Adrenalina

- Mógłbyś tak nie pędzić? - wydyszała Ashley.

- A co, mam dla ciebie wynająć karocę, księżniczko? - odparł Jack. - Jeśli chcemy odnaleźć Liama, to musimy utrzymać tempo.

Dziewczyna nie powiedziała już ani słowa więcej. Tylko prychała za jego plecami niczym rozwścieczona kotka. Tymczasem głowę chłopca zaprzątało mnóstwo zmartwień. Zaczynał wątpić w swój własny pomysł. A co jeśli to drzewo było spróchniałe? Śnieg zawsze złagodziłby upadek... Ale z takiej wysokości? I tak stwarzało to spore ryzyko. Ufał Maxowi, że zachowa trzeźwy umysł i nie wpakuje ich obojga do grobu. Trochę im współczuł, że musieli wychodzić na taki mróz... lecz na myśl o konfrontacji z Ericiem, zaraz zapragnął ich zastąpić.

Jednak wszystkie te rozterki odchodziły w niepamięć, kiedy przypominał sobie, kto mu towarzyszył. Ashley niezmiernie go intrygowała. Nigdy nie poznał takiej dziewczyny, która bez chwili wahania wyrażała swoje zdanie, aroganckiej, a przez to uroczej. Jack szybko otrzeźwiał. Przecież był na misji, a zachowywał się, jakby oglądał egzotyczne okazy w zoo.

- Podobno są u was teraz te śmieszne wybory samorządowe? - spytała.

- Tak... Ale nie widzę w tym nic zabawnego... Decydujemy o tym, kto będzie nas reprezentował.

- Ach... Dla nas to strata czasu. Każdy zna swoje miejsce w hierarchii. Dzięki temu utrzymujemy idealny ład i harmonię.

- Mniemam, iż ty plasujesz się najwyżej w tej hierarchii? - zapytał Jack ironicznie.

- Lepsza ja, niż banda niekompetentnych gimbusów. To nie takie proste, pozostawać tak długo na szczycie. Strać na chwilę czujność, a zrzucą cię, zanim zdążysz wypowiedzieć słowo "upadek". A hieny czuwają nieustannie, żeby zbrukać twoją reputację. Na przykład Max.

- Jest całkiem sympatyczny... - zdziwił się chłopak.

- Bo hieny wyglądają na sympatyczne, póki nie pokażą kłów. Myślisz, że po co on inicjuje tę hecę z Agencją Uczniowską?

- Yyy... Chce zapewnić szkole bezpieczeństwo? - Zmarszczył brwi.

- Błąd. Próbuje zdobyć jak największą liczbę popleczników, aby obalić mnie przy pierwszej lepszej okazji.

Jack wzruszył ramionami. Zupełnie nie pojmował relacji łączących tutejsze "grube ryby". I wolał zbytnio się w nie nie zagłębiać.

Nagle poczuł, że Ashley łapie go stanowczo za ramię. Przyłożyła palec do ust. Z głębi korytarza docierały czyjeś wzburzone głosy.

- To gdzieś na tym piętrze! Na sto procent! - skrzeczał jeden.

- Siedzimy tu już od dwudziestu minut! Co jeśli policja będzie przejeżdżała obok... - drugi urwał w połowie zdania.

Towarzysze dostrzegli w oddali dość osobliwą kompanię. Ramię w ramię z Liamem człapał bałwan w meloniku. W tyle powłóczył nogami Eric. Na widok niespodziewanej przeszkody na ich drodze, przystanęli w miejscu.

- Zatrzymaj się, Heawthorne. Nie pozwolimy, żebyś dopełnił dzieła zniszczenia również w tej szkole! - zawołał Jack.

- Czego tu szukasz, ścierwo Siódemki? - parsknął Liam. - Jeśli będziesz wchodził nam w paradę, to natychmiast wyślę polecenie do czołgu. Chcesz ponieść winę za śmierć kilkudziesięciu niewinnych uczniów.

- To nie będzie potrzebne - chrząknął Eric. - Nie zawracaj sobie tym głowy, szefie. Bez trudu załatwię ich oboje. Idźcie szukać z hrabią Kryształu.

- Wielce to waleczna i godna uznania postawa, paniczu... - zaczął bałwan.

- Nie traćmy czasu, wasza oziębłość. Chodźmy stąd, żeby nie patrzeć na klęskę tych mięczaków - warknął Heawthorne.

- Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie nazywał mnie...

Wysoki głos von Snowfläke'a w końcu ucichł. Na korytarzu zostali tylko oni. Jack drżącą ręką wysunął oręż z pokrowca. Ashley również nie była bezbronna. Dobyła krótkiego składanego miecza.

