Rozdział 8

~*~

– Pozbyłaś się dowodów na moją obecność w twoim domu?

– Oczywiście, nie jestem głupia. Ścierki ukryłam w stajni, żeby je później wyrzucić, a pościel z samego rana zaniosłam do znajomej praczki, aby za drobną opłatą, dyskretnie pozbyła się z niej krwi. Po co ja ci to zresztą mówię? Przecież mnie śledziłaś! Powinnaś to wiedzieć.

Sellie przewróciła oczami. Puściła mimo uszu pełen wyrzutów ton czarnowłosej. Powiedzenie dziewczynie o przebiegu jej zwiadu, zwłaszcza tego fragmentu ze śledzeniem z ukrycia posiadłości państwa Northen, nie należało do najmądrzejszych. Im dłużej słuchała narzekań rozemocjonowanej Zilei, tym bardziej zaczynała tego żałować.

– Nie ważne. Przypomnij sobie lepiej, czy na pewno wszystko zniszczyłaś. Spaliłaś moje ubrania? Zmazałaś resztki kręgów?

– Doczyściłam podłogę, aby nie było widać śladów po kredzie. Co do stroju... nie miałam go jak spalić, bo większość kominków jest na widoku i ktoś ze służby jak nic, zwróciłby uwagę, gdybym zaczęła wrzucać do ognia całą stertę szmat. Bluzka cuchnęła poza tym tak bardzo, że musiałabym się srogo tłumaczyć, czemu w całym domu roznosi się smród palonych skarpet i gnijącej krwi.

– Ciekawe jak ty byś pachniała po nocy w lesie i kilkunastogodzinnym marszu. – Sellie prychnęła pod nosem. – Dobra, co w takim razie zrobiłaś z ubraniami?

– To samo co ze ścierkami. Czekają w stajni, pod grubą stertą siana. Jeśli ich zapach nie przejdzie przez słomę, jest nadzieja, że nikt ich nie znajdzie, a konie nie pozdychają.

Odkąd opuściły polanę, Zilea bez przerwy jej dogryzała, jakby suche żarty i docinki pomagały jej się uporać z narastającym zdenerwowaniem. Sellie, pomimo zamiłowania do słownych potyczek i wszelakich kłótni, wyjątkowo dała sobie spokój z odnoszeniem się do uszczypliwych, podjudzanych strachem, uwag czarnowłosej. Nie raz była świadkiem podobnego zachowania, w kryzysowych chwilach ludzie zmieniali się nie do poznania; niektórzy na lepsze, inni niestety na gorsze. Jak na to, że Yllwernka znalazła zmasakrowanego trupa swojego przyjaciela, i tak trzymała się zadziwiająco dobrze. Była naturalnie wstrząśnięta, jak każdy człowiek, kryjący w sercu choć odrobinę współczucia i empatii, ale nie uciekła, nie wpadła w panikę, ani nie zemdlała.

Mervendelr skutecznie znieczulało swoje dzieci jeśli chodziło o śmierć – szpeciło ich codzienność, skażało szlachetne serca. Tyczyło się to jednak tych, którzy przeszli bezlitosne treningi w którymś z klanów lub mieli wcześniej bliską styczność z koszmarną krzywdą.

Sellie nie miała czasu się nad tym głowić.

Śmierć Barusa była dopiero początkiem większych problemów, nie było bowiem wątpliwości, jaki cel obiorą sobie trzej mężczyźni w następnej kolejności. Skoro zmobilizowali się na tyle, by szukać jednej, zbiegłej pannicy, nie trudno było oszacować, jak daleko posuną się, by dopiąć swego. Pojąwszy to, Emerionka planowała niezwłocznie zniknąć z miasta, koniecznie z Zileą. Niestety uparta dziewczyna ani myślała uciekać, twierdząc, że nie mogła bez słowa opuścić ludzi, na których być może zesłała niebezpieczeństwo.

– Oszalałaś?! – Niemal krzyknęła na nią Sellie, gdy usłyszała, że ta zamierzała wrócić do posiadłości, aby ostrzec pracowników. Ramiona jej opadły, a po minie jaką zrobiła dało się wywnioskować, iż naprawdę miała w tamtym momencie Zileę za niespełna rozumu. – Ślepa jesteś? Nie widzisz, co zrobili temu chłopakowi?!

