Epilog
Pielęgniarki, widząc, że w zasadzie już nic mi nie dolega, wyraziły zgodę na spacer po szpitalnym ogrodzie. Oczywiście główny lekarz nie zezwalał jeszcze na moje permanentne zwolnienie do domu - obserwacja miała potrwać kolejny tydzień.
Na ławce pod rozłożystą jarzębiną czekał Jack. Podbiegłem do niego i usiadłem obok.
- Witaj wśród żywych - powiedział i objął mnie po przyjacielsku.
- Paskudne żarcie tu dają - stwierdziłem. - Smakuje jak guma.
- Następnym razem coś przemycę do przegryzienia - obiecał.
Ogródek wyglądał pięknie, szczególnie teraz, gdy wiosna powoli otwierała oczy. Ptaki obwieszczały koniec mroźnych dni radosnym świergotem, a kwiaty cudowną wonią. Z oddali dobiegał cichy szum sztucznego strumyczka biegnącego dookoła szpitala.
- Cieszę się, że przyszedłeś - powiedziałem.
- Nie zostawiłbym cię w potrzebie - rzekł.
Przyszło mi do głowy, że od tej chwili wszystko będzie szło gładko, a problemy odejdą w niepamięć. W końcu miałem adamantytowy miecz, tylko głupiec próbowałby stanąć ze mną w szranki.
- Czy Eric też trafił do więzienia? - zapytałem, chociaż los dawnego dręczyciela pozostawał mi obojętny.
Jack milczał przez dłuższy moment, aż wreszcie wydusił z siebie:
- Zabiłem go. Nikomu już więcej nie przysporzy cierpienia.
To wyznanie trochę mnie zaskoczyło. Uśmiercić człowieka z zimną krwią...? Ale z drugiej strony kompani Liama wielokrotnie usiłowali nas zabić. Przypomniałem sobie Paula strzelającego z pistoletu. Aż w końcu samego Heawthorna, który wtedy przy pierwszym spotkaniu zadał mi niemalże śmiertelne rany. Te łotry zasługiwały na karę. Tyle że dla jednego z nich była ona niezwykle surowa.
- Mam nadzieję, że zapewniliście mu pochówek...?
- Szukaliśmy ciała na całym boisku szkolnym - odparł. - Zniknęło bez śladu. Najprawdopodobniej zabrał je jakiś pozostały na wolności kumpel Heawthorna. Chociaż nie wiem, w jakim celu.
Tajemnicze zniknięcie zwłok Erica nie wzbudziło we mnie większych emocji. Nawet gdyby powrócił zza grobu, nie sprawiłby mi więcej kłopotów.
- A Susan nie mogła przyjść? - zagaiłem.
- Bardzo chciała, ale niestety pan Loop zapowiedział na jutro kartkówkę. Belfry ruszyły do pracy z pełną parą.
- Nie pomagasz jej dzisiaj z matematyką? - zapytałem złośliwie.
Ta aluzja nie stropiła Jacka, a jedynie wywołała uśmiech na jego twarzy.
- Powiem ci, że jej najbardziej zależało na twoim powrocie do zdrowia. Przez ten tydzień nieustannie czuwała przy tobie, nawet kiedy sama już czuła zmęczenie...
- Nie żartuj sobie - odparłem, chociaż moje serce szybciej zabiło.
- Mówię poważnie. Myślę, że powinieneś z nią sobie porozmawiać. Naprawdę, dziewczyny nie gryzą, chociaż mogą podrapać, jeśli są niewłaściwie użytkowane. Tak czy inaczej, najgorsza jest taka martwa cisza, gdy żadna ze stron nie ma odwagi zrobić kroku do przodu.
- A skąd tyle wiesz o takich sprawach? - prychnąłem, lecz już się rozchmurzylem.
- Z doświadczenia - odrzekł enigmatycznie.
Powolnym ruchem sięgnął po nadgryzioną bułkę z plecaka, odłamał okruszynę i rzucił ziębie, która od dłuższego czasu krążyła wokół ławki w nadziei na poczęstunek.
- Jack... - zacząłem - przepraszam, że wtedy ci nie zaufałem i uciekłem z Adamantytem... Gdybym...
