Rozdział 7
„Idąc w bój bądź gotów zatańczyć z duszami umarłych ofiar. Stawiając krok ku zwycięstwu nad Mervendelr'skim panem, zapomnij o wszystkim, co niegdyś czyniło cię ulękłym."
autor nieznany
Gorące powietrze wisiało nad ziemią, piekąc w policzki i wciskając w nozdrza duszny zapach. Niosło za sobą swąd suszących się przy drogach, zdechłych zwierząt. Woń, której nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby czuć, a jakiej w Yllwern za nic nie dało się pozbyć naturalnymi sposobami. Ta nieliczna z uciążliwych wad mieszkania w ciepłej części kraju, pomyślała Zilea, wiążąc włosy kawałkiem sznurka. Życie nieodłącznie związane ze smrodem ciał, mięsa, przypraw i alkoholu.
Obawy Hanisi przed samotną wędrówką młodej dziewczyny były uzasadnione. Nie chodziło jednak o to, że nie poradzi sobie z tak prostym zadaniem, jakim było przyniesienie wody ze studni. Gdyby tylko w tym tkwił problem, staruszka byłaby spokojna. Czarnowłosa, mimo wieku, radziła sobie lepiej aniżeli niejeden rosły mężczyzna. W końcu droga, po której kroczyła, zanim ta doprowadziła ją do państwa Northen, była wyboista i usłana ostrymi kamieniami. Dziewczyna przetrwała aż trzy cykle, żyjąc sama na ulicy; bez rodziców, ciepłego pożywienia czy dachu nad głową. Nie każde dziecko by to przeżyło.
Strach kucharki wynikał z czegoś innego, mianowicie z obecności nieciekawego sąsiedztwa. W okolicy Yllwern znajdowały się wyłącznie dwie studnie, z których korzystało większość okolicznych mieszkańców i kupców. Woda była na tyle ograniczona, że przychodzono po nią bez względu na porę dnia i nocy. Nic więc dziwnego, iż to właśnie przy studniach, szukający szansy na zarobek złodzieje, upatrzyli sobie idealne miejsca do czekania na bezbronne kobiety, naiwne dzieci, czy słabowitych mężczyzn. Bez względu na wiek, czy płeć, każdy nadawał się, aby go okraść.
Główna droga ciągnęła się niemiłosiernie, a piach, którym była wyściełana, wpadał Zilei do butów. Pomimo zmęczenia, wyschniętego gardła i pobolewających stóp, dziewczyna nie narzekała. Nie śpieszyła się, spacer dobrze jej zrobił. Ostatnie osiemnaście cykli przyzwyczaiło ją do ciepła i trudów związanych z pokonywaniem długich odległości. Nucąc pod nosem yllwernskie przyśpiewki, wymachiwała wiadrem i zastanawiała się, czy Sellie Winslet przebywała jeszcze w mieście. Wypatrywała zarówno jej, jak i Barusa. Tej pierwszej zamierzała za wszelką cenę uniknąć, tego drugiego spotkać i skarcić za długą nieobecność.
W gruncie rzeczy właśnie dzięki wzmożonej uwadze, zawczasu dostrzegła na granicy wzroku grupkę składającą się z trzech uzbrojonych mężczyzn. Rozmawiali i na pierwszy rzut oka zdawali się nie zauważyć dziewczyny. Choć była widoczna jak na dłoni, większą wagę przykładali do tego, co działo się pod ich stopami, aniżeli przed nimi. Dwóch sprawiało wrażenie poirytowanych, trzeci za to z czegoś się śmiał, w przerwach wymachując pokaźnych rozmiarów mieczem.
Zilea nie wahała się długo. Nim tamci zdążyli podnieść głowy, instynktownie uskoczyła w bok i ukryła się wraz z wiadrem za rosnącymi przy drodze krzewami. Na szczęście była blisko studni, gdzie obecność wody w miarę sprzyjała rozwojowi większych roślin. Nieopodal znajdował się też las, więc w razie potrzeby czarnowłosa zamierzała rzucić się pędem w jego stronę i skryć się w labiryncie drzew.
Tyle dobrego, że zareagowała niemal natychmiast. Jakimś cudem wojownicy klanu Nox Loana nie zauważyli jej ani nie usłyszeli, kiedy z szelestem liści, wpadła pomiędzy krzaki i przylgnęła do ziemi. Nie mogła mieć stuprocentowej pewności, co się stanie, gdy mężczyźni będą przechodzić tuż obok, ale na to nic już nie dało się poradzić. Dla pewności przechyliła jeszcze część gałęzi, aby zasłoniły większy obszar jej ciała. Dziękowała sobie w duchu za dobór bieżącego stroju. Brązowo szare kolory nie wyróżniały się zbytnio pod warstwą ciemnozielonych liści. Głowę ukryła za wiadrem.
