Agencja Uczniowska

Mój świat oparty na tak kruchych fundamentach zaczął się rozsypywać. Wcześniej odpadała cegiełka po cegiełce, ale teraz po prostu runęła cała konstrukcja. Jack, bynajmniej nie wyglądał na przejętego tym faktem. Wstał od biurka, zamknął swojego notebooka i przetarł oczy. 

— Może mi wyjaśnisz, co on tutaj robi? — Prychnął. — Dlaczego przyprowadziłaś go do naszej tajnej kryjówki? Myślisz, że mam za małe urwanie głowy z tymi palantami? 

— Ja... Musiałam się ujawnić... Inaczej Eric by go zabił — wyjaśniła. 

— Niech zgadnę... Nie mogłaś kopnąć go w jaja, tylko od razu wyciągnęłaś miecz...? — Chłopak zmarszczył czoło. 

— Spróbuj kopnąć w jaja, kogoś, kto trzyma w ręku klingę sześćdziesiąt pięć centymetrów — odparowała Susan.

— Jak on w ogóle, do cholery, napatoczył się na Erica?

— To pytanie musisz skierować już bezpośrednio do Mike'a, Jack. 

Oboje spojrzeli na mnie wyczekująco. Najchętniej zachowałbym milczenie. Czułem się tak, jakbym wtargnął na imprezę urodzinową, na którą nikt mnie nie zaprosił. Ale potrzebowałem odpowiedzi. Dlaczego w naszej szkole nagle pojawia się Paul, duch przeszłości, i dostarcza Ericowi śmiertelnie niebezpieczną broń?

— Myślę, że w pierwszej kolejności to ty powinieneś rozwiać moje wątpliwości — warknąłem. — Miałem cię za przyjaciela. Siedzimy razem w ławce. Dawałeś mi korepetycję z matmy. A za moimi plecami kierujesz jakąś organizacją rodem prosto z filmów o Jamesie Bondzie? 

— Taki jest regulamin, Mike... Nawet gdyby zechciał, nie mógłby ci niczego zdradzić — powiedziała Susan. 

— Tu nawet nie chodzi o zasrany regulamin — rzekł chłopak. — Możemy prawidłowo funkcjonować tylko wtedy, gdy szarzy obywatele niczego o nas nie wiedzą.

— Co to za ważna instytucja, powiecie wreszcie? — Zniecierpliwiłem się. 

Jack westchnął przeciągle. Podszedł do notebooka i go uruchomił. Na ekranie zamigotał jakiś symbol. Mianowicie dwie litery na tle skrzyżowanych mieczy. 

— Agencja Uczniowska. W skrócie AU. To my regulujemy życie uczniów. Pokonujemy zagrożenia zewnętrzne, a także wewnętrzne. Dbamy, żeby jakiś ważniak nagle nie zyskał zbyt dużych wpływów. Jesteśmy niewidzialną dłonią, która porusza sznurkami zza kurtyny. Jesteśmy sprawiedliwością, bezpośrednimi wykonawcami woli pani dyrektor.

— Fajną sobie dorobiłeś definicję — parsknąłem. — Tylko ile z tego co mówisz, pozostaje prawdą?

— Gadaj, dlaczego wszedłeś Ericowi pod miecz. — Przyjaciel, a może nie przyjaciel, wycelował we mnie palcem.

Zaczynałem mieć tego wszystkiego po dziurki w nosie. To przypominało mi jakieś cholerne przesłuchanie.

 — Zamierzałem zrobić mu zdjęcie, zadowolony?! — wykrzyknąłem. 

— Ale dlaczego, Mike? — zapytała dziewczyna łagodnie. 

— Bo chciałem, żeby go wywalili! Żeby w końcu przestał mnie bić, raz na zawsze! 

Kiedy to z siebie wyplułem, trochę mi ulżyło. Ale tylko trochę. Wszystko było wciąż takie samo. A jednocześnie zupełnie inne. 

— Pewnie uważasz mnie za egoistę. Pomimo tego, że wiele razy prosiłeś mnie o pomoc, ja nawet nie kiwnąłem palcem — zaczął Jack. 

Samo słowo "egoista" to za mało — dodałem w myślach — cholerny wygodnicki egoista, bez śladu jakiejkolwiek empatii.

— Jak pewnie zdążyłeś zauważyć, Eric nie jest zwykłym łobuzem z podwórka. W ostatnim czasie stał się kimś znacznie gorszym. Dołączył do człowieka swojego pokroju, który nie okazuje żadnych skrupułów. Wybacz, ale wobec jego szalonego planu, twoje cierpienia nic nie znaczą. Nasza szkoła chyli się ku upadkowi... — rzekł. 

— A więc to oni. Ci sami, którzy rozwalili poprzednie dwie szkoły? — domniemywałem. 

— Owszem — odparł kwaśno.

— I jakoś wasza super tajna Agencja Uczniowska nie zdołała ich powstrzymać?

— Ostatnim razem mieli ogromne szczęście. Ale teraz dołożymy wszelkich starań, żeby ich szalony plan spełzł na niczym — wyjaśniła Susan. 

Jack posłał jej wdzięczne spojrzenie. Widziałem, że tych dwoje łączy cienka nić porozumienia. Znów ogarnął mnie gniew skierowany ku przyjacielowi, a jednak nie przyjacielowi. Przypomniałem sobie jego słowa: "Kilka razy przyszła do mnie na korki"... Te korepetycje powinien wsadzić sobie w dupę. Nic dziwnego, że nasza relacja nigdy zbyt dobrze się nie układała, skoro budował ją na kłamstwie.

— O co chodzi z tymi Kryształami? — spytałem.

— Zagoniłeś nas do koziego rogu. Co nam pozostaje, oprócz wyłożenia wszystkich kart na stół? — Chłopak załamał ręce. 

Powątpiewałem, kto tu kogo zagonił w kozi róg, szczególnie kiedy zostałem przyprowadzony tutaj niemalże siłą.

Wyłożenie wszystkich kart na stół? Przecież to śmieszne. Tylko głupiec robi coś takiego. Za to sprytny gracz zawsze zachowuje przy sobie kilka asów. Właśnie Jack wyglądał mi na takiego sprytnego gracza, skoro przez tak długi czas utrzymywał swoją Agencję Uczniowską w tajemnicy,

— To zaplecze pana Underhilla, zatem będzie w sam raz na wykład historyczny — chrząknął. — W tym momencie dotykamy zagadnienia Kryształów, których geneza sięga czasów prehistorycznych. I właśnie one są przedmiotem naszego sporu. Po raz pierwszy zaczęło być o nich głośno w roku 1716. — Nastolatek pokazał mi na ekranie notebooka jakiś artykuł. — Nawet nie próbuj tego czytać. To bełkot w porównaniu z naszym współczesnym językiem. Opowiem go w skrócie. Otóż, pewnego dnia grupa górników w poszukiwaniu węgla zapuściła się w głąb kopalni. Ku swojemu zdziwieniu odkopali dziwaczne kamyki, które wręcz błyszczały. Żaden z nich nigdy wcześniej nie widział takiego minerału. Postanowili zachować swoje odkrycie w tajemnicy i sprzedać je za odpowiednią cenę. Jeden z górników pewnego razu zupełnie przypadkowo poznał kluczową właściwość Kryształu, a właściwie Adamantytu. Trzymał go w dłoni, a w tej samej chwili do głowy przyszła mu myśl o smacznym posiłku zasłużonym po całym dniu harówki w kopalni. Wyobraź  sobie jego zdziwienie... PYK! I suty obiad nagle wylądował na jego stole!

— Czyli ten Abamantyt spełnia życzenia posiadacza? — Zmarszczyłem brwi.

— Dokładnie. Ale nie jest nieograniczony — zaznaczył. — W zależności od energii włożonej w życzenie, ubywa jakiejś jego części. Aż zostaje z niego tylko parę okruszków. Nie istnieje definicja, która określałaby, co można maksymalnie wyczarować za jego pomocą. To zależy od predyspozycji psychicznych. Jedna osoba stworzy ogromny pałac zbudowany ze złota... A ktoś inny z trudem wypoci zaledwie banknot stu dolarowy.

