy później idzie po rozum do głowy - powiedział Jack bez śladu rozgniewania w tonie.

Eric zrozumiał, że nie wytrąci go za żadne skarby z równowagi, a wszelkie próby podważania jego autorytetu spełzną na niczym. Postanowił całkowicie skoncentrować się na walce, zwłaszcza kiedy zobaczył, jak wróg usiłuje zapędzić go po kryjomu w kozi róg, w tym wypadku osaczyć na samym końcu korytarza.

Powoli opadał z sił. Energia Kryształu, która wspierała go podczas pojedynku w Piątce przepadła jak kamień w wodę wraz z Liamem. Czuł, jak drętwieją mu ramiona, nogi miał jak z galarety. Powinien jeszcze trochę wytrzymać... Wystarczy, by zadał temu mięczakowi jedno w miarę celne cięcie w szyję i problem by zniknął...

Tymczasem Jack absolutnie nie budził wrażenia wyczerpanego, a wręcz przeciwnie, dopiero się rozkręcał, a jego ciosy następowały coraz szybciej, dlatego też Eric nie nadążał z ich odbijaniem, tym bardziej nie dostawał okazji do kontraataku.

- Dlaczego postanowiłeś pracować u Heawthorna? Czy naprawdę nie satysfakcjonowało cię dręczenie niewinnych uczniów i potrzebowałeś czegoś takiego?

Eric ujrzał tylko jakiś rozmazany kształt mknący w jego stronę, a potem poczuł rozdzierający ból w podbrzuszu. Jęknął i upadł na ziemię, przewracając przez przypadek paprotkę wraz z doniczką. Skostniałymi palcami dotknął swojego torsu i niemalże zwymiotował, gdy zobaczył na ich koniuszkach obfite ślady krwi. Nie miał odwagi, by popatrzeć w dół i ocenić rozmiar rany.

- Jesteś żałośnikiem. I zawsze nim byłeś. Nie potrafisz nawiązać żadnych przyjaźni, nie wzbudzasz niczyjej sympatii ani współczucia. Nie należysz do Siódemki, w tej szkole nie ma miejsca dla takich jak ty - warknął Jack.

Eric spuścił głowę. W milczeniu wysłuchał tych słów. Chociaż nie chciał do siebie tego dopuścić, zdawał sobie sprawę, że są one prawdziwe. Z oddali dochodził odgłos kroków. Chłopak rozpoznał gruby głos wuefisty, jednak przestał już rozumieć sens poszczególnych słów. Nagle jakaś silna dłoń schwyciła go za fraki i podniosła do góry.

- Obiecałem, że cię stąd wywalę i obietnicy dotrzymam - wydyszał mu do ucha pan Griffs.

Eric wrzasnął, gdy nauczyciel z ogromną mocą rzucił nim jak szmacianą lalką o szybę. Okno nie wytrzymało i pękło w drobny mak. Nastolatek spadł ciężko na ziemię, jednocześnie gruchocząc kilka żeber.

A zresztą jakie to dla niego miało znaczenie? Przecież i tak sama rana na brzuchu oznaczała śmierć z upływu krwi. Nikt nie śpieszył mu z pomocą. Rozchylił powieki i dostrzegł rozmazaną plamę, która z czasem przeistoczyła się w opustoszały dziedziniec szkolny.

Jack mówił prawdę... Był czarną owcą dla Siódemki... Pogrzebał jej dobrą reputację budowaną przez pokolenia... Życie nieprzerwanym strumieniem przeciekało mu przez palce, a on nie zrobił nic, żeby powstrzymać ten proces, bo wiedział, że to już koniec. Znęcanie się nad słabszymi, owszem, dostarczało mu satysfakcji, ale teraz musiał za to słono zapłacić. Nie czuł bólu fizycznego, lecz psychiczny, który powoli wypełniał całą jego czaszkę tępym pulsowaniem. To były właśnie wyrzuty sumienia wyzwolone spod grubej warstwy brudu ostrzem Jacka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top