Czekając, napięła mięśnie i wstrzymała oddech.
Po chwili dobiegł ją głos któregoś z mężczyzn.
– Gdybyśmy wzięli dzieciaka ze sobą, poszłoby o wiele szybciej – warknął, a Zileę przeszedł zimny dreszcz. Miał surowy, cierpki głos. – Powiedziałem, żebyś go zostawił, to jak zwykle nie mogłeś posłuchać, psia krew!
– Że to niby moja wina?! – oburzył się drugi głos. – To Wenslehr przyłożył mu nóż do gardła.
– I już by nam wszystko ładnie wyśpiewał, gdyby nie te twoje groźby, że jak się choćby ruszy, to go kurwa nakarmisz jego własnymi bebechami! Jakbyś chociaż raz zamknął gębę, to może i on by nie zaczynał drzeć mordy.
– Akurat by cokolwiek wyśpiewał. Schlany na umór, ledwie się na nogach trzymał, a tyś się jeszcze dziwił, czemu nie reaguje na nóż przyciśnięty do szyi. Trzeba go było zmotywować, a że zamiast współpracy wybrał dziurę w brzuchu to już nic mi do tego.
– Powiedziałby, co wie, ale oczywiście potrzebowałeś się wtrącić. Jak zawsze, z większą łatwością przychodzi ci machanie mieczem niż myślenie.
– Ty za to pokładasz za duże nadzieje w tych obmierzłych wieśniakach. Tamten nic, tylko by się zrzygał, powrzeszczał i przysporzył nam więcej problemów niż już mamy. Tyle byś miał z tego swojego przesłuchania.
– To twoja wina, a jak ci coś nie pasuje, zabieraj dupę w troki – wtrącił trzeci głos. – Wracaj do obozu i poinformuj dowódcę, przez kogo tak naprawdę straciliśmy tamtą dwójkę z lasu. Możesz się nawet próbować tłumaczyć. Ja tam z przyjemnością zobaczę w końcu czyiś durny łeb nabity na pal.
– Przymknij się albo to twój łeb się tam znajdzie i to o wiele szybciej.
Byli już naprawdę blisko. Wysocy, potężnie zbudowani, wszyscy tak samo ciemnoocy i odziani w wymięte, gdzieniegdzie brudne mundury. Widząc spomiędzy gałęzi pokryty zaschniętą krwią miecz, Zilea zamarła. Zacisnęła powieki, w duchu prosząc, aby ich wzrok nie skierował się w stronę krzewów. Żeby tylko nie patrzyli na boki!
Przeszli tuż obok niej. Żaden się nie zatrzymał.
– Zamknijcie się najlepiej obaj – powiedział pierwszy z mężczyzn. Pewnie dowodził grupą, gdyż zdawał się najbardziej opanowany. – Pozabijacie się, jak już wrócimy. Wtedy nawet z przyjemnością na to popatrzę. Teraz jednak skupmy się na zadaniu. Wiemy, gdzie prowadzą ślady, nasza zguba nie mogła zajść daleko.
– W końcu ją znajdziemy.
– Ją albo jej truchło – dodał z rechotem wojownik dzierżący miecz. Oręże ze świstem przecięło powietrze. Zilei wydawało się, że ostrze zawisło tuż obok krzaków, a wypowiedziane na pozór z błahością słowa były przeznaczone bezpośrednio dla niej. Kryły w sobie jakąś groźbę.
Dalsza rozmowa rozmyła się, gdy mężczyźni zaczęli się oddalać. Dla Zilei trwało to zdecydowanie zbyt długo; jakby czas się zatrzymał, powietrze zgęstniało, a kroki tamtych stały się krótsze, boleśnie powolne. Jeszcze przez wiele minut leżała na wznak, uspokajając oddech i próbując przetrawić podsłuchany, okrutny fragment konwersacji. Nie była głupia, od razu połączyła fakty.
– Barus – wyszeptała. Upewniwszy się, czy aby na pewno członkowie klanu zniknęli, zacisnęła zęby, usiłując zmusić ciało do ponownej współpracy. Z trudem wstała, po czym zakasała spódnicę. Już nawet nie myśląc o wiadrze, ignorując paraliżujący strach, popędziła w kierunku studni. Pozostało jej jedynie błagać bogów, aby jej najgorsze przeczucia nie okazały się słuszne.
~*~
Powtarzała sobie, że była przewrażliwiona. A nuż zmęczenie płatało jej figle, a wydarzenia z ostatnich dni wpłynęły na umysł na tyle, że widziała zło wszędzie tam, gdzie go nie było. Wmawiała sobie, że się pomyliła lub coś źle usłyszała. Nie wychodziło jej to najlepiej. Nie ważne, co chciała osiągnąć, mrugając, ciągle widziała pod powiekami obraz zakrwawionego miecza. Znów słyszała rozmowę mężczyzn, przetwarzała ich słowa, które wiły się w jej mózgu niczym jadowite węże. Zostawiały ślady, jakich nie dało się wymazać z pamięci. Wspomnienie głosów tak wyraźnych, jakby obleśny głos szeptał je w kółko wprost do jej uszu.
