Chuligani
Przez kilka sekund trwałem w bezruchu, aż kroki Erica całkowicie ucichły w oddali. Nie rozumiałem niczego z tego, co właśnie zobaczyłem lub usłyszałem. Ale nie chciałem już siedzieć kołkiem, wylewając łzy na bluzę jakiejś laski. Czas obojętności się skończył. Przyszła pora na działanie.
"Nie wchodźcie w żadne interakcje słowne ani tym bardziej fizyczne" - w uszach zagrzmiał mi głos pani dyrektor. Wstałem z ławki. To oznaczało złamanie cieniutkiej nici posłuszeństwa wobec grona, a również bunt. Drogę prowadzącą na szczyt. Bardzo stromą drogę, z której można było spaść na sam dół.
Wyobraziłem sobie Jacka, jak wraca do klasy i napotyka puste krzesło. Niemalże parsknąłem śmiechem. Ostatnia rzecz, jakiej się po mnie spodziewał. Pies zerwał smycz. Jednak równocześnie jest zdany teraz tylko na siebie.
Wyciągnąłem z kieszeni swój FlashFone, który w obecnych czasach uchodził już za starocia, pomimo dotykowego ekranu (czy wspominałem, że nie nadążam za modernizmem?). Sprawdziłem, czy aparat fotograficzny funkcjonuje, jak trzeba. Może i nie oferował zdjęć jakości lustrzanki Sony, ale to wystarczało.
Potrzebowałem tylko dowodu. Zaniosę tę komórkę do sekretariatu, podsunę dyrce pod nos i powiem: "Proszę bardzo, wywalcie go".
Wybiegłem z szatni. Czułem w czaszce tępe pulsowanie. Nie podejrzewałem, że jestem aż tak wredny. Że zamierzam naśladować tego idiotę, Curtisa i tak samo jak on cykać fotki z zaskoczenia.
"Nie jestem jakimś cholernym paparazzi. Ja chcę pokazywać ludziom prawdę".
Miałem szczerą nadzieję, że Eric naprowadzi mnie na trop jakiejś szajki narkotykowej. Międzyszkolnego klubu stręczycieli. Czegokolwiek, co pozwoli mi go pogrążyć. I nie naskarżę na niego, że mnie bił. Tak nie rozwiązują problemów sprytni gracze. Sprytni gracze szukają stoprocentowej okazji, a nie grają w loterię.
Temu chłopakowi pewnie nawet przez myśl nie przeszło, że ktokolwiek będzie za nim podążał, a tym bardziej jego własna ofiara.
Wybiegłem z szatni. Niemalże czułem na skórze palące spojrzenia kamer. Stój! Nie wiesz, co czynisz! To pogwałcenie punktów paragrafów 1, 7, 9 i 123 w Statucie! Cholera, nikt już nie przestrzega Statutu, nawet nauczyciele. A jeśli rzeczywiście chcesz kogoś tępić, to rób to jego bronią.
Pieczenie na ramionach zelżało. To kolejny etap buntu. Przestajesz być drżącą wydmuszką, która balansuje na krawędzi prawości, tylko zaczynasz czuć premedytację swoich czynów.
Pani Hills niepotrzebnie wprowadzała jakiekolwiek zakazy. Jeśli powiesz małemu dziecku, żeby nie dotykało stopy żelazka, to zgadnijcie, co zrobi...? Postaw kilka metrów obok pasów tabliczkę "W tym miejscu nie wolno przekraczać jezdni". Czy wszyscy przechodnie skorzystają z zebry? Czy ktoś może bez wahania przejdzie na drugą stronę? Popatrzy z pogardą na tę tabliczkę i pomyśli: "Złamałem zakaz. A na dodatek uszło mi na sucho! I co z tego że do przejścia dla pieszych zostało parę metrów?!"
Nawet najbardziej opanowany i uczciwy człowiek w pewnym momencie swojego życia dozna takiej potrzeby. Każdemu ptakowi trudno usiedzieć w klatce, od czasu do czasu musi sobie polatać na otwartej przestrzeni.
Miałem wrażenie, że moje kroki w opustoszałej piwnicy rozbrzmiewają zdwojonym echem. Na szczęście, Eric nie odkrył, że jest śledzony. Nadal gorączkowo rozmawiał przez telefon. Docierały do mnie jedynie strzępki słów, z których nie potrafiłem ułożyć żadnej logicznej całości.
Zacisnąłem zdrętwiałe palce na matowej szybie swojej komórki. To śmieszne, że całą wiarę pokładałem właśnie w tym przedmiocie. Że jedno zdjęcie uwolni mnie od wszystkich problemów. Najprawdopodobniej, Eric po prostu idzie na spotkanie z jakimś kumplem albo swoją nową dziewczyną, którą chciał utrzymać w tajemnicy. Wyjdę na idiotę. Zobaczy mnie i stłucze na kwaśne jabłko, ale...
Ale. Nadzieja. Nadzieja umiera ostatnia. Znałem również inne przysłowie, nadzieja matką głupich. To z miejsca zgasiło mój entuzjazm.
Mdłe światło lampek rzucało niebieskawy blask na masywne plecy chłopca. Nie były to plecy szczęśliwego człowieka. Przygarbione, wymęczone, jakby nosiły na sobie ogromny ciężar. Kamienna posadzka, naturalnym biegiem rzeczy, nie wydawała żadnych odgłosów przy stawianiu kroków, lecz problem mógł pojawić się, gdyby wszedł po schodach na parter. Panele obwieszczałyby każdy ruch głośnym skrzypieniem. Musiałbym podążać za nim, zachowując duży dystans i jednocześnie ryzykowałbym, że zgubię go na następnym zakręcie.
Po drodze minąłem jakąś laskę, która właśnie całowała swojego chłopaka. Albo na odwrót... Może to on całował ją? Zupełnie nie pojmowałem tych romantycznych spraw. Za to oboje popatrzyli na mnie, jak na nienormalnego.
Ale sobie wybrali porę na amory... Już widziałem w myślach, jak ten wymoczek staje w obronie dziewczyny przeciwko wyimaginowanym napastnikom.
- Powtarzam jeszcze raz! Wżyscy uczniowie zobowjązani są do przezdrzegania poniższych dyzpozydzji! - Radiowęzeł wypluł z siebie kolejny komunikat. Albo wysiadał mikrofon, albo spiker był pijany na zabój.
Zatkałem uszy, kiedy po raz setny powtórzył polecenie o chodzeniu po korytarzu z osobą towarzyszącą (to brzmiało bardziej jak: "chorobą niesłyszącą").
Cień mojego prześladowcy przesunął się po naprzeciwległej ścianie piwnicy, a następnie zupełnie zniknął. To oznaczało, że szedł w kierunku klatki schodowej prowadzącej na parter. Zaczerpnąłem głęboki oddech. Wychynąłem zza rogu. Przylgnąłem do lodowatej poręczy i krok po kroku pokonywałem stopnie. Eric wyraźnie przyśpieszył. Czy to możliwe, że mnie zauważył? Wtedy raczej by przede mną nie uciekał, prawda?
Również zwiększyłem tempo, chociaż ryzykowałem, że rzeczywiście zostanę zdemaskowany. Jednak chłopiec nie zachowywał specjalnej ostrożności. Wyglądał na pochłoniętego czymś zupełnie innym, niż myśl o szpiegach.
Kiedy już cały zlany potem pokonałem klatkę schodową, Eric wcale nie zamierzał na mnie czekać i skręcił w prawą odnogę korytarza. Zmarszczyłem brwi. Tam nie było nic oprócz kilku klas, schowka na miotły oraz męskiej łazienki. Nie miał tam czego szukać. Chociaż, w amerykańskich filmach do transakcji narkotykowych dochodzi najczęściej właśnie w toalecie. Zatarłem ręce i przywarłem do chropowatej ściany. Powoli, bez gwałtownych ruchów, wyszedłem zza załomu. Nastolatek, jakby nigdy nic, wmaszerował do klozetu i zniknął z pola mojego widzenia.
Zaczynałem popadać w paranoję. A co jeśli po prostu poszedł załatwić potrzebę? I kiedy wejdę tam z telefonem w dłoni, to uzna mnie za jakiegoś zboczeńca? Postanowiłem sprawdzić to raz na zawsze. Nogi pode mną dygotały. Przez niedomknięte drzwi docierał łagodny zapach środka do czystości. Nie myślcie pod żadnym pozorem, że na kafelkach zalegają siki, a ściany pokrywają sprośne napisy. O nie, nie, nasz cudowny personel oszczędza nam takich widoków. Z drugiej strony, lepiej by było, jakby zostawiali tam ten syf, bo to miejsce upodobali sobie szkolni pięknisie, którzy poprawiają fryzurę przed lustrem na każdej przerwie.
Ostatnie kilka metrów pokonałem, stąpając na palcach. Wstrzymałem oddech. Ostrożnie wychyliłem głowę zza rogu.
Zastygłem w bezruchu. Na samym środku pomieszczenia właśnie rozgrywała się dziwaczna scena. Eric stał obok jakiegoś krępego osobnika i odbierał z jego rąk podłużny przedmiot. Minęło kilka sekund, zanim zrozumiałem, że to miecz. Chłopiec zarechotał i parę razy przeciął powietrze klingą.
- Uważaj, bo jeszcze mnie zranisz - burknął nieznajomy.
- Spoko, nie od dziś władam tym cudeńkiem. - Wyszczerzył zęby.
W tym samym momencie komórka wyślizgnęła się z mojej spoconej dłoni. Z głośnym trzaskiem opadła na kafelki.
Eric gwałtownie odwrócił głowę. W jego oczach dostrzegłem bezbrzeżne zdziwienie, które natychmiast ustąpiło miejsca wściekłości.
Rozpoznałem nagle pucołowatą twarz jego współpracownika. Paul na mój widok rozdziawił usta i nie był mniej zdumiony niż ja.
- Paul? Co ty tu robisz? O co w tym wszystkim chodzi? - wydukałem.
Mój stary znajomy z podstawówki zmarszczył czoło i poczerwieniał.
- Ty ciołku! Doprowadziłeś go do samego miejsca spotkania?! - warknął.
- Nie przyszło mi do głowy, że ktokolwiek zwróci na mnie uwagę. Ale to tylko Wilson. On ma talent do wpadania w tarapaty. - Eric pogładził klingę swojej broni i nieśpiesznie ruszył w moim kierunku. - Wcześniej ci odpuszczałem. Ale teraz zasłużyłeś na solidne manto.
Powoli cofałem się ku drzwiom, gotowy w każdej chwili wypaść biegiem na korytarz. Lecz dręczyciel w paru susach dopadł do mnie i przygniótł do ściany. Chłodna powierzchnia kafelek przenikała przez cienką koszulkę i dotykała moich pleców. Próbowałem odepchnąć go na bok, ale żelaznym uściskiem trzymał mnie za kołnierz. Czułem ból w okolicach potylicy.
- Słyszałeś rozkazy, prawda? Mamy nikogo nie krzywdzić, jeśli nie istnieje ku temu wyraźny powód! - jęknął Paul.
- To pora zmienić zasady gry. - Wycedził przez zaciśnięte zęby. - Poza tym, myślisz, że ktokolwiek to zauważy, jeśli takie zero jak on zniknie z powierzchni ziemi?
Serce podeszło mi do gardła. Już wyobrażałem sobie, jak moja krew zbryzguje śnieżnobiałe kafelki. Zacisnąłem zęby. Czekałem, aż miecz przetnie moje ciało jak masło. Jednak zamiast tego, Eric walnął mnie pięścią w twarz. Następnie kopnął w brzuch.
Bezskutecznie usiłowałem złapać oddech. Wyplułem krew, która zebrała mi w ustach.
- Paul... Powstrzymaj go! To wariat! - wycharczałem.
Chłopiec bezradnie rozłożył ręce. Zrozumiałem, że mam przed sobą zupełnie innego człowieka, niż tego z zafajdanej podstawówki. Już nic nas nie łączyło.
- Przykro mi. Nic nie może zakłócać naszego planu - odparł obojęntym głosem.
Kolejny kopniak wylądował na mojej twarzy. Właśnie tak miałem umrzeć. Z dala od przyjaciół. Pobity i poniżony. Czubek miecza zadygotał kilka centymetrów nad moim tułowiem.
- Wilson, przekaż mi, jeśli tam po drugiej stronie będziesz takim samym nieudacznikiem jak na tym padole - warknął.
- Pomocy! - jęknąłem.
Usłyszałem, że jakaś nowa osoba wchodzi do toalety. Czy to kolejny kumpel z ich paczki? Chyba nie. Twarz Erica wykrzywił gniewny grymas. I w jednym momencie zdarzyło się na raz bardzo dużo rzeczy...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top