Sieć pęka

Liam nie śpieszył się. Powolnym krokiem zmierzał w moją stronę, ciągnąc z przeraźliwym zgrzytem ostrze miecza po panelach. Na widok zawartości trzymanego przeze mnie zawiniątka jego oczy rozbłysły na fioletowo.

- Nie ma teraz na to czasu, Mike! - Susan wciąż próbowała wybić mi z głowy pomysł walki. Ale ja już powziąłem decyzję. Trzeba skończyć tę hecę raz na zawsze.

Po mojej twarzy przemknął lekki grymas wysiłku, gdy wypowiadałem w myślach życzenie. Kryształ spełnił je bez zwłoki i w rękach zmaterializował mi się miecz o pozłacanej rękojeści i srebrnej klindze.

- Mike, trochę mnie to dziwi, że ze sobą walczymy. Przecież mamy podobne priorytety i marzenia. Obaj posiadamy również możliwość, by je spełnić... - Wskazał kiwnięciem głowy swój plecak, na dnie którego spoczywały dwa pozostałe odłamki Adamantytu. - Gdybyśmy połączyli wszystkie trzy, uzyskalibyśmy moc zdolną przenosić góry, moc leczącą każdą chorobę i zmartwienie na świecie. Priorytetowo NASZE choroby i zmartwienia.

- Ty chcesz tą moc tylko po to, by realizować swoje obsesje, zemścić się na dziewczynie, która już o tobie w ogóle nie pamięta! Jeśli wylewasz z siebie jad, rób to tak, by nie otruć innych ludzi! - wykrzyknąłem.

- Na nic perswazja, myślenie zdrowo-rozsądkowe, dobra rada... Ale Bóg mi świadkiem, że próbowałem uchronić cię przed śmiercią. - Chłopak zgrzytnął zębami i zakręcił bronią w powietrzu.

- Jakim trzeba być burakiem bez dystansu do siebie i otoczenia, żeby wymyślić taki plan? Serio? Zahipnotyzowanie nastolatek z całego Denver, by były w tobie zakochane po uszy? - parsknąłem.

Liam wyglądał na wytrąconego z równowagi. To działało na moją korzyść, bo zaczynał wtedy postępować impulsywnie. Ruszył do przodu, w jednym susie pokonał dzielącą nas odległość. Mój nowy miecz zablokował jego ostrze i mimo że przyłożył do ciosu całą swoją siłę, pozostałem w takiej samej pozycji. Następnie wymieniliśmy między sobą parę uderzeń, z czego żadne nie osiągnęło oczekiwanego rezultatu. Moja broń, chociaż dość solidna, źle leżała mi w dłoni - została błędnie wyważona i głównie przez to mijała cel bądź ześlizgiwała się z chrzęstem po orężu przeciwnika. Heawthorne jednak nie pozwolił emocjom wziąć górę. Spostrzegł, że walka jest wyrównana i gniew zamiast dodać mocy uderzeniom, osłabi ich precyzję.
Zmrużył oczy w szparki i jak wyrafinowany szachista śledził moje ruchy, unikając każdego zamarkowanego cięcia. 

Susan przez moment biernie obserwowała walkę, ale w końcu postanowiła wkroczyć do akcji, chociaż dotychczas miałem wszystko pod kontrolą. Koleżanka bezgłośnie podeszła do Heawthorna i zamachnęła się swoim sztyletem, komicznie krótkim w porównaniu z naszymi długimi mieczami (ale należy pamiętać, że właśnie ta broń uśmierciła Strażnika).

Jednak Susan nie doceniła przenikliwości i sprytu Liama.
Ten gwałtownie kopnął mnie w brzuch tak, że odleciałem parę metrów do tyłu i grzmotnąłem tyłkiem o podłogę. Z oszołomienia niemalże wypuściłem rękojęść. Chłopak błyskawicznie się odwrócił i wierzchem dłoni uderzył dziewczynę w policzek z głuchym plaśnięciem. Równie zaskoczona jak ja, straciła równowagę. Heawthorne nie pozwolił jej upaść na podłogę. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Złapał ją za kołnierz bluzy i przyciągnął do siebie.

- Najczęściej nie używam przemocy wobec płci pięknej. Chyba że jej przedstawicielka próbuje zajść mnie od tyłu jak żmija i ukąsić. To zmienia postać rzeczy - wydyszał. 