– Właśnie przez to, co widzę, nie zamierzam dopuścić, aby równie potworny los spotkał też innych – powiedziała zdecydowanie dziewczyna, nie racząc się odwrócić i rozmyślając nad czymś w rozgorączkowaniu. Jasnowłosa obawiała się, że tyczyło się to dalszego planu działania. Problem w tym, że w przypadku członków Berd'evel żaden plan nie wydawał się dostatecznie dobry. Sama nie znalazła wyjścia, w którym nie brałaby pod uwagę potencjalnej śmierci ich obu. – Nie wybaczę sobie, jeśli przeze mnie zginie ktoś jeszcze.

Mogła odejść i zostawić Zileę na pastwę jej wybrakowanego instynktu przetrwania i kulawej zdolności szacowania prawdopodobieństwa powodzenie. Mogła, zrobiłaby to bez mrugnięcia okiem, czy sentymentu za jednodniową znajomością. Co w takim razie spowodowało, że dziesięć minut później złapała się na tym, że szła wraz z nią w nie tym kierunku, co trzeba? Jak nic szaleństwo. A że musiała się na czymś skupić, w przerwach od zadawania pytań, przeklinała je i Zileę na przemian, przez całą drogę.

Nie było innego wyjaśnienia, jak to, że obie postradały rozum – czarnowłosa przez śmierć parobka, Sellie ze względu na swoją parszywą chęć ratowania Alchemików. Określenie „iść na ścięcie" zdawało się w ich obecnym położeniu aż nazbyt trafne. Dosłownie pchały się pod miecz jak samobójca proszący kata o przysługę. Wyszłoby na to samo, gdyby jasnowłosa pobiegła do lasu, do rozbitego tam obozu Berd'evel i wyskoczyła naprzeciw przywódcy klanu. Uprzejmie zapytałaby także, czy pozwolą jej się samej związać, a następnie wolną ręką wbić w ciało pierwszy miecz.

Właśnie! Jeśli nie chciała, by spotkała ją taka przyszłość, musiała zachować największą ostrożność, aby nie pojawić się w zasięgu wzroku zabójczej trójki. W przypadku, gdyby mężczyźni nie znaleźli u Northenów nic, poza resztami krwi, odpuściliby, nie chcąc dopuścić do głośnej konfrontacji z mieszkańcami posiadłości. Małżeństwo panujące na włościach i ich służbę byliby jeszcze skłonni zabić, aczkolwiek w przypadku goszczących u nich obecnie możnowładców z sąsiednich miast, sprawy zgoła by się skomplikowały. Planowane małżeństwo jedynej córki Mariwerna poniekąd uratowało wszystkim skórę. Wiadomość o śmierci trzech wpływowych dziedziców zaszczepiłaby się w prądach południowego wiatru niczym drobina kurzu i poniosła się echem wśród uszu Nox Loana. Rozpętała by się rzeź.

Nadal mogło się tak skończyć, jeśli tamci znaleźliby Sellie. Zakładała, że przeszukali jej poprzedniego partnera, więc nie istniała szansa, aby przegapili widoczne na jego szyi piętno Alchemików. Tłumaczyłoby to, czemu aż tak się na nią uwzięli. Mieli swój rozum. Skoro podróżowała z magiem obstawiali dwie możliwości: albo również była przeklęta diabelską mocą, albo współpracowała z buntownikami. Obie równały się ze zbyt dużym zagrożeniem dla klanów. W obu przypadkach czekała ją najgorsza kara.

Dziewczyna nie zamierzała zostać źródłem, z którego wytryśnie nowa krew. Jej celem było zapobiegnięcie wybuchowi kolejnej Wielkiej Wojny, nie jej rozpoczęcie.

Tłumaczyła swoje zachowanie chęcią odwdzięczenia się za wcześniejsze uratowanie życia lub zwykłą bezmyślnością, aczkolwiek zdawała sobie sprawę, jaki był prawdziwy powód jej ryzykownej decyzji. Była to winna swojemu poprzedniemu towarzyszowi, Alchemikowi, którego twarz owładnięta bólem i strachem, gdy umierał, nawiedzała ją za każdym razem, kiedy przymykała powieki. Dla niej opuścił rodzinę i małe dziecko, skuszony obietnicami o wiecznej chwale, powstaniu z kolan upadającej, pradawnej magii i lepszej przyszłości dla kolejnych pokoleń, w tym dla jego córeczki. Zginął, nim doczekał którejkolwiek z tych rzeczy.