„Wtedy też było ich trzech. Ich broń również ociekała posoką."
Zilea dyszała, ale bynajmniej nie z powodu wyczerpującego biegu. Z trudem łapała powietrze do ściśniętych płuc, które w jej obecnym stanie zmniejszyły się pewnie do rozmiarów kamieni. Podobnie jak żołądek stały się ciężkie, a także kłujące. Rozsadzały ją od środka.
Czuła, że wystarczyło spojrzeć przez ramię, aby ujrzeć umundurowanych, goniących za nią wojowników. Wyobrażała sobie miecz wycelowany w pierś i dzierżącego go, śmiejącego się członka Nox Loana...
Przyciskała ręce do uszu, prosząc, aby przestał, ale tego nie zrobił. Była bezradna. Nie zareagowała, kiedy opuszczał broń... Kiedy wysyczał pojedyncze, przeplatane nienawiścią słowo: „Wiedźma!"
Wpadła na polanę zlana potem i omdlewająca z powodu niedoboru tlenu (a może duszących ją od środka wspomnień?). Przed oczami majaczyły jej ciemne plamy. Musiała się pochylić, aby obraz znów stał się przejrzysty.
A potem nabrała do płuc najwięcej powietrza, ile zdołała.
– Barus! – wrzasnęła. Usiłowała zachować spokój, ale brak odpowiedzi ani trochę jej w tym nie pomagał. Pobudzał jej wyobraźnię, napawał przerażeniem. – Barus, jeśli gdzieś tu jesteś, odezwij się! Proszę cię!
Zero reakcji. Mało brakowało, a czarnowłosa potknęłaby się o własne stopy, kiedy na miękkich nogach, ostatkiem sił szła w stronę studni. Niepokojące przeczucie zmuszało ją do zawrócenia, głos rozsądku podpowiadał, że prąc naprzód, popełnia straszny błąd. Bez względu na to, szukała dalej. Nie przestawała krzyczeć imienia przyjaciela.
Studnia znajdowała się na samym środku polany. Otoczona murem z kamienia, była na tyle głęboka, że ktoś, kto do niej wpadł, nigdy by z niej nie wyszedł, a jego krzyk zatrzymałby się zaledwie w połowie drogi ku górze. Wykopano ją jeszcze przed Wielką Wojną, pięć cykli po tym, jak po drugiej stronie miasta powstała jej karłowata bliźniaczka. Źródło okazało się zbyt płytkie, więc w czasie pory dojrzewania, woda czerpana z pierwszej warstwy wodonośnej po prostu wysychała. Nie tylko nie starczało jej, aby zaspokoić potrzeby całego Yllwern, powodowała również choroby. Pochodząca ze studni ciecz była zanieczyszczona przez rozmaite, przenikające do niej przez cienki grunt substancje i praktycznie nie nadawała się do picia.
Podwaliny drugiej studni powstały na najbardziej urodzajnej polanie, akurat przy rodowej posiadłości Northenów. Ludzie zrobili co w ich mocy, aby przebić się przez najtwardsze warstwy ziemi i wykopać szerszą, a także głębszą dziurę. Zajęło im to wiele tygodni, nie bez ofiar. Dokładano wszelkich starań, aby woda była jak najmniej zanieczyszczona, więc dno wyłożono żwirem, a ściany uszczelniono. Stworzono system kołowrotków połączonych z napędzanymi ręcznie korbami, by łatwiej dało się wyciągnąć ciężkie wiadra.
– Barus! – Zilea ponowiła próbę przywołania parobka. Jej oczy szkliły się od łez, słyszała swój własny głos. – Błagam, pokaż się. Nie obchodzi mnie nawet, czy jesteś pijany, przysięgam, że nic nie powiem głównemu kucharzowi! Tylko proszę, jeśli tu jesteś, wyjdź i wróć ze mną do domu!
Cembrowina wystawała nieco ponad powierzchnię, a kołowrót zabezpieczono nakryciem w postaci daszka. Gdyby nie grube, drewniane słupy, które go podtrzymywały, Zilea bez wątpienia wcześniej wypatrzyłaby wystającą zza nich nogę. Nie podeszłaby na tyle blisko, aby jej oczom ukazało się przewrócone wiadro i człowiek leżący w wylanej z niego wodzie.
Zilea wydała z siebie głuchy okrzyk, a nogi ugięły się pod nią, jakby nagle straciła kontrolę nad całym ciałem. Opadła na kolana i chwyciła się na oślep cembrowiny, aby upadając, nie wpaść przypadkiem w kałużę posoki. Ciecz wsiąