Szkolenie

Zważyłem w dłoni metalową, idealnie wypolerowaną klingę. Wciąż nie potrafiłem w to uwierzyć, że stanę się jej posiadaczem.

- To taka prawdziwa broń...? Taka sama jak z tych filmów o średniowieczu?

- No cóż... Może to i nie miecz najlepszego sortu... Ale z pewnością zabawką bym go nie nazwał - odparł Jack.

- Słuchaj... Kiedyś cię o to zapytałem... Dlaczego nie używacie pistoletów ani innych nowoczesnych urządzeń do walki?

- I moja odpowiedź pozostaje niezmienna. - Uśmiechnął się. - Dla dramatyzmu. Czy widzisz coś dramatycznego w zabijaniu za pomocą pistoletu? No właśnie. To obrzydliwe i nie fair w stosunku do przeciwnika. Zresztą, sam tego doświadczysz, że dostarcza to wielu emocji... Tylko dwóch wojowników... I świst klingi w powietrzu...

Po chwili Susan wróciła z podręczną apteczką w ręku. Rzuciła w stronę przyjaciela ganiące spojrzenie.

- Nie rób mu wody z mózgu, bo potem będzie łaził po korytarzach i powtarzał po tobie te bzdury - prychnęła.

- No co? Mówię chłopakowi szczerą prawdę! - burknął.

Dziewczyna zwilżyła wacik wodą utlenioną i przyłożyła do mojej rozciętej wargi. Początkowo rana trochę mnie piekła, ale szybko przyszło ukojenie. Nie wiedziałem, czy pochodzi od specyfiku, czy może jej dużych błękitnych oczu, w których zupełnie się zatraciłem. Były to oczy pełne troski i młodzieńczej energii, lekko błyszczące w ciemnościach. Zwróciłem również uwagę na jej usta, zmysłowe i delikatne, które pragnąłem pocałować.

Te myśli mnie zawstydziły. Przestań, Mike, nic dla niej nie znaczysz. Przypadek zadecydował o tym, że w ogóle wszedłeś do tego pomieszczenia. Dlatego nie wymagaj od losu niczego więcej.

Gwałtownie podskoczyłem na krześle, kiedy do zaplecza dotarł stłumiony dźwięk dzwonka obwieszczający koniec przerwy.

- Spokojnie - wyszeptała. - Nie musisz wracać na lekcje. Załatwimy ci zwolnienie.

Ta fucha coraz bardziej mi się podobała. Gdybym mógł olewać nudniejsze przedmioty, jak na przykład geografię, bez żadnych konsekwencji...

- Podać mu trochę orchideii? - zapytała.

Jack wstał od biurka. Wyglądał na wzburzonego.

- Cholera, co dopiero go przyjęliśmy, a ty już chcesz go szprycować złotą orchideą?! - Gorączkowo wymachiwał rękoma. - Jak łupie go we łbie, to niech skoczy do pani Higgins po tabletki przeciwbólowe! Nie widzę w tym nic złego!

Na samo wspomnienie tego cudownego pyłku, poczułem dziwaczne mrowienie w okolicach brzucha. Czy zdawali sobie sprawę, że higienistka wielokrotnie podawała mi ten środek, zwłaszcza gdy Eric bił mnie dotkiwiej niż zwykle? Postanowiłem jednak zachować milczenie. Jeszcze przysporzyłbym pani Higgins niepotrzebnych kłopotów. "Szprycować złotą orchideą"? To brzmiało tak, jakby uważał ją za narkotyk. A może rzeczywiście nim była? I już zdążyłem popaść w uzależnienie? Ale jak coś tak niebiańskiego mogłoby być narkotykiem? Przecież zasklepiała rany, łagodziła ból, innymi słowy przynosiła same dobre skutki.

- To co? Zaczynamy szkolenie? - zawołał Jack.

- Człowieku, grunt ucieka nam spod nóg, a ty zamierzasz go w tym momencie szkolić?! - oburzyła się Susan.

- Wyluzuj. Zanim te pajace zorganizują jakikolwiek szyk, to nauczę go przynajmniej podstawowych uderzeń.

- W jeden dzień?

- W godzinę. - Wyszczerzył zęby.

- Czasami mnie to zastanawia, dlaczego w ogóle postanowiłam z tobą pracować. - Prychnęła.

- Żadna dziewczyna nie oprze się mojemu urokowi - odparł.