Nie znała nikogo z przyjaciół mężczyzny, a już tym bardziej z przyjaciół Zilei. Czarnowłosa zarzuciła jej, że nie ruszyła ją śmierć parobka zwanego przez nią Barusem. Choć faktycznie tego nie okazywała, a jej serce na pozór zostało niewzruszone, było wręcz przeciwnie. Bała się, że zamazana, oszpecona szramami twarz chłopaka, który nie dobiegł pewnie jeszcze dziewiętnastu cykli, będzie przewijać się w jej przyszłych snach i straszyć ją w koszmarach. Działo się tak z każdą ofiarą, jaka była z nią bezpośrednio lub pośrednio związana; jaka zginęła z jej drżącej ręki, została przez nią w jakimś stopniu skrzywdzona lub zamordowana, bo miała powiązania z Arią. Nie ważne, czy tyczyło się to niewinnych, buntowników, morderców, zbereźników z rynsztoka, czy kurtyzan z domów uciech, gdzie najłatwiej było o informacje. Nawet jeśli Sellie nie pamiętała ich twarzy, w koszmarach zawsze powracały – tak samo niewyraźne, tak samo blade i zapomniane przez świat. Ot kolejne pozycje w drodze ku ułaskawieniu Mervendelr. Krople deszczu mieszające się w kałuży w jedną, spójną plamę.

W dzień udawała twardą, pod osłoną nocy nienawidziła się za to, że wymykała się śmierci, przekupując ją duszami innych – zwłaszcza, gdy sama miała na sumieniu więcej przewinień niż jej przypadkowe (lub te mniej przypadkowe) ofiary. Rodzina tamtego Alchemika już do końca miała nienawidzić jej za to, że odebrała Ruanowi wiernego męża i kochającego ojca. Nie zawinił niczym, poza zaufaniem jej.

Między innymi dlatego postanowiła, że dopóki ryzyko nie przewyższyło możliwości uratowania państwa Northen i ich służby, dopóty mogła zaryzykować i pozwolić Zilei ich ostrzec. Wtedy zamierzała ponowić również swoją propozycję dotyczącą wstąpienia do klanu. Istniała bowiem szansa, że Yllwernka zrozumie, iż jej związek z alchemią nie pozostanie dłużej tajemnicą i prędzej, czy później ktoś odkryje jej sekret. Skoro tak ciągnęło ją do działania, mogła przydać się podczas poszukiwań Czary Kruka.

Tylko aby znaleźć kielich, najpierw musiały dociągnąć aktualną sprawę do końca i przeżyć. Najmądrzejszym posunięciem było na początku upewnić się, że nie istniało ryzyko, aby członkowie Berd'evel odkryli jej głębsze powiązanie z Yllwern.

– Niczego nie znajdą? – zapytała po raz setny, stękając z wysiłku. Jako drogę powrotną Zilea wybrała inną ścieżkę, niż główną, prostą trasę. Przedzierały się obecnie przez otaczające miasto pola, a bieganie pomiędzy drobnymi, usychającymi roślinami, nie było wcale tak proste, jak mogłoby się wydawać. Gałęzie plątały się w połach jej płaszcza i niczym świadome istoty, ciągnęły ją do tyłu. Nie należało to do przyjemnych. Mogły jednak dzięki temu nadrobić stracony czas i zrównać się ze swoimi przeciwnikami. – Pomyślałaś o wszystkim?

– Czego w zdaniu: „Oczywiście, nie jestem głupia" nie zrozumiałaś?

– Wywietrzyłaś sypialnie, aby nie było w niej czuć zapachu krwi?

– Tak.

– Odłożyłaś ten swój nożyk do ziemniaków z powrotem do kuchni?

– Tak!

– Zabezpieczyłaś strzałę i cisnęłaś ją do ognia, aby nie została po niej choćby drzazga?

– Na bogów! No przecież mówię. Nie ma żadnych...

Zatrzymała się, a jej twarz niezdrowo pobladła. Sellie, zaalarmowana urwaniem odpowiedzi, zrównała się z dziewczyną i spojrzała na nią z niepokojem.

– Strzała. Ta z symbolami Berd'evel – wyartykułowała powoli, opanowując groźne przeczucie, które zapukało do jej świadomości. Przygryzła skórę policzka. Nie zarejestrowała, gdy jej dłoń powędrowała w dół, do metalowej blachy. – Co się z nią stało?

Z twarzy Zilei spłynęła cała determinacja. Wpatrywała się z przerażeniem w przestrzeń, jakby przypomniała sobie o czymś potwornym.

– Została w pokoju – odparła ze zgrozą, tak cicho, że gdyby nie brak wiatru, Sellie w życiu by jej nie usłyszała. Z drugiej strony, odpowiedz okazała się na tyle uciążliwa, że w drodze wyjątku wolałaby być chyba głucha. – Miałam ją wynieść razem ze ścierkami, a później spalić w kominku, kiedy nikt by nie patrzył. Była jednak za długa i wystawała spod materiału, więc uznałam, że zajmę się nią później. Zawinęłam ją w koc, położyłam na łóżku, tuż przy ścianie i zasłoniłam czystym prześcieradłem... A potem... potem... zapomniałam o niej!

Zapanowała złowroga cisza. Sellie wpatrywała się w Zileę z wytrzeszczonymi oczami, a Zilea w nią, kumulując rosnące między nimi napięcie. Opuściła bezsilnie ręce, a jej usta zacisnęły się w cieniutką linię. Poczuła, jakby świat usunął jej się spod nóg. Jakby stała nad rwącym wodospadem, od którego dzieliła ją wisząca nad nim krótka, trzeszcząca i łamiąca się pod jej ciężarem deska. Właśnie pękła i wraz z czarnowłosą poczęła spadać w czarną czeluść.

Jeden błąd. Jeden, jedyny błąd popełniony przez nadmiar kumulujących się od kilku dni emocji i zmęczenie, spowodowane użyciem alchemii i brakiem regeneracyjnego snu. Popełniając go, wydała wyrok na każdego, kto obecnie przebywał pod dachem Mariwerna Northena.

– Na Cythyra to już całe łoże we krwi dałoby się łatwiej wytłumaczyć niż to! – Sellie załamała ręce. Powiedzieć, że była sfrustrowana to jak nazwać szalejący, poruszający górskimi szczytami huragan leciutkim wiaterkiem. Chwyciła się za głowę. – Jak mogłaś zapomnieć o tak oczywistej rzeczy?! Gdy znajdą strzałę, od razu uznają, że twoi ludzie pomogli mi się ukryć! Nie będą nawet myśleć o zadawaniu pytań! Wyrżną ich w pień, a dom spalą do fundamentów! Zostaną po nim zgliszcza!

Zilea przycisnęła ręce do twarzy. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała w zastraszającym tempie. Znów przed oczami przelatywały jej twarze i imiona bliskich. Lada chwila mieli przez nią zostać uznani za buntowników i wrogów klanów.

– Nie możemy tam iść – powiedziała Sellie, nerwowo naciągając na głowę kaptur. Chwyciła towarzyszkę za ramię i pociągnęła ją w drugim kierunku. Pod jej czaszką kołatała się tylko jedna, głośna myśl: „ocalić Alchemika." – Złapią nas zanim zdążysz postawić stopę w ogrodzie swojego pana.

Jej słowa dotarły do otumanionego strachem umysłu Zilei z kilku sekundowym opóźnieniem. Gdy w końcu pojęła, że uciekają, wyrwała się jasnowłosej. Choć wciąż w jej sercu majaczyła zgroza, zdołała zdusić narastającą panikę.

– Jeśli się pośpieszymy, zdążymy przed nimi – odparła. Chyba jednak nawet ona niezbyt w to wierzyła, bo plątał jej się język. Na czole smaganym czarnymi kosmykami, zalśnił pot. – Ja... wrócę tam i ukryję strzałę.

Sellie miała ochotę walnąć pięścią w mur. Do dziewczyny nic nie docierało, to już dzieci zdawały się bardziej odnajdywać się w Mervendelr'skim świecie, aniżeli ona. Ratowała nieznajomych, choć nie miała pojęcia, czy nie okażą się przypadkiem wrogami. Nosiła przy boku sztylet, aby wpierw nierozważnie go dobywać, a później, w najkorzystniejszych momentach, tchórzyć przed jego użyciem. Nienawidziła klanów, lecz nie chciała z nimi walczyć. Posiadała niesamowite zdolności i zamiast posłużyć się nimi w słusznym celu, ukrywała je, by nie wpaść w sidła własnych lęków; nie poddać się szaleństwu, jakie podporządkowało sobie większość rządnych władzy mieszkańców kraju.