- Ćśś... - syknął. - Nie roztrząsajmy przeszłości. Nie zmienimy jej, a w tej sytuacji nawet nie mamy ku temu żadnych powodów. Zresztą nie wiadomo, czy ja bym oparł się potędze Kryształu. Zażyczyłbym sobie posiąść całą wiedzę z Wielkiej Encyklopedii. I co wtedy?
Zachichotałem i zacząłem śledzić wzrokiem szybkie, zalęknione podskoki ptaszka wydziobującego okruszki pod naszymi nogami.
Nadzieja była teraz doskonale widoczna przez otwarte okno. Wychynąłem i uchwyciłem ją w rozpostarte palce. Nie wyrywała się, lecz znosiła uścisk jak udomowiony gołąbek. Przeszła metamorfozę w wiarę, że już nigdy nie wyląduję w bagnie, na dnie którego spoczywałem. A na samym końcu przemiany czekała miłość o żelaznych skrzydłach orła, choć na nią czas jeszcze nie nadszedł...
*****
Eric otworzył oczy i ujrzał twarz anioła. Taką wydała mu się klęcząca nad nim pani Higgins. Złociste loki okalały jej okrągłą twarz. Nigdy wcześniej nie musiał szukać pomocy w gabinecie pielęgniarskim, ponieważ sam zwykle wysyłał doń "słabeuszy". A teraz, kiedy balansował na krawędzi życia, krew coraz słabiej wypływała z jego brzucha, a serce zamierzało lada chwila przerwać współpracę, "gabinet pielęgniarski" sam przyszedł do niego. Poczuł wspaniałą ulgę zalewającą jego marne ciało zdrajcy, rozkosz, która sięgała po same koniuszki palców. Rozdrobniona w proszek złota orchidea prędko wnikała w rany i je zasklepiała. Chłopak westchnął. Jednak bał się, że ból natychmiast powróci, gdy tylko pani Higgins pstryknie palcem. W końcu dlaczego miałaby leczyć kogoś, kto w parze z Liamem dążył do wyburzenia szkoły?
- Dlaczego? - zapytał słabym jak szelest liści głosem.
Higienistka patrzyła na niego smutno i odrzuciła pustą fiolkę po lekarstwie. Serce miała miękkie i litościwe, nie potrafiła pozwolić komuś umrzeć na jej oczach. Najlepiej wychodziło jej właśnie leczenie. Chociaż pragnęła oprócz tych powierzchownych zranień, leczyć również te wewnętrzne niedoskonałości duszy. Bo Eric wymagał też takiej oto kuracji, której niestety udzielić nie umiała.
- Ericu, wręczam ci drugą szansę. Nie zmarnuj jej. Odejdź stąd, przemyśl swoje postępowanie - nakazała. - I nie wracaj, chyba że będziesz błagał ludzi, których zawiodłeś o wybaczenie.
Chłopak powoli, niepewnie wstał z ziemi. Otrzepał swoją podartą, zabrudzoną krwią koszulkę. Nie wiedział, co powiedzieć kobiecie, która uratowała mu życie, chociaż nie musiała, chociaż nawet nie powinna. Podziękować za szansę zemsty na Connorze, Wilsonie? Za to, że zamiast zdusić na dobre ostatnią iskrę, rozpaliła na powrót wielki ogień? Jednak nie zdążył wydusić z siebie ani słowa. Higienistka zniknęła jak duch.
Eric został sam. Siódemka górowała nad nim i triumfalnie łypała świeżo wypolerowanymi szybami. Wskazówka zegara na wieżyczce o dziwo ruszyła i wskazywała właściwą godzinę - ósmą nad ranem. Stara, spróchniała szkoła wciąż stała na swoim miejscu i bynajmniej nie zamierzała legnąć w gruzach. Heawthorne zawiódł, te bogactwa, które obiecywał, przepadły. Ale przecież nigdy w tym nie chodziło o zysk materialny, tylko o to, by poznać dreszczyk emocji, zadać Jackowi parę celnych cięć mieczem... Ohydna, niezniszczalna niezłomna szkoła skazywała go na banicję, przybijała do czoła wielką pieczątkę z napisem "zdrajca", z którą nigdzie nie znajdzie miejsca spoczynku. Na odchodnym pogroził pięścią budynkowi i ulotnił się z boiska szkolnego. Nie chcieli go tutaj, w porządku. Ale on tak szybko nie zapomni. Wróci, kiedy nabierze sił i wyrówna rachunki.
Eric przypominał sobie ten moment wielokrotnie w trakcie swojej tułaczki. Żaden z krewnych nie chciał przyjąć go pod dach, więc sypiał, gdzie popadnie, nieraz pod gołym niebem na prowizorycznym posłaniu. Łaził po spelunach i wielu innych mocno podejrzanych lokalach, w których opowiadał swoją historię, a w zamian biesiadnicy stawiali mu piwo miodowe. Spędził tak miesiąc albo dwa. Wdychał stęchłą woń klubów przesyconą do cna dymem papierosowym. Sięgał po dziwne substancje, za wszelką cenę szukając odskoczni od swojego przegranego życia. Zupełnie tracił zainteresowanie płcią piękną, widok przesłaniała mu czerwona płachta z nadrukiem "zemsta". Pani Higgins bezskutecznie próbowała ocalić go w nocnych widziadłach od pochopnych decyzji. Na darmo ofiarowała drugą szansę.
Pewnego dnia Eric przesiadywał w Zajeździe pod Robaczywym Jabłkiem. Było to miejsce równie parszywe jak jego nazwa. Położone na obrzeżach Denver, stanowiło gratkę dla różnych typów spod ciemnej gwiazdy, przyciągało ich jak magnes. Chłopak zamówił u barmana lemoniadę. Zrezygnował z alkoholu, ponieważ wolał zachować trzeźwy umysł, by nieprzerwanie obmyślać swój wielki plan. Nie wiedział, na czym miałby on mniej więcej polegać, ale na pewno uwzględniał skopanie tyłków tym wszystkim frajerom.
Niespodziewanie przysiadł się do niego jakiś mężczyzna. Nie cuchnął piwem jak większość klientów Robaczywego Jabłka. Wyglądał na porządnie ubranego. Nie tylko to go wyróżniało. Nosił przy sobie wielki, płócienny worek. Połowę jego twarzy przesłaniała czarna bandana. Wystawały spod niej jedynie czujne chytre oczka oraz fragment nazbyt bujnego wąsa.
- Dzień dobry, młodzieńcze - chrząknął. - Jestem wędrownym handlarzem. Kolekcjonuję i sprzedaję różne przedmioty. Może rzuciłbyś okiem na moją ofertę?
- Ta? - powiedział znudzonym głosem Eric.
Nieznajomy rozwarł worek i zaczął wyciągać z niego swój towar. Były tam buble i gadżety, jak na przykład samopiszące pióro lub sprężynowe trampki.
- A może to cię zainteresuje? Kawałek bezcennego kruszcu zwanego adamantytem. Legendy głoszą, że spełnia życzenia posiadacza! - zawołał.
Chłopak wzruszył ramionami i nawet nie raczył spojrzeć na prezentowany artykuł. Słowo "Adamantyt" wywołało w nim jakieś niewyraźne wspomnienie, ale zlekceważył to. Mężczyzna stracił na moment rezon, lecz wnet przystąpił do reklamowania następnej oferty.
- Proszę bardzo, to jest hit sezonu, akurat obniżyłem cenę o połowę! Eliksir perswazyjny! Wystarczy, że ktoś go wypije, a natychmiast staje się niezwykle podatny na wszelkiego rodzaju sugestie!
Eric zmarszczył brwi. Odwrócił głowę ku handlarzowi i zmierzył wzrokiem butelczynę, którą trzymał on w pokrytych plamami wątrobowymi dłoniach.
- Eliksir perswazyjny? To w ogóle działa? - mruknął.
- Oczywiście, stuprocentowa skuteczność, rodowód z najlepszego laboratorium w Dolinie Krzemowej! - zapiał.
- Ile kosztuje to badziewie?
- Och, tyle co nic. Dobrze ci z oczu patrzy, chłopcze, specjalnie dla ciebie pięć dolców - odparł nieznajomy.
Erica nawet rozbawiła ta uwaga o oczach i zdecydował, że zakupi miksturę, chociaż istniało spore prawdopodobieństwo, iż okaże się lipna. Handlarz uścisnął mu dłoń na potwierdzenie udanej transakcji, po czym chwiejnym krokiem opuścił zajazd. Chłopiec rozmyślał, jak wykorzysta nabytą substancję i nie zawuważył, że z worka handlarza wystawał przez cały czas ogon szopa od czapki traperskiej...
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top