- Twój urok osobisty jest rozmiarów ziarnka grochu - stwierdziła z przekąsem.

- Dość pogaduszek. Czeka nas dzisiaj ciężka robota! - ogłosił chłopak i wstał od biurka. - Proszę płeć piękną o opuszczenie tego pokoju, bo teraz będzie się odbywać prawdziwe męskie szkolenie!

- I tak nie zamierzam patrzeć na tę farsę - westchnęła, po czym wyszła z pomieszczenia.

Zostaliśmy sami. Jack patrzył na mnie wyczekująco z drugiego końca zaplecza. W tej chwili naprawdę nie wiedziałem, czy mam go nienawidzić, czy może mu dziękować. Myśli toczyły w mojej głowie istną batalię. "Sraj na tego frajera. Zabierz sobie miecz i spadaj stamtąd, póki możesz" - wykrzykiwały. A te spokojniejsze mówiły do mnie przyciszonymi głosami: "Weź to za dobrą monetę, Mike, oni wcale nie musieli cię przyjąć do tej Agencji Uczniowskiej".

Chłopiec uśmiechnął się do mnie półgębkiem, jakby ta cała sytuacja go bawiła. W końcu nie wytrzymałem i zadałem mu pytanie, które gnębiło mnie nieustannie od momentu, gdy zobaczyłem go za biurkiem jako szefa Agencji Uczniowskiej. Okropne, samolubne pytanie, na które jednak zasługiwał.

- Przyznaj to. Całowałeś się z Susan.

Może i zabrzmiało to głupio, ale przynajmniej zmyło z jego twarzy ten durny uśmieszek zastąpiony wyrazem zakłopotania.

- Ja? Całowałem? - wydukał. - Co ty, stary, myślisz, że mam czas na mizianki, kiedy szkoła stoi na krawędzi przetrwania?

- Ja już cię dobrze znam. Potrafisz bajerować bez względu czas i miejsce. Długo to utrzymujecie w tajemnicy? Od kiedy ciągniecie tę Agencję... A raczej kółeczko bardzo bliskich przyjaciół?

- Chyba mnie nie podejrzewasz... Nie, to jest lekka przesada! Ja w dobrej wierze zapraszam cię do naszego elitarnego grona, a ty jak mi odpłacasz? Oszczerstwami?! To po prostu wredne! My próbujemy wyciągnąć cię z bagna, ale ty chcesz tam zostać i jeszcze ochlapujesz nas błotem! Tak się nie godzi!

- Wiesz, co jest wredne? Zatajanie sekretów przed swoim najlepszym kumplem! - wykrzyknąłem.

Jack postanowił zmienić front. Na jego twarz z powrotem spłynęło zimne opanowanie.

- Nie wmawiaj mi swoich uczuć, Mike. To nie moja wina, że test intelektualno-sprawnościowy wskazał nas jako idealnych kandydatów do tej roli - po chwili namysłu, dodał z nieukrywaną złośliwością. - Zostawiłem ci ją, specjalnie dla ciebie.

Nagła fala gniewu zalała moje ciało. Chciałem przywalić mu pięścią w twarz, ale dostrzegłem, że mam coś znacznie lepszego. Na próbę rozluźniłem i zacisnąłem palce na lodowatej rękojeści. Nie wiedziałem, dlaczego to robię. Może miałem dość słuchania, jaką to inni okazują mi łaskę... Z uniesioną klingą ruszyłem w stronę Jacka. Gniewny okrzyk wyrwał się z mojego gardła.

- W takim razie, zaczynamy trening, czyż nie? - Przyjaciel nieśpiesznie dobył broni opartej o biurko.

Nie dorastałem mu nawet do pięt. Ale spróbować mi nie zaszkodzi. Oba miecze szczęknęły przeraźliwie, iskry wytrysnęły spod ich ostrzy.

- Zamierzam nauczyć cię prawdziwej walki - rzekł. - Bez żadnych cyrkowych akrobacji ani piruetów.

Właściwie władanie bronią nie sprawiało mi dużych trudności. Była bardzo dobrze wyważona. Ale od razu zauważyłem, że Jack ma w tym wprawę. Poruszał się z gracją i płynnością. Potrafił równie doskonale zamarkować cios, jak i go sparować.

- Uderzasz za mocno i niepotrzebnie tracisz energię - poinformował - nie siła, lecz finezja.

Przez kilka minut walczyliśmy w milczeniu. Chłopak zupełnie nie wyglądał na zmęczonego. Z łatwością odbijał wszystkie moje ciosy, nawet te, które uważałem za potencjalnie zabójcze. Tymczasem moje ręce zwilgotniały od potu i z coraz większym trudem utrzymywały miecz w pionie. Jack wskazywał mi miejsca, których nie osłaniałem, delikatnie dźgając je sztychem.

- Całkiem... nieźle jak na pierwszy raz - wydyszał. - Tylko że gdybym chciał, to już dawno byś nie żył. A poza tym źle trzymasz miecz. Umieść palce dokładnie na środku rękojeści.

Spełniłem jego polecenie i od tej pory szło mi trochę lepiej. Wyczułem nawet pewien rytm. Zasłona. Uderzenie. Zasłona. Uderzenie.

- Jesteś pojętny - pochwalił chłopak. - Ale nie sam rozum decyduje o zwycięstwie. Brakuje ci tężyzny fizycznej.

- No cóż... Nie należę do mięśniaków - Zaśmiałem się nerwowo.

- Możesz być mięśniakiem, ale z inteligencją rozmiarów ziarenka ryżu - odparł. - Po namyśle, to chyba bym wolał odpuścić sobie to pierwsze na koszt drugiego.

- A jeżeli spełniasz oba warunki? - spytałem.

- To jesteś szczęściarzem. Cholernym szczęściarzem.

Przez dłuższą chwilę jeszcze ćwiczyliśmy w milczeniu, aż obaj opadliśmy z sił i usiedliśmy na krzesłach.

- Czy godzinę temu... Przypuszczałeś, że będę cię uczył walki na miecze? - wysapał.

- Oczywiście, że nie. Godzinę temu uważałem, że jesteś kompletnym kujonem i francą.

- Zmieniłeś zdanie? - Jack wyszczerzył zęby.

- Przynajmniej do tego drugiego.

- Za bardzo mi pochlebiasz. Wiesz co? Może i brandy się nie napijemy... Ale chyba gdzieś w szafce powinna być butelka szampana. Bezalkoholowego, rzecz jasna.

Chłopak poczłapał w stronę zagraconych mebli i spróbował otworzyć jedną z szafek. Drzwi stawiały opór i nie zamierzały pozwolić mu zajrzeć do środka.

- Ile razy powtarzałem panu Underhillowi, żeby nie zamykał tego na klucz! - wykrzyknął z irytacją. - Ale no cóż... Są inne sposoby.

Obserwowałem, jak usiłuje sforsować kłódkę uderzeniami miecza. Pokonał zabezpieczenie dopiero za czwartym ciosem. Zamek szczęknął. Drzwi zaskrzypiały, ujawniając zakurzone wnętrze szafy.

- Czy to jest jakiś szampan rocznik 1510 przywieziony z wypraw Magellana? - parsknąłem śmiechem.

- Nie. Dostałem go na urodziny i jeszcze nie wypiłem. Chociaż w szafie u Underhilla... Kto wie? Może nabrał jakichś historycznych walorów?

Przyjaciel oprócz butelki, przyniósł dwie szklane karafki. Napełnił je czerwonawym napojem.

- Wznieśmy toast za twoje dalsze pomyślne szkolenie! - zawołał.

- Jasne... - jęknąłem.

Pociągnąłem z naczynia kilka łyków. Szampan przywrócił mi trzeźwość umysłu i sprawił, że kształty pogrążone w cieniu niespodziewanie nabrały ostrości. To jednak nie był sen. Naprawdę siedziałem w zapleczu pana Underhilla obok swojego "najlepszego kumpla", delikatny wiaterek uderzał o przymkniętą okiennicę, a na moich kolanach leżał prawdziwy żelazny miecz, nie żadna zabawka.     

- Jack?

- Słucham? - Zmarszczył brwi.

- Co byś zrobił, gdybyś odnalazł Kryształ?

- Co to za pytanie? Co mógłbym niby zrobić? Schowałbym go w bezpiecznym miejscu, ot co!

- A nie kusiłoby cię, żeby spełnić jakieś życzenie? Wiesz... Dostałbyś każdą rzecz, jakiej byś zapragnął!

- Niczego nie chcę. Odpowiada mi to, co mam - odparł. - Poza tym, sam Strażnik pilnuje, żeby Kryształ nie wpadł w niepowołane ręce.

- Strażnik?

- Wolałbym nie poruszać tego tematu... - chłopak zniżył głos. - Krąży o nim wiele legend... Ale w rzeczywistości nikt go nigdy nie widział na własne oczy. Strażnicy to mistrzowie kamuflażu. Ich zadaniem nie jest wzbudzanie przestrachu w uczniach, lecz strzeżenie Kryształu.

- A dlaczego nie pokładacie wiary w Strażniku? Czy sam nie będzie w stanie powstrzymać najeźdźców?

- Teoretycznie powinien - odrzekł kwaśno. - Ale dwaj poprzedni zawiedli. To nie wróży dobrze dla tego naszego...

- Z drugiej strony, to Siódemka, co nie?  Zawsze wygrywamy i tak dalej... - bąknąłem.

- Nikt wiecznie nie wygrywa, Mike. Szczególnie, gdy jest dogłębnie przekonany o swoim zwycięstwie. - Pokręcił głową.

Niespodziewanie do zaplecza wtargnęła Susan. Jej włosy były potargane. W prawej dłoni trzymała odsłonięty miecz.

- Jack... Oni już tu są! - wydyszała.

- Co? Kto? Gdzie? - Przyjaciel poderwał się z krzesła.

- Na korytarzu! Robią demolkę! - wykrzyknęła.

- Cholera. Nie dokończymy dzisiaj szkolenia. Chociaż... Mówią, że człowiek pod wpływem adrenaliny jest zdolny do różnych rzeczy... Chodź ze mną. - Pociągnął mnie za rękaw.

- Ty chyba nie chcesz, żeby on z nimi walczył, prawda? - Susan spojrzała na Jacka podejrzliwie.

- Nie... Co ty sobie myślisz? Że postradałem rozum? Będzie tylko stał z boku i obserwował, jak robią to profesjonaliści!

- Ale jeśli usłyszę, że został zraniony z twojej winy... - Dziewczyna nie wyglądała na przekonaną.

- Luzik. - Machnął ręką lekceważąco.

"Wszystko jest w porządku" - znów, nie wiedzieć czemu, przypomniałem  sobie to zdanie... Może dlatego, że było takie wygodne? Mogłeś okłamywać nim każdego, w każej sytuacji. I nie musiałeś niczego tłumaczyć lub dorabiać niewiarygodnych bajeczek.

Wybiegliśmy na korytarz. Serce waliło mi jak młotem. Z całej siły zaciskałem palce na tym żałosnym kawałku metalu, który rzekomo miał mi zapewnić bezpieczeństwo. Usilnie próbowałem w to wierzyć. Ale w końcu nie wszyscy władają bronią tak dobrze jak Jack. Może te zbiry kupiły sobie pierwsze lepsze klingi na wyprzedaży. I udawali teraz, że mają jakiekolwiek pojęcie o walce. Prawda?

- Martwiła się o ciebie - stwierdził chłopak niespodziewanie.

- Kto? - Zmarszczyłem brwi wyrwany ze swoich przemyśleń.

- Susan. - Szturchnął mnie łokciem.

- Spadaj - fuknąłem.

- Obyś za parę sekund zachował taki cięty język.

- Oszalałeś. Ja nawet nie znam żadnych sztuczek! - zawołałem.

- Tak szczerze, to trudno nie oszaleć, kiedy walczysz o losy szkoły - odparł.

Nasze kroki odbijały się echem od ścian. Śmieszyła mnie perspektywa tego, że w pobliskich klasach właśnie jakby nigdy nic trwały lekcje. Pan Anshier pewnie niedbale wskazywał na mapie Wielkie Jeziora... A pan Griffs prowadził ćwiczenia na rozciągnie mięśni... Ale co to wszystko będzie znaczyło w obliczu ruiny naszego gimnazjum? Co my bez niego poczniemy? Jak bezpańskie psy zostaniemy rozpędzeni po kilkunastu obcych szkółkach?

Przelotnie zobaczyłem w oknie swoje odbicie. W potencjalnym przeciwniku nie wzbudziłbym niczego, oprócz politowania. Podbite oko i twarz pokryta bladoróżowymi sińcami. Kogo by nie pokusiło, żeby jeszcze mi dołożyć? Żebym zaczął przypominać bezkształtną papkę?