Nieprzyjaciel wcale nie wykazywał pośpiechu. Uśmiechnął się ironicznie. Jego oczy rzucały gniewne odblaski. Całe ciało chłopca, jakby pulsowało, wspomagane energią Kryształu.

Dziewczyna rozchyliła usta i niepewnie spojrzała na Jacka. Skinął jej głową, odpowiadając bezgłośnie - "Poradzimy sobie z nim".

- Stań do walki, zdrajco! Słono zapłacisz za brukanie reputacji naszej szkoły! - zawołał.

Eric zdążył już pokonać połowę dzielącego ich dystansu.

- To trochę nie fair... Dwa na jednego...? - Przekrzywił głowę. - Ale skoro tak bardzo chcecie...

W jego dłoniach zabłysły dwa miecze. Wyglądały tak, jakby wyrzeźbiono je z lodu.

Jack przełknął ślinę. Próbował dodać sobie otuchy swoją własną maksymą: " Nie uciekaj z pola bitwy przed ciężarówką, bo zawsze może jej się zepsuć silnik". Chrzanić maksymy - pomyślał, gdy klinga pomknęła ku niemu z prędkością światła.

                                                                                  ❄❄❄

- Jesteś pewien, że ta bomba zniszczy czołg? - spytała Susan.

- Oczywiście. To bomba pierwsza klasa. - Max błysnął zębami. - Wystarczy umocować ją w pobliżu włazu i machina nie będzie już zdatna do użytku.

- Należy to zrobić ręcznie...?

- To będzie dla nas pikuś, jeśli najpierw zejdziemy po gałęziach. Przy odrobinie szczęścia zdołamy wylądować idealnie na jego dachu.

- A co jeśli ktoś steruje czołgiem od zewnątrz?

Chłopak uniósł brew.

- Skąd taki pomysł? Nie oglądałaś nigdy "Czterech Pancernych i psa"? Człowiek wchodzi do środka przez właz i stamtąd kontroluje maszynę.

- Ale często widziałam w sklepach zdalne modele na pilota - obruszyła się.

- To zabawkowe czołgi - zauważył chłopiec. - A my mówimy o kilkutonowym monstrum zbudowanym z czystego lodu!

Susan już nie drążyła tego tematu. Doskonale wiedziała, jak trudno wyrwać faceta z jego przekonania. A tak na marginesie, w życiu nie sterowałaby takim czołgiem od środka. Musiało być tam strasznie zimno.

Towarzysze weszli do jasno oświetlonego holu. Jednak nie pobiegli od razu schodami na drugie piętro. Dziewczyna zauważyła kilka postaci stłoczonych pod parapetem.

- Zostawcie mnie! - ktoś krzyczał.

- No! Powtórz to jeszcze raz! Że jestem grubasem!

Jakiś przysadzisty chłopak trzymał wymoczkowatego gimnazjalistę za kołnierz i raz za razem rozpłaszczał jego twarz o szybę. Tym brutalnym czynom obojętnie przyglądał się bałwan. W chudych patykowatych rękach dzierżył coś na kształt pistoletu.

Susan wywnioskowała, że to członkowie gangu Liama dręczyli przypadkowo napotkanego ucznia. Co prawda, trochę niepokoiła ją istota, która z całą pewnością powinna pozostać rzeźbą ze śniegu, ale nie zamierzała ignorować osoby cierpiącej pod jej nosem.

- Puść go! - wrzasnęła.

Paul uniósł głowę zaskoczony. Jego pięść na moment się rozluźniła.

- A kim ty jesteś, żeby mi rozkazywać ślicznotko? - zapytał. - Ten knypek mnie wyzywał. Muszę mu za to odpowiednio odpłacić.

- Tak się składa, że wkroczyliście na nasz teren - Max postąpił krok naprzód.

Bałwan, dotychczas pozornie niezgrabny, gwałtownie wycelował blaster w pierś dziewczyny. Chłopiec w ostatnim momencie przygniótł ją do podłogi. Kula śnieżna z ogromną siłą trafiła w ścianę kilka centymetrów ponad nimi.

Max wstał z ziemi w okamgnieniu. W pierwszej kolejności zaatakował bałwana. Jednym szarpnięciem oderwał jego marchewkowy nos. Następnie pchnął przeciwnika parapet. Ten rozpaczliwie próbował utrzymać równowagę, lecz i tak rozpadł się na kawałki. Susan stwierdziła, że te istoty może i są szybkie, ale niezbyt wytrzymałe.

Paul wyjął z kieszeni niewielki sztylet.