Yllwernka o czarnych niczym krucze pióra włosach była pełna sprzeczności. Powinna się zdecydować na którąś ze stron, bo ktoś marzący o przeżyciu cichego, układnego życia, kiedy dookoła szerzyła się zaraza wojny, zasługiwał tylko na pożałowanie i drwinę.

Więc jakim cudem w sercu Sellie zamiast ów pożałowania do jej postawy, płonęła iskierka podziwu i zazdrości?

Może dlatego, że sama sięgnęłaby po takie życie, gdyby nie wybrała Arii. Bez zmartwień, obaw przed nadchodzącymi samotnymi wędrówkami, a także wątpliwościami, które nachodziły ją częściej niż dawała radę zliczyć. Gdyby tamtego dnia powiedziała coś innego, dostałaby w prezencie przyszłość, o jakiej marzyła każda dziewczyna, czy kobieta. Już na zawsze zapomniałaby o nienawiści, walce i zdradzie, Wielka Wojna stałaby się wyblakłym, niknącym wśród przepychu wspomnieniem. On by się o to z pewnością postarał. Oślepiłby ją, aby nie patrzyła dłużej na mękę innych.

Ale ona chciała widzieć, nie mogła być obojętna. Odeszła nim się zorientował, bez pożegnania, czy słowa wyjaśnienia. A on nie miał czasu, by jej szukać.

– Nie zdążysz, tak samo jak im nie pomożesz. – Sellie stała odwrócona do Zilei tyłem. Zaciskała powieki, pod którymi kręciły się nieproszone łzy. Zgubiła się, nie umiała określić, czy były przeznaczone dla Zilei, dla ludzi, którzy nie byli świadomi swojej zguby, dla niego, czy dla parobka i Alchemika, których straciła, skupiając się na własnych ideałach. Zdecydowanie w jej życiu znalazło się zbyt wiele „dla". – Już za późno. Wierz mi, od dwóch cykli zmagam się z klanami i potrafię oszacować, kiedy istnieje możliwość wygranej. W starciu, w którym jedna strona walczy słowem, a druga nie szczędzi sadystycznych środków, zawsze zwycięża ten, kto wyzbywa się człowieczeństwa i toruje sobie drogę przez wzburzone morze, śląc je trupami. W tej wojnie łatwiej jest zabijać ludzi niż ich ratować, Zileo. Choćby twoje pobudki były nie wiem jak szlachetne, Berd'evel nie oszczędzi ani ciebie, ani twoich bliskich.

Usłyszała prychnięcie.

– Może i zginę, ale przynajmniej spróbuję coś zrobić. Nie stracę kolejnych drogich mi osób. Nie w wypadku, gdy jest choćby nikła nadzieja, na ich ocalenie. Nie znowu...

– Barus nie zginął przez ciebie.

– Nie mówiłam o Barusie.

Sellie zmarszczyła brwi, po czym obróciła się na pięcie. Zilea nie patrzyła w jej stronę, a choć emanował z niej głęboki, niewyjaśniony smutek, nie był przeznaczony dla jasnowłosej. Trzymając się za kark, spoglądała na majaczący w oddali zarys budynków, na fakturę wzniesień i spadków, tworzących falujący od gorąca pejzaż jej rodzinnej kolebki. Na tle słońca i bezkresnego nieba, widoczne na skraju horyzontu Yllwern, przywodziło na myśl zbudowaną na pustyni twierdzę. Miasto, którego Sellie nie zdołała dostatecznie poznać, a którego mury skutecznie pozwalały mieszkańcom zapomnieć o reszcie świata. Niczym wieczni strażnicy – fundamenty południa – zatrzymywali dla siebie cały brud i nikczemność, jakie tłamsiły Mervendelr od środka. Klany funkcjonowały, ale pozwalały wiernym im ludziom zachować namiastkę normalności. Choć wspomnienia Wielkiej Wojny wpełzały między szczeliny potężnych ścian niczym szkodniki, nie zdołały zdusić Yllwern tak jak zrobiły to niegdyś z Sealonem, czy opiewanym w mrocznych pieśniach Dorthen.