Dostrzegłem pierwsze oznaki obecności intruzów. Ktoś strącił doniczkę z parapetu i rozbił ją o podłogę. Śmieci zostały wysypane z kosza. Pewnie poszukiwali tego Kryształu... Ale przepraszam bardzo, przecież mogli zachować trochę przyzwoitości, a nie rozwalać każdy napotkany obiekt! Bardzo chciałem poznać szefa tej całej hecy. Przygrzmociłbym mu w łeb, aż zapomniałby o wszystkich durnych pomysłach!

Jack w połowie korytarza zastąpił mi drogę. Wskazał na niewyraźną sylwetkę przycupniętą obok parapetu. Tajemnicza postać obróciła głowę i swobodnym krokiem ruszyła w naszą stronę. Zmarszczyłem brwi. Nieznajomy miał na sobie białe kimono i czarne spodnie z dresu. Co najdziwniejsze, na głowie nosił kaptur, który zasłaniał jego całą twarz, oprócz oczu.

- Kto to jest? - wydukałem.

- Wolisz nie wiedzieć - westchnął.

- Cóż to? Zebrałeś nowy narybek do tej twojej "Agencji Uczniowskiej"? - zawołał z oddali przeciwnik.

Wyciągnął zza pleców dwie katany, takie same jak na filmach o samurajach. I raczej nie kupił ich na przecenie, ani nie nosił przy sobie tylko dla ozdoby. W jego ruchach było coś hipnotycznego. Kroczył na lekko ugiętych kolanach, bez zbędnego pośpiechu. Jednak czułem, że jest gotów doskoczyć do nas w ułamku sekundy. Odgarnął na bok kilka niezdarnych pasemek włosów, które wystawały spod jego kaptura.

- Nie no, myślałem, że stać was na coś lepszego... Ale się przeliczyłem. Ten dzieciak ledwo trzyma miecz! Chyba że występuje w roli mięsa armatniego, to oddaję honor! - zarechotał.

- Panie ninjo, radzę nie oceniać po pozorach. Oczekując lwa, nie bagatelizuj kota domowego, bo też potrafi nieźle podrapać - odrzekł przyjaciel.

Trochę nie przypadło mi do gustu porównanie z kotem domowym, lecz postanowiłem to przemilczeć. Jednak nie mogłem powstrzymać krwi napływającej do moich policzków. Pozazdrościłem ninjy jego kaptura. Przynajmniej nikt nie był w stanie odgadnąć, co w tej chwili czuje. Kto wie... Może tę jego pozorną wesołość podszywał strach?

- Chodź, Jack, nie rób sobie jaj. Załatwmy to szybko. Tym razem nie obroni cię twoja laska. - Prychnął.

- Mam kogoś znacznie lepszego do obrony. - Delikatnie popchnął mnie do przodu.

Próbowałem przemówić mu do rozsądku, ale lęk zacisnął moje struny głosowe i potrafiłem wydobyć z siebie jedynie stłumiony jęk. Nogi ugięły się pode mną niczym galareta.

- Nie lubię zabijać ludzi bez wyraźnego powodu. - Przeciwnik zakreślił kataną kółko w powietrzu.

- On daje ci wyraźny powód. On chce cię zabić. Nie widzisz tego w jego oczach? - Parsknął Jack.

- Przecież to nieudacznik! Nawet ślimaka by nie trafił! Zetnę go po pierwszym uderzeniu, no i co? Będziesz z tym żył? Że wystawiłeś niewinnego chłopaka na pewną śmierć? - wykrzyknął.

Nieudacznik. Zero. Półgłówek. Porażka społeczna, psychiczna, fizyczna... W jednej chwili wszystkie epitety, jakimi obdarzali mnie ludzie dookoła rozbrzmiały w mojej głowie przeszywającym wrzaskiem. Co ci nakazuje w takiej sytuacji twój konformizm? Uciec z podkulonym ogonem? Powiedzieć: "Przepraszam, ja nie chciałem mieć z tym niczego wspólnego"?

Pierwszy cios niemalże go zaskoczył. Nie siła, lecz finezja. Wymierzyłem nieco powyżej grdyki sztychem miecza. Nieprzyjaciel sarknął i w ostatniej chwili sparował uderzenie.

- Nawet nie zdajesz sobie sprawy, w co się pakujesz - warknął.

- Nie zetniesz go po pierwszym uderzeniu - oświadczył Jack. - A wiesz dlaczego? Bo on walczy o wszystko. A ty? O parę centów od swojego cudownego szefuńcia?

- Stul pysk! - Ninja wprowadził do gry drugie ostrze.

