II. Nic za darmo
10 lat później
Maya ocknęła się z niespokojnego snu. Leżała na twardej podłodze. Bardzo ostrożnie wyswobodziła się spod potężnego ramienia, które ją przygniatało. Mężczyzna śmierdział kwaśnym potem. Włosy na ciele miał sztywne od brudu, ale przynajmniej zapłacił z góry. Zwykle udawało jej się uśpić klienta, zanim zażądał usługi, ale tym razem nie zdążyła dmuchnąć mu w twarz mieszanką ziół. Nie ścięło go z nóg w odpowiednim momencie. Musiała się poświęcić.
Teraz mężczyzna spał twardo. Zmęczył się. Nic dziwnego. Był brutalny. Parę razy podczas stosunku uderzył jej głową o podłogę. Musiała stracić przytomność, tylko tak mogła wytłumaczyć, dlaczego nadal pod nim leżała. Stanęła chwiejnie na nogach i sięgnęła ręką do potylicy. Wymacała guza.
– Bydle – wysyczała przez zaciśnięte zęby.
Rozejrzała się po ciemnej izbie. Na pierwszy rzut oka nie znalazła nic wartościowego. Skurwiel nosił sakiewkę w wewnętrznej kieszeni, tuż obok jąder. Musiałaby znów wsadzić mu rękę w spodnie, żeby je zdobyć, ale postanowiła odpuścić. Za duże ryzyko, mógł się obudzić i zechcieć powtórki, a nie miała na to najmniejszej ochoty.
Na palcach podeszła do szafy. Zawiasy skrzypnęły, ale mężczyzna się nie obudził.
– Po chuj ci tyle mebli, jak trzymasz w nich puste półki? – westchnęła z frustracją.
Nic tu po niej. Znowu źle wybrała. Skusiła się tymi paroma monetami, które jej zaoferował i niestety musi się nimi zadowolić. Przynajmniej były prawdziwe.
Sięgnęła po swoją płócienną torbę, wrzuciła do niej kawałek czerstwego chleba, który zgarnęła ze stołu, jeszcze raz spojrzała z pogardą na właściciela domu i wyszła na ulicę.
Dzień był pochmurny. Chłodne powietrze dmuchnęło jej w twarz i owiało chude ramiona. Nadchodzi zima, powinna w końcu zainwestować w porządny płaszcz. Takiego towaru nie będzie łatwo ukraść, musiałaby pójść na układ ze sprzedawcą, ale wątpiła, że się zgodzi.
Rom był jednym z tych przykładnych mężów. Zarażonym, ale nie w najgorszym stadium. Miał żonę, którą kochał. Nawet jej nie bił, więc coś w tym musiało być. Jemu naprawdę musiałby zapłacić, a póki co, nie było ją na to stać.
Potarła ramiona i przyspieszyła kroku. Nie była pewna, ile czasu spędziła u tego oblecha. Bruce na pewno umierał z głodu. W zeszłym miesiącu stracił nogę, zupełnie jak ich ojciec. Obudził się z krzykiem, odrzucił z siebie kołdrę, a kiedy Maya się nad nim pochyliła, zrozumiała, że kończyna mu odpadła. Leżała obok reszty jego ciała, zupełnie, jakby ktoś mu ją odciął, ale doskonale wiedzieli, że odłączyła się sama. Ta cholerna magia to sprawiła, a co gorsza, Bruce znów musiał z niej skorzystać, żeby zatamować krwotok z tętnicy udowej. Było mnóstwo krwi. Maya spierała ją z pościeli godzinami.
– Błagam, zabij mnie – wysyczał przez zaciśnięte zęby Bruce. – Nie chcę skończyć, jak on.
Spojrzał na gnijące kawałki mięsa, w których jakimś cudem wciąż tliło się życie. Tylko tyle zostało z ich ojca. On też rozpadał się kawałek po kawałku. Stracił już obie nogi i ręce, a także uszy, nos, wszystkie zęby i jedno oko. Drugie co jakiś czas wypływało mu z oczodołu i wtedy Maya musiała wpychać mu je z powrotem, w głąb czaszki. Robiła w swoim stosunkowo krótkim życiu mnóstwo obrzydliwych rzeczy, ale ta była najgorszą z nich wszystkich. Ojciec zawsze wtedy jęczał. Wydawał z siebie dźwięki, przypominające ranne zwierzę. Wiedziała, że powinna go dobić już dawno temu, ale wolała, żeby cierpiał. Zasłużył na to. Nie to, co Bruce.
– Wolisz patrzeć, jak umieram? – spytał drżącym głosem.
Maya skrzywiła się nieznacznie i odwróciła od niego wzrok. Skurczybyk próbował jej zagrać na emocjach. Doskonale wiedział, gdzie nacisnąć, żeby wzbudzić w niej poczucie winy.
– Jeśli nie będziesz korzystał z magii, pożyjesz dłużej – westchnęła ciężko.
Prychnął poirytowany.
– Ciekawe, jak mam to niby zrobić, skoro bez niej nie ogrzejemy domu, ani nie utrzymamy ojca przy życiu? – warknął ze złością.
Pod tym jednym względem Bruce wciąż był naiwny, jak dziecko. Myślał, że Maya naciska, żeby ojciec wciąż żył, bo tak go kocha. Cóż, nic bardziej mylnego, choć może w końcu nastąpił ten moment, w którym powinna ulżyć w bólu im obu?
Potrząsnęła zdecydowanie głową.
– Porozmawiamy o tym później – mruknęła, przerzuciła torbę przez ramię i wyszła z domu.
Ile czasu minęło od kiedy to powiedziała? Jak długo nie było jej w domu? Niepokój ściskał ją za gardło. Już nie szła, tylko biegła. Gnała na złamanie karku, a wypchana torba obijała się o jej posiniaczone biodra.