Sellie powiodła wzrokiem po wybrzuszeniach miasta. Próbowała dostrzec w nich skupiska domów i dachy obleganych przez pijaków tawern. Wyobrazić sobie cienie krętych, ciasnych zaułków, gdzie panny w jej wieku poruszały biodrami, kusząc przypadkowych przechodniów. Życie toczyło się tam swoim kołem, a z kolejnymi sekundami, gdy Emerionka usiłowała je sobie wizualizować, obraz stawał się ostrzejszy, z zamglonego, pływającego w słońcu, niczym w mętnej cieczy, tła wyłaniały się nowe szczegóły.

Zilea akceptowała swoje miasto w całej okazałości, z ciężkim bagażem, jakim obdarowało ją życie w tak niewdzięcznym miejscu. Patrzyła na Yllwern, nie kryjąc melancholii i tęsknoty, a jej paznokcie wbijały się w mleczną pajęczynę na szyi, jakby w spokoju kontemplowała nad zdrapaniem znaków.

I już wtedy Sellie miała pewność, że czarnowłosa nie zmieni zdania. Wiedziała także, że mimo swojego pecha co do Alchemików, nie pozwoli temu niepojętemu zjawisku tak łatwo zniknąć.


~*~

Ruszyły przed siebie najszybciej jak mogły. Prawie biegły, bo fakt, że zwracały na siebie w ten sposób niepotrzebną uwagę, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Upływające minuty, zaraz po członkach klanu, były ich najgorszym wrogiem. W tym tempie prawdopodobieństwo dotarcia do posiadłości Northenów przed Berd'evelczykami zdawało się ledwie możliwe. Bynajmniej i wtedy przewaga miała wahać się jedynie w sekundach, co działało na niekorzyść dziewczyn. Dostały w zapasie zbyt mało czasu. Zdradliwa strzała nie zdążyłaby się spalić na popiół w którymś z palenisk, a wymykanie się tylnym wyjściem, by ukryć ją w stajni, czy zakopać, wiązało się z ryzykiem niepowodzenia. Krew widoczna na ziemi prowadziła prosto do części służby. W najgorszym przypadku Zilea wpadłaby prosto na przeciwników, z dowodem winy wyłożonym niczym na srebrnej tacy. Strzała była zbyt długa, by ukryć ją pod spódnicą, a peleryna Sellie wręcz krzyczałaby, że czarnowłosa coś pod nią szmugluje. Zawsze mogła co prawda połamać przedmiot, ale od dawna wiadomo było, że klany moczyły swoje strzały w zabójczych substancjach, które wsiąkały w drewno. Z zewnątrz nie robiły krzywdy (w końcu łucznicy musieli je jakoś trzymać), ale w przypadku złamania promienia, trucizna uwalniała się niemal natychmiast. Gdyby choć drzazga dostała się wtedy pod skórę ofiary, doznałaby wielogodzinnego paraliżu lub wstrząsu. Klany znalazły idealny sposób na eliminowanie wrogów, którzy przeżyli samo trafienie z łuku, a uciekli na dość długi dystans, aby nie dało się ich osobiście dobić. Z tego też powodu Sellie nie pozbyła się wadzącej części strzały, kiedy ta wylądowała w jej podbrzuszu (no i aby się nie wykrwawić), a Zilea wyciągnęła ją w całości, nie bacząc na rozrywane tym samym tkanki.

Serce Yllwernki biło tak mocno, że jeszcze chwila, a dostałaby palpitacji. Sellie zdecydowała się jej towarzyszyć, lecz pomimo wsparcia w postaci dziewczyny uzbrojonej w dwa miecze (i dodatkową broń, którą pewnie ukrywała gdzieś jeszcze pod peleryną), obie zdawały sobie sprawę, iż na niewiele się przyda w chwili, gdy dotrą do celu. Członkini Arii musiała zniknąć z pola widzenia, a czarnowłosa wymyślić naprędce, gdzie ulokować strzałę. Wystarczyło ukryć ją dostatecznie dobrze na czas pobytu trzech mężczyzn w Yllwern, a wszystkie problemy od razu by zniknęły. Szkopuł tkwił w tym, że żadne potencjalne miejsce na kryjówkę nie przychodziło Zilei do głowy. Stajnie były zbyt daleko, piwnice zbyt oczywiste, a ziemia za twarda, aby dostatecznie szybko się przez nią przekopać. Trzymanie broni cały czas przy sobie i lawirowanie między trzema członkami klanu też nie należało do najmądrzejszych posunięć.