Z defensywy powoli przechodził do ataku. Stopniowo traciłem koncentrację. Nie nadążałem za odbijaniem obu kling jednocześnie. Ale miałem to w dupie. Lepiej umrzeć w ten sposób, niż zgnić na dnie ze znużenia i zgryzoty.

- Jack...! - jęknąłem.

Widziałem jego zamazaną sylwetkę za plecami ninjy. Wcale by mnie to nie zdziwiło, gdyby odwrócił się na pięcie i zostawił mnie na pastwę losu. Ostatnia komiczna skaza na życiu równie komicznego człowieka.

- Dlaczego to zrobiłeś, chłopcze? Mogłeś ukończyć studia, założyć własny biznes. Mogłeś założyć rodzinę, spokojnie dożyć starości. A tak to sczeźniesz w grobie! - Głos wroga zadźwięczał w moich uszach jak zgrzyt metalu.

Z oddali doszedł mnie cichy szept Jacka:

- Za wolno. Zdecydowanie za wolno. I cały czas odsłaniasz klatkę piersiową.

Ale ja się starałem, przecież wiesz! Tylko nie byłem gotów, nie potrafię pływać na tak głębokiej wodzie! Odgłos kroków. Odchodził. Najwyraźniej go rozczarowałem. Nowy kandydat do Agencji nie zdał testu. Można już postawić na nim krzyżyk.

W tym momencie widziałem jedynie biel. Nieskazitelną biel szat wojownika. Pragnąłem w niej utonąć, w końcu odejść z tego okropnego miejsca. Szybko i bezboleśnie - pomyślałem. Przeciwnik skinął ledwo dostrzegalnie głową, jakby odczytał moje myśli. Uniósł katanę do góry i opuścił ją z cichym świstem.

Nagle wrzasnął i padł plackiem na ziemię.

- Ups... Przepraszam - mruknął Jack, cofając nogę, którą mu podstawił.

Ninja nie wypuszczał ostrzy z rąk. W każdej chwili mógł powstać z ziemi. Nie czekałem na niczyje przyzwolenie. Zagłebiłem miecz w jego ciele. Z dziwną ekscytacją obserwowałem, jak gładko przedziera kimono i rozcina skórę tuż powyżej lędźwi. Na nieskazitelnej bieli wykwitła czerwona plama. Pragnąłem zadźgać go na śmierć, ciąć i ciąć, aż z tego paskudnego przebierańca zostanie miazga. Jednak coś mnie powstrzymało. Myślałem, że to Jack uchwycił mój nadgarstek, lecz ten patrzył na mnie z daleka z nieukrywaną ciekawością.

Zrozumiałem, w czym problem. Nie umiałem zabić człowieka. Zwłaszcza jeśli leżał pode mną, bezwładny i zupełnie bezbronny. Cisnąłem klingę na podłogę.

- Nie dam rady... - wydyszałem.

- To zrozumiałe. Każdy ma opory... Przynajmniej za pierwszym razem - chrząknął.

Chłopiec podszedł nieśpiesznie do pokonanego i odebrał mu broń.

- Za bardzo wymachujesz tymi katanami. Jeszcze wyrządzisz komuś krzywdę.

- Zabiłbym tego szczyla... Ale wziąłeś mnie z zaskoczenia - wycharczał. - Uwielbiasz grać nieczysto, prawda?

- Nie. Po prostu wyrównuję szanse - zaprzeczył Jack. - A teraz spływaj stąd, o ile zachowałeś jakieś resztki honoru

Zupełnie straciłem zainteresowanie osobnikiem spowitym w białe szaty, obecnie upstrzone czerwonymi plamami. Na końcu korytarza zamajaczyła jakaś postać. I bynajmniej nie wyglądała na zwykłego uczniaka.

- Dobrze ci poszło, Mike... Hej...? Dokąd ty biegniesz?! Zaczekaj!

- Co tu się stało?! - rozpoznałem rozpaczliwy głos Susan.

Ale już nie zwracałem na nic uwagi. W głowie miałem tylko tę postać. To on. Na sto procent. Ten zidiociały szef, który zamierza wysadzić po kolei wszystkie gimnazja w Denver. W biegu starłem smugi krwi ze swojego miecza. Sam pokonałem tego ninję. Nikt mi nie pomógł, nikt! Jestem  niezwyciężony! A to oznacza, że mogę teraz wziąć odwet na każdym frajerze, począwszy od złodzieja Kryształów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top