Do domu został kilometr, może półtora. Wkroczyła w gęsty las, więc musiała trochę zwolnić kroku. Przedzierała się przez chaszcze. Cierniste krzewy poraniły jej ręce do krwi, ale nie zwracała na to uwagi. Opatrzy rany w domu. Bruce pewnie zaproponuje pomoc, ale tym razem odmówi. Obiecała sobie, że będą korzystać z jego magii tylko w nagłych wypadkach. Ten taki nie był, co chwila wracała pokiereszowana.
– Ryzyko zawodowe – śmiała się ponuro, a Bruce kręcił głową z dezaprobatą. Nie podobało mu się, że naraża życie. Namawiał ją, żeby znalazła sobie męża, a najlepiej uciekła stąd jak najdalej i nie oglądała się więcej za siebie.
Ale jak mogłaby go zostawić? Nie brała pod uwagę takiej opcji.
Była już prawie na miejscu. Zasapana odgarnęła na bok gałęzie i wkroczyła na niewielką polanę. Dopiero tam w nozdrza uderzył ją zapach spalenizny.
Zamarła.
Z domu zostały tylko poczerniałe zgliszcza. Nie dymiły się. Pożar musiał go strawić szmat czasu temu, kiedy jej tu nie było.
Kolana się pod nią ugięły.
– Bruce – jęknęła głucho.
Ostatkiem sił dźwignęła się z powrotem na nogi i chwiejnym krokiem dotarła do kupki gruzu. Zaczęła w nim grzebać gołymi rękami. Wbrew pozorom wiele go nie było. Po kilkunastu minutach poszukiwań odnalazła zwęglone szczątki ojca, a chwilę później to, co zostało z Bruce'a. Nie żyli od dawna. Maya nic już nie mogła zrobić.
– Jak to się stało? – spytała sama siebie, łamiącym się głosem.
Rozejrzała się w poszukiwaniu odpowiedzi, chociaż wcale nie liczyła, że ją znajdzie. Huczało jej w głowie. Dygotała na całym ciele. Drgnęła nerwowo, a potem skoczyła na równe nogi i odbiegła kawałek. Zwymiotowała w krzakach, ale samą treścią żołądkową. Od dłuższego czasu nie miała nic w ustach. Jadła tylko wtedy, gdy jednocześnie dzieliła się z bratem. Nie potrafiła spożywać posiłków w samotności. Czuła się wtedy tak bardzo winna, że nie była w stanie nic przełknąć.
Oparła się plecami o drzewo i utkwiła martwy wzrok w zgliszczach. Patrzyła na nie tak długo, że straciła ostrość widzenia.
– Powinnam być przy tobie, Bruce – szepnęła.
Nie pozwoliłaby mu umrzeć. Wskoczyłaby w płomienie, żeby go uratować.
Otarła łzy nerwowym ruchem. Załamanie w niczym teraz nie pomoże.
Coś błysnęło w oddali. Jakby od metalu odbiło się słońce, ale przecież wokół był tylko las.
Na drżących nogach ruszyła w tym kierunku i po chwili dotarła do pnia starego dębu. Przesunęła palcami po korze i zacisnęła je wokół uchwytu noża, którym do drzewa przybito skrawek papieru. Wbił się głęboko. Ktoś miał wielką krzepę, albo... użył magii.
Maya w panice szarpnęła za kartkę i zbliżyła ją do oczu. Wiedziała, kto był autorem listu, zanim zapoznała się z treścią. Litery postawiono koślawo, niechlujnie, w ewidentnym pośpiechu. Użyto niewielu słów, ale przekaz był jasny i zrozumiały:
Nie obwiniaj się, Maya. Obaj z ojcem tego chcieliśmy. Gdybyś tutaj była, nie pozwoliłabyś mi tego zrobić. Ułóż sobie życie bez nas.
Kochający Bruce!
Maya zgniotła kartkę w dłoniach i osunęła się na ziemię. Z jej piersi wyrwał się ryk, przypominający konające zwierzę. Wrzeszczała tak długo, aż całkiem zachrypła.
To Bruce wzniecił ogień. To on spalił dom. Uwolnił siebie i ojca od cierpienia, a Mayę z przykrego obowiązku utrzymywania ich przy życiu. Miał rację, nie pozwoliłaby mu tego zrobić, gdyby tu była. Ale jej nie było. Dawała dupy za kilka monet, podczas gdy on...
Łzy rzęsiście spływały jej po twarzy. Zgięła się w pół. Nie była w stanie dłużej krzyczeć, więc tylko cicho jęczała.
Wszystko, co do niej należało, miała już na sobie. Powinna wziąć się w garść i odejść tak, jak życzył sobie tego jej brat, ale póki co nie była w stanie. Położyła się na ziemi i wtuliła twarz w zgniłozieloną trawę. Jeszcze to do niej nie dotarło, że została sama, chociaż tak naprawdę już wcześniej przecież taka była.
– Pozbyłaś się balastu, jesteś wolna, Maya – powiedziała.
Czy naprawdę w to wierzyła? Jeszcze nie, ale w końcu otrzepie się z kurzu, przerzuci torbę przez ramię i odejdzie. Zostanie z ostatnią gębą do wykarmienia – swoją własną, a każdy głupi wie, że z jedną pójdzie łatwiej niż z trzema. Nie będzie musiała się z nikim dzielić, ani spieszyć do domu, bo już go nie ma.
Musieli umrzeć, żebym ja mogła żyć, pomyślała ponuro, ale było w tym sporo prawdy. Życie Mayi dopiero teraz naprawdę się zaczęło.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top