— A co te całe Kryształy mają wspólnego z naszym gimnazjum? — wtrąciłem. 

— Właśnie chciałem do tego przejść. Ów górnik opowiedział całą historię mediom. Na teren kopalni przyjechała ekipa naukowców. Drążyli głębiej i głębiej... Lecz ostatecznie guzik znaleźli. W związku z tym odebrali Adamantyt tym mężczyznom i rozpoczęli badania nad jego strukturą molekularną. Jednak na tym etapie doszło do kłótni. Jeden z pracowników chciał przywłaszczyć sobie wszystkie Kryształy. Cały projekt zawieszono. Magiczne kamienie przepadły w tym harmidrze. Gazety, początkowo podekscytowane tym odkryciem, teraz wylewały na górników pomyje, nazywając ich szarlatanami. Na dłuższy czas Adamantyt przepadł. Jak już, to został w świadomości ludzkiej jako legenda. Ale powrócił. Wtedy budowano pierwsze szkoły w Denver. Między innymi Piątkę, Szóstkę... 

— I naszą rodzimą Siódemkę — dodałem. 

— Miasto nie miało do dyspozycji zbyt wielu funduszy — ciągnął Jack. — A cement i inne materiały konstrukcyjne nie należały do najtańszych. Wzmocnienie całych fundamentów również wymagało znacznego wkładu finansowego. John Meyer, który w tamtym czasie, jeszcze nie wiedział, że zostanie pierwszym dyrektorem Piątego Gimnazjum, po trzydziestu latach spokoju wpadł na trop zagubionych Kryształów. Rozważał, żeby wyczarować odpowiednią sumę pieniędzy, jednak wpadł na lepszy pomysł. Polecił technikom wybudować jedynie stelaż szkoły, bez dodatkowych wzmocnień. Ku ich zdziwieniu, Adamantyt w naturalny sposób wzmacniał konstrukcję i ją dopełniał. Co więcej, wcale nie zużywało to jego energii. Ale był jeden warunek — Kryształ nie mógł opuścić terenu budynku. Inaczej... Bum i trach! Fundamenty natychmiast padają!

— Dawniej bym w to w życiu nie uwierzył, lecz teraz dotarło do mnie, że wszystko jest możliwe — westchnąłem.

— To dobre założenie. Przynajmniej nic cię nie zaskoczy. — Pochwalił Jack z lekkim uśmiechem.

— Czyli ktoś kradnie Kryształy ze szkół... A one się burzą? Tylko pozostaje pytanie, po jaką cholerę to robi!

— Też chciałabym wiedzieć. Wygląda na to, że jest po prostu obłąkany. Dlaczego ktokolwiek w ogóle do niego dołączył? — Susan załamała ręce.

— Mike, on zdobył już dwa. I ma chrapkę na trzeci. Zdajesz sobie sprawę, ile to energii? On mógłby wysadzić w powietrze całe miasto! Nie wiadomo, co mu tam chodzi po głowie! — powiedział chłopak.

Przypomniałem sobie nagłówek w gazetce szkolnej: "Piątka w gruzach". Ściągnąłem brwi. Następnego numeru może już nie być. A jeśli będzie, to z wiadomością o ruinie Gimnazjum nr 7 imienia Beniamina Franklina. Sama myśl o tym sprawiła mi ból. Nie mogłem na to pozwolić. 

— Pozwólcie... żebym wam pomógł. Co prawda, niczego nie wiem o tych łotrach, lecz pragnę ich powstrzymać — jęknąłem. 

— My wszyscy chcemy ich powstrzymać. Ale to trudniejsze, niż podejrzewasz... — Dziewczyna położyła mi dłoń na ramieniu.

— Sue... To nie jest wcale takie głupie. — Oczy Jacka rozbłysły. — Teraz, kiedy zna sekret naszego istnienia, nie możemy dać mu odejść, ot tak po prostu. Jedyne, co nam pozostaje to wcielić go w szeregi Agencji Uczniowskiej. Chyba, że mamy na wyposażeniu jakieś urządzenie do kasowania pamięci z ITS-u.