Susan była przerażona. Sztylet wysunął się z jej odrętwiałych palców.  Rozpaczliwie szarpała napastnika za koszulkę, lecz ten nie poluźnił chwytu, tylko zarechotał i uniósł pięść gotową do ponownego uderzenia.

Moja wściekłość eksplodowała w jednej chwili. Tym razem to ja byłem niewolnikiem własnych uczuć. Ale nie zamierzałem dłużej patrzeć, jak bije bezbronną osobę. I to jeszcze tak ładną osobę - podpowiedział cichy głosik w mojej głowie, ale zignorowałem go. Dźwignąłem się z ziemi i pognałem na spotkanie ze swoim nemezis.

Liam powoli zwrócił wzrok w moją stronę, jakby doskonale przewidział, jak postąpie w kolejnych sekundach. Bez pośpiechu uderzył Susan zaciśniętym kułakiem w twarz, po czym cisnął ją jak bezużyteczny worek ziemniaków na podłogę. Wyszczerzył zęby i uniósł klingę gotową do odparcia moich cięć. Jednak ja już nie pragnąłem walki na broń białą. Chciałem gołymi rękoma zrobić mu to samo, co przed momentem uczynił Susan, wdusić jego zawyżone ego w panele...

Oczekiwał, że wciąż będę podejmował daremne próby przełamania żelaznej defensywy, a ja postanowiłem zrobić coś na przekór. Oszacowałem w kilka sekund odległość do klatki schodowej, która rozpościerała się za plecami Liama niczym przepaść bez dna. Gdybym popchnął go odpowiednio mocno może wypadłby przez balustradę. A niekontrolowany upadek z tej wysokości na pewno zafundowałby mu solidne złamanie uniemożliwiające dalszą walkę.

Susan patrzyła na nas załzawionymi oczami. Bezskutecznie zasłaniała dłońmi broczący krwią nos. Krople czerwonego płynu leniwie spływały po jej szyi.

- Chodź, Wilson, tutaj w plecaku mam dwa Kryształy. Wystarczy, że mnie pokonasz, a będą również należały do ciebie - syknął Heawthorne.

Nie zdawał sobie sprawy, że za nim znajdują się schody. Bardzo dobrze. Wystrzeliłem do przodu jak błyskawica i z furią natarłem na chłopaka.

- Do zobaczenia na dole - wycharczałem.

W jego oczach dostrzegłem błysk zrozumienia, ale było już za późno.
Uniosłem miecz ponad głowę i spuściłem go niczym gilotynę na ostrze Liama. Siła uderzenia zachwiała nim jak kukiełką. Chcąc, nie chcąc, stracił równowagę i przy pomocy mojego kopniaka poleciał do tyłu. Jednakże w ostatniej chwili zdążył złapać mnie za rękaw i pociągnął na dno otchłani. Wrzasnąłem przeraźliwie.

- Dotrzymaj mi towarzystwa w tym locie, drogi przyjacielu - wyszeptał.

Na szczęście to on przyjął na siebie uderzenie o balustradę i jako pierwszy przez nią wypadł. Ścisnąłem z nadzieją rozgrzaną powierzchnię Kryształu, licząc, że ochroni mnie od upadku. Ale Adamantyt milczał i ani myślał zrobić cokolwiek bez mojego jasno sformułowanego życzenia. A kiedy spadałem głową w dół i czułem pęd powietrza na twarzy, nie potrafiłem uczynić tego za żadne skarby.

To trwało dosłownie ułamek sekundy. W następnej chwili uderzyłem plecami w twarde podłoże, drewno zaskrzypiało złowieszczo pod moim ciężarem, lecz schodek wytrzymał. Zachowałem świadomość - to już duży sukces. Co prawda kręgosłup i łopatki wyły z bólu, ale najwyraźniej zniosły kontakt z podłożem wyjątkowo dzielnie. Liam wylądował jeden stopień niżej. Jęknął przeciągle. Zobaczyłem, jak jego rozcapirzona dłoń poszukuje miecza. Nie było czasu na zbieranie sił i zliczanie siniaków. Przeciwnik widocznie przeżył upadek bez większego szwanku. Wciąż chciał zdobyć Kryształ, który kurczowo przyciskałem do piersi. Nie zamierzałem mu na to pozwolić. Zbyt długą i ciężką drogę przebyłem, by znaleźć się w tym miejscu.