Ostatecznie zdesperowana dziewczyna znalazła w pamięci kilka przykładowych, na równi doraźnych, co ryzykownych kryjówek i podzieliła się propozycjami z towarzyszką, pytając, czy aby na pewno zapewniały dość dyskrecji, by doświadczeni w poszukiwaniach zabójcy, przypadkiem je przegapili. Sellie przyznała niechętnie, że były „dość dobre", a choć jej twarz emanowała sceptycyzmem, dodało to Zilei marnej namiastki otuchy. Przynajmniej nie miała działać tak do końca w ciemno. Od tamtej chwili wszystko zależało od ilości czasu, który miała zyskać, wyprzedzając Berd'evelczyków.

W ciągu osiemnastu cykli nauczyła się, że rzadko kiedy cokolwiek działo się po jej myśli. Świat żywił się niepowodzeniem. Czerpał z niego garściami, równie zachłannie i drapieżnie, co głodne sępy po natrafieniu na pokaźną zdobycz, czy płomienie pożerające kolejne bele drewna dorzucane do ogniska. Nie miał litości, nie pozostawiał resztek. Tak było i tym razem, gdy docierając do posiadłości Northenów, Zilea ujrzała w ogrodzie znajomą sylwetkę. Zwolniła nieco tempa, a kiedy krótka obserwacja potwierdziła jej obawy, co do tożsamości gościa, zastygła w bezruchu. Nie tyle rozpoznała mężczyznę, co miecz, dzierżony przez niego w dłoni z lubością godną doświadczonego wojownika. Ten sam, który zatopił się w ciele Barusa niczym w niepotrzebnym kawałku mięsa.

Świat zdecydowanie nie pozostawiał po sobie resztek.

– Dotarli tu pierwsi. – Zilea otworzyła z zaskoczeniem usta. Panika wróciła, serce podeszło jej do ściśniętego gardła. Nie mówiąc już o rwaniu w kończynach, jakie czuła po morderczym biegu. Była bliska runięcia na ziemię i podejrzewała, że tylko adrenalina utrzymywała ją w stanie swoistego otrzeźwienia. – Ale jakim...?

Zwracała się do Sellie, lecz tej już obok niej nie było. Widocznie dostrzegła ciemnowłosego z kilkusekundowym wyprzedzeniem, ponieważ zdążyła już odbiec w kierunku stajni lub gdziekolwiek indziej, gdzie stało na tyle zabudowań, aby mogła się z sukcesem ukryć. Zilea nawet nie usłyszała szelestu jej pokaźnej peleryny. Nic dziwnego, że dziewczyna zdołała się do niej podkraść przy studni.

Usłyszała trzask i wróciła myślami do chwili obecnej. Mężczyzna sprzed drzwi z nudów połamał leżącą na ziemi gałązkę. Stał w miejscu, strzegąc wyjścia i dla zasady trzymając dłoń na trzonku wyciągniętego z pochwy miecza. Broń zwisała swobodnie w powietrzu, jakby była przedłużeniem ogromnej ręki swojego właściciela. Ponadto sposób w jaki była przez niego dzierżona wskazywał, iż wystarczył ułamek sekundy, by z łatwością rozpłatać nią potencjalnego przeciwnika.

Zileę przeszedł dreszcz. Za oknami podrygiwały masywne cienie, a skoro jeden z mężczyzn pozostał na czatach i czekał na rozwój wypadków przy głównym wejściu, mogło to oznaczać tylko jedno. Krew Sellie Winslet nie wsiąkła do końca w ziemię i zostawiwszy na niej wyblakłe plamy, doprowadziła zwiadowców aż pod sam dom. Nie znaleźli śladów posoki nigdzie indziej, więc słusznie – choć z opóźnieniem – założyli, że uciekinierka znajdowała się w środku. Jeśli nie, domownicy raczej nie przegapiliby przecież ledwie żywej, słaniającej się na nogach przybyszki. Powinni znać odpowiedzi na dręczące Berd'evelczyków pytania.

Zilea wolała nawet nie myśleć, jakimi technikami posłużą się zabójcy, aby je uzyskać. Obraz ciała Barusa i tak wrył jej się w pamięć na tyle głęboko, że nieproszony wrócił do niej, gdy pędem schodziła z pola widzenia wojownika. Na całe szczęście udało jej się pozostać niezauważoną. Z duszą na ramieniu, czując bolesny ucisk w żołądku, obiegła budynek i powtarzając jak mantrę zapewnienie, że da radę, dopadła drzwi prowadzących do kuchni.


*****

✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top