- Nie podchodź! Mam broń! - jęknął.

- Nie zamierzam do ciebie podchodzić - odparł nastolatek i dobył pistoletu.

Dla Paula to było za wiele. Wystarczy, że widział na własne oczy klęskę swojego kompana. Cisnął sztylet na podłogę i uciekł, gdzie pieprz rośnie.

- Co za tchórz - prychnął Max. - Ale czemu mnie to dziwi? Bo w końcu to zausznik Heawthorna!

- Dzięki za pomoc! Ten drań zatłukłby mnie na śmierć! - zawołał pobity gimnazjalista.

- Bez obaw, przyjacielu. My już zrobimy z nimi porządek - zapewnił.

- Najpierw musimy załatwić czołg - przypomniała dziewczyna.

- Ach. Czołg. Oczywiście. - Radość Maxa związana z początkowym powodzeniem natychmiast przygasła. - To chodźmy po ładunek wybuchowy. Jest w tajnej skrytce.

Gdy towarzysze zostawili z tyłu nieszczęsnego uczniaka, Susan spytała:

- Ty na serio się zaangażowałeś w tę Agencję Uczniowską, co?

- Tak. Człowiek robi różne rzeczy, żeby nie oszaleć z nudów... - westchnął. - Zresztą, Ashley również nie próżnuje. Pracuje nad jakimś tajnym projektem, który, cytuję jej słowa, "wywróci nasze życie do góry nogami". Raczej nie wyniknie z tego nic dobrego. Ashley jest strasznie zmanierowana i rozpieszczona. Ale ja ją lubię. Nie wyobrażam sobie, żeby dwoje najbardziej wpływowych osób w szkole darło ze sobą koty. Ciężko by było, prawda?

Max niespodziewanie przystanął w połowie korytarza.

- Nikt nie nadchodzi? - Zmrużył oczy.

- Nie.

Przez kilka sekund trwał w bezruchu, nasłuchując. Kiedy upewnił się, że w pobliżu nikogo nie ma, w kilku susach doskoczył do doniczki z wysokim cypryśnikiem. Bez zbędnych ceregieli, odsunął donicę w kąt i delikatnie wygiął jeden z paneli, odsłaniając wnękę pod podłogą. Z triumfalnym uśmiechem wygrzebał czarną skrzynkę.

Susan wyjrzała przez okno. Głośno przełknęła ślinę. Kilka centymetrów pod nią sterczał wierzchołek rozłożystego świerku. Nie wiedziała, czy da radę to zrobić. To strasznie wysoko! Jeśli upadek nie zmieni jej w bezkształtną papkę, to na pewno skręci kostkę. A lodowy czołg tylko dokończy dzieła. Właśnie stał tam na dole z lufą wycelowaną w okna na pierwszym piętrze.

Ale w końcu nie zgłosiła się do tej misji, żeby w ostatniej chwili wybuchnąć płaczem jak małe dziecko i powiedzieć: "Nie, jestem do niczego."

- Skaczesz? - Max wyciągnął do niej rękę.

- Nie upuścisz tej bomby?

- Będę trzymał ją pod pachą. Nie będzie mi przeszkadzać.

Dziewczyna przełożyła nogę nad parapetem. Jeszcze raz popatrzyła w dół. Zaraz tego pożałowała. Zawładnęła nią panika.

- Ja...

Nastolatek ujrzał wahanie w jej oczach.

- To nie takie straszne. Wystarczy, że zapomnisz o tych kilkudziesięciu metrach pod twoimi stopami - wyszeptał.

Delikatnie uchwycił skostniałą dłoń Susan. Poczuła otuchę rozchodzącą się po jej ciele. Lecz strach zaciskający szpony na jej gardle wcale nie ustępował. Lodowaty wiatr wpadał przez rozchyloną okiennicę.

- Na początku też się bałem. Zabrać głos na publicznym wystąpieniu. Stanąć w obronie słabszych kolegów. Powiedzieć "tak", kiedy wszyscy mówią "nie". Ale znalazłem sposób. Zamieniałem swoje lęki na adrenalinę. Podniecały mnie, żeby pokonywać kolejne i kolejne...

- Trzeba być szalomym, żeby czerpać z czegoś takiego przyjemność - powiedziała Susan żartobliwie.

- Masz rację. To szaleństwo. - Max pokiwał głową.

Przez dłuższą chwilę siedzieli razem na parapecie... A tym czasem Liam był coraz bliżej zdobycia Kryształu...

- Lepiej zejść na ziemię.

- Podjęłaś decyzję? - Chłopiec zmarszczył brwi.

- Ale ja pierwsza - podkreśliła.

- To w takim razem widzimy się na dole. - Wyszczerzył zęby.

Susan przełożyła obie nogi nad parapetem. Zacisnęła palce na chropowatej krawędzi. Uspokoiła oddech. Zsunęła dłonie o kilka centymetrów. Po czym skoczyła.

Miała nadzieję, że wiatr nie porwie jej na bok jak szmacianą lalkę. Jednak bez problemu natrafiła ręką na najwyższy konar. Kolce dotkliwie ją pokłuły, lecz wytrzymała. Musiała wytrzymać.

Dziewczyna usłyszała, że gałąź, na której wisiała, podejrzanie skrzypi. Natychmiast ją puściła. Opadła parę metrów w dół i uchwyciła kolejną. Wicher dął nie ubłagalnie i roztrącał jej włosy na wszystkie strony. Igiełki chlastały ją po twarzy. Zostało już naprawdę niewiele.

Konar okazał się być zdradziecką żmiją. Bez żadnego ostrzeżenia, pękł w połowie. Susan wydała z siebie zduszony krzyk. Leciała w dół. Zawadziła o gałąź, która w odpowiedzi rozdarła jej kurtkę na plecach.

Zamknęła oczy. Grunt wirował. Był coraz bliżej. Mknął ku niej, żeby zmienić ją w krwawą miazgę.

Wylądowała w zaspie. Rozluźniła mięśnie. Śnieg uśmierzył ból poharatanych rąk. Susan leżała w bezruchu przez kilka sekund. Zbierała siły. Przypomniała sobie zatroskanego pana Anshiera: "Wysiłek fizyczny nie jest wskazany dla dziewcząt w tym wieku". Nieomal parsknęła śmiechem. A co pan powie na schodzenie po drzewie z drugiego piętra?

Coś ciężkiego wylądowało kilka metrów od niej. Rozchyliła powieki.

- Dzięki Bogu! Myślałem, że już nie żyjesz! - zawołał Max.

- Mało brakowało - wydyszała.

- To twoja pierwsza "wycieczka" po drzewie? Zupełnie nieźle. Szkoda, że narobiłaś hałasu na całe podwórze. Na szczęście czołg na to nie zareagował i nie bombarduje nas śnieżnymi kulami.

- Jak zamierzasz do niego podejść?

Chłopiec stanął za świerkiem i spoglądał na machinę przez szczeliny pomiędzy gałęziami. Myślał o czymś intensywnie.

- Jedyne, co nam pozostaje, to liczyć, że dobiegniemy do czołgu, zanim ustawi na nas celownik - westchnął. - To tylko piętnaście metrów. Chyba że upadniesz w zaspę w połowie drogi.

- Przestań! Wcale nie jestem taką fajtłapą! - syknęła.

- Oczywiście - mruknął Max. - A teraz słuchaj uważnie. Musimy w jakiś sposób wejść na dach. Czy potrafiłabyś wskoczyć na lufę?

- Na lufę? Postradałeś zmysły?

- Wcale nie. To logiczne. Jeśli siedzisz na lufie, to wtedy nie ryzykujesz, że zostaniesz trafiona. - Pokiwał palcem. - A stamtąd łatwo wpełznąć na dach i zamocować ładunek.

- Dobra - powiedziała Susan bez przekonania.

- Biegniemy razem... Na sygnał...

W tym samym momencie wystrzelili zza świerku. Porywisty wiatr smagał ich po twarzach, ale nie zwalniali. Dziewczyna ze wszelkich sił próbowała nie zahaczyć o jakiś wystający kamień lub ugrzęznąć w zaspie. Ktokolwiek siedział za sterami, musiał być zaskoczony tym nagłym zrywem. Nie zdążył nawet namierzyć celu, a co dopiero wypuścić pocisk.

Towarzysze niemalże jednocześnie wpełźli na lufę. Lodowe gąsienice zazgrzytały żałośnie. Czołg zaczął jeździć tam i z powrotem, usiłując zrzucić intruzów. Bezskutecznie.

Max jako pierwszy zaczepił dłonie o krawędź dachu. Jego mięśnie stężały, kiedy podciągnął się do góry. Przyczepił bombę do śliskiej powierzchni. Właśnie chciał zainicjować odliczanie do eksplozji, ale wtedy odezwał się szorstki głos. I z pewnością nie dochodził spod włazu.

- Tylko spróbuj to odpalić.

Susan obróciła głowę. Bezsilinie oklapła na lufie czołgu. Miała rację.

Na ubitym śniegu stał chłopak, mierząc do Maxa z pistoletu. W drugiej ręce trzymał sterownik.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top