Wyprostowałem nogę i nadepnąłem rękę Heawthorna niczym pająk podążającą ku upuszczonej broni. Chłopak zawył z zaskoczenia i uniósł głowę. Jego oczy płonęły czystą nienawiścią. Och, tak niewiele brakowało, by zrealizował swoją chorą obsesję. Ale oczywiście musiałem się wmieszać, wszystko spaprać, pokrzyżować plany każdemu, kto tylko pozostał w grze. Myśleli, że pozostanę w cieniu już do końca, nie wychylę nawet czubka nosa z wygodnej kryjówki obojętności i oportunizmu. Wylazłem na pierwszy plan, wypełniłem go całkowicie, chociaż wcześniej byłem zaledwie statystą.

Liam jednym szarpnięciem ściągnął mnie z wyższego schodka i cisnął na poręcz. Jęknąłem, gdy chłodny metal wpił mi się w plecy. Pięść wylądowała na mojej brodzie i zmusiła do emigracji na sam dół klatki schodowej, tam gdzie zaczynał się parter oraz stały masywne drzwi wejściowe do szkoły, obecnie szeroko rozwarte.

- Zrobisz parę kroków do tyłu z tym kamyczkiem i dobranoc, pchły na noc, wiesz o tym? - zauważył Liam.

Miał rację. Gdyby Kryształ przypadkiem wypadł przez drzwi i zarazem opuścił teren budynku, rozsypałby się on jak domek z kart. Powinienem go odnieść gdzieś w głąb korytarza i tam kontynuować wyczerpującą walkę. Co prawda obaj wyglądaliśmy, jakbyśmy przeszli przez dziesięć plag egipskich, ale żaden z nas chyba nie zamierzał odpuścić. W końcu stawka była wysoka. I rosła z każdą sekundą. 

Heawthorne zeskoczył ze schodów i wylądowął na przeciwko mnie. Również pragnął to zakończyć, nieodwracalnie przeciąć te sieci łączące nas od podstawówki. Miecze zaśpiewały ostatni raz, wypełniły cały hol pieśnią przerażającą, ale jednocześnie rytmiczną. Adamantyt bez przerwy zasilał mnie swoją energią, dbał, bym nie zaprzestał walki, nawet pomimo obolałych z wysiłku ramion. "Jeszcze tylko trochę, parę ciosów więcej i wygrasz, on też opada z sił, jest coraz to słabszy" - sączył ciche słowa otuchy do mojej głowy.

Wiedziony nagłym impulsem ciąłem od dołu i klinga przeszła przez defensywę jak przez masło. Chłopak wrzasnął, gdy miecz wypadł mu z dłoni, po czym wbił się w panele parę metrów dalej.

- Poddaj się - rozkazałem.

Heawthorne posłusznie uniósł ręce do góry.

- Brawo, pokonałeś mnie - oświadczył z głupawą radością w głosie.

Coś nie spodobało mi się w jego tonie. Zmarszczyłem brwi i niespokojnie popatrzyłem na boki. Jakiś niewyraźny kształt mignął za moimi plecami. Rozpoznałem pulchną twarz Paula, jednak nie zdążyłem uniknąć uderzenia. Dostałem w bok jakimś ciężkim przedmiotem. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to krzesło, prawdopodobnie będące wyposażeniem którejś z klas. Upadłem jak długi na ziemię. W tym momencie na pewno ucierpiały moje nadwerężone żebra lub jakakolwiek inna kość. Lecz myślałem teraz tylko o  Krysztale, który już nie spoczywał bezpiecznie w moich rękach.

- Tutaj są, proszę pana! - usłyszałem głos Jacka dobiegający zza winkla.

- Już po was, gagatki! - huknął pan Griffs i wbiegł do holu wraz z szefem Agencji Uczniowskiej.

Liam wybuchł paskudnym śmiechem. Pomoc przybyła za późno. Skinął znacząco głową na Paula, a wtedy ten jednym celnym kopniakiem skierował Kryształ ku otwartym drzwiom. Doszedł mnie przeraźliwy wrzask przeszywający na wskroś mury szkoły. To nie kto inny, lecz Siódemka rozpaczała nad początkiem swojego upadku. Patrzyłem bezradnie, jak bryłka Adamantytu powoli, bezlitośnie toczy się ku progowi, a następnie przekracza go.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top