— Ty chyba żartujesz! — Parsknęła. — On o mały włos nie zginął! I chcesz, żeby znowu ryzykował? 

— Myślę, że chłopak się nada. Wyczuwam w nim potencjał. Skoro wyśledził Erica aż do miejsca spotkania, to nie może być taki tragiczny...

— Przestań! Wystarczy, że my nastawiamy karku. Nie będziemy w to wciągać niewinnych uczniów! — oponowała Susan. 

— Zdajesz sobie z tego sprawę, że jeśli nie otrzymamy żadnego wsparcia z Piątki, zostaniemy tylko we dwoje na polu bitwy?! Każdy nowy rekrut jest na wagę złota. Poza tym, on tego pragnie. Prawda, Wilson? W końcu będziesz w centrum uwagi. Nikt cię nie pobije. Nawet największe rozrabiaki będą ci schodziły z drogi.

— Zaraz... To oprócz was nikogo nie ma w tej agencji?! — Wytrzeszczyłem oczy. 

— My stawiamy na jakość, nie na ilość — odparł Jack, jakby to było coś oczywistego.

— Siła przyjaźni, co? — zakpiłem. 

— Czasem więcej potrafią zdziałać dwie osoby niż cała armia — stwierdził.

Nie dawałem po sobie tego poznać, ale byłem w szoku. Organizacja "pociągająca za sznurki" składała mi propozycję, żebym do niej dołączył. 

— To co? Sztama? Zobaczysz, będzie niezły ubaw! — Chłopak wyciągnął dłoń. 

Spojrzałem na jego zbyt krótko przycięte paznokcie. Zastanawiałem się, czy to ręka, której warto zaufać. Skoro okłamał mnie raz, to dlaczego nie zrobi tego ponownie?

— Nie opowiadaj głupot. To żadna zabawa — zganiła go dziewczyna. 

— Cicho. Nie widzisz, że chłopak jest spięty? — syknął. 

— Ale... Dostanę własny miecz...? — zapytałem. 

— Oczywiście. — Skinął głową.

— Jack, opamiętaj się! On nawet nie zdoła go unieść w górę, a co dopiero walczyć przy jego pomocy! — Susan nadal nie chciała zaakceptować mojego członkostwa w Agencji.

— Mi tak bardzo nie zależy... Mogę po prostu odejść i zapomnieć o całej sprawie. — Wzruszyłem ramionami.

— Niepozorni ludzie są zdolni do wielkich rzeczy. — Chłopiec odbił piłeczkę. — Poza tym, obiecuję, że nie odstąpię go ani na krok i będę pilnował, żeby się nie wdał w żadną walkę.

— Zaraz... Czy dobrze rozumiem... Będę jakimś zbędnym bagażem? Będę tylko bezmyślnie za wami łaził? — warknąłem. 

— Nie, będziesz zabezpieczeniem — odparł. 

— Jakim zabezpieczeniem?

— Ktoś musi kierować Agencją, jeśli ja umrę — rzekł Jack, bez śladu ironii w głosie. 

Dziewczyna spojrzała na niego niepewnie. Mnie też to po części zdziwiły jego słowa. W jaki sposób Jack mógłby umrzeć? Przecież zawsze wyglądał na tak wysportowanego i energicznego. Chociaż, rzeczywiście w ostatnim czasie zauważyłem, że stracił trochę pewności siebie, jakby w środku coś nieustannie go dręczyło... 

— Dobra załatwmy formalności i zacznijmy działać, bo czas nie stoi po naszej stronie. — Szef AU przerwał milczenie.

— Chcesz go mianować? Ale do tego potrzebujemy akceptacji pani dyrektor! — powiedziała.

— To proszę bardzo, ściągnij ją z Sekretariatu. Zwierzchnictwo dyrektorki nie sięga tego zaplecza. To nasza osobista sprawa, kogo przyjmujemy, a kogo wywalamy na zbity pysk. — Parsknął. — Zasuń roletę, Sue. Zróbmy fajną atmosferę.

Susan posłusznie zasłoniła malutkie okienko i kantorku zapadła całkowita ciemność. Chłopiec włączył małą lampkę obok biurka, która w tym momencie rzucała światło tylko na jego twarz. Przeszły mnie dreszcze. Z zapadniętymi policzkami i podkrążonymi oczami przypominał trochę żywego trupa. Jakiś podłużny przedmiot rozbłysnął w mroku. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do wszechobecnej czerni, rozpoznałem ostrze miecza. 

— Zamierzasz pasować mnie na rycerza? — Spróbowałem zażartować, chociaż zupełnie nie pasowało to do atmosfery, która zapanowała w pomieszczeniu.. 

— Rycerza sprawiedliwości...? Właściwie można to tak ująć... — mruknął. 

W następnej chwili poczułem dotyk lodowatej klingi na swoim ramieniu. 

— Mike'u Wilsonie... Teraz wypowiesz standardową przysięgę Agencji Uczniowskiej. Złamanie jej choćby w najmniejszym stopniu uczyni cię wygnańcem i zdrajcą wszelkich ideałów. Uwaga... Powtarzaj za mną... 

— Dobrze. — Przełknąłem ślinę. 

— "Przyrzekam, że będę bronił dobrego imienia Siódemki zarówno słowami, jak i czynami. Przyrzekam, że nie będę prowadził działalności potencjalnie sprzecznej z interesem szkoły... Przyrzekam... " 

Kiedy powtarzałem w ślad za nim kolejne słowa przysięgi, poczułem, że Agencja to nie widzimisię kilku znudzonych dzieciaków. Ona naprawdę ma jakiś cel. Naprawdę prowadzi ku lepszej przyszłości. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak zwana "lepsza przyszłość" to zwykłe kłamstwo i wkrótce będę ją przeklinał po stokroć. Słowa płynęły z moich ust w sposób zupełnie naturalny, sprawiały, że nagle uwierzyłem w swoją egzystencję. W końcu byłem w stanie coś zmienić. A wystarczyło tylko, że ktoś okazał mi zainteresowanie. Nie skreślił mnie na samym początku i nie przyczepił łatki nieudacznika. 

— Mike'u Wilsonie, jako przełożony Agencji Uczniowskiej i pośrednik pani Hills, oficjalnie mianuję cię pełnoprawnym członkiem AU. Liczę, że wykorzystasz szansę, jaką otrzymałeś od losu i dumnie będziesz reprezentował naszą placówkę.

Roleta wpuściła do kantorka odrobinę światła. Znów stałem w zapyziałym zakurzonym zapleczu, a miecz w dłoni Jacka przestał robić na mnie jakiekolwiek wrażenie. 

— I jak się czujesz? — Chłopiec na powrót przybrał swój swobodny ton. 

— Bez zmian — odparłem kwaśno. — Tak samo beznadziejnie. 

— Ale teraz zacząłeś coś znaczyć! Dołączyłeś do grupy, która wyłowiła cię, przynajmniej częściowo, z tego bagna szarych uczniaków! Susie, bądź tak dobra i wyciągnij z szafy tę sześćdziesiątkę, którą zamówiłem w zeszłym tygodniu. Powinna być dla niego w sam raz. A, i przy okazji butelkę wody utlenionej. Ten jego nos wygląda fatalnie. Wybacz, że nie wzniesiemy za ciebie kieliszka brandy, Mike, ale musimy zachować dzisiaj trzeźwość umysłu. 

Kiedy dziewczyna odeszła, pozostawiając za sobą zapach jaśminowych perfum, Jack wyszeptał do mnie: 

— Kiedy będzie już po wszystkim, to powiesz mi... Kiedy było lepiej... Teraz... Czy może wcześniej... 

Niewiele zrozumiałem z tych słów. Ale w najbliższej przyszłości ich sens miał do mnie dotrzeć, i to w najbardziej bolesny możliwy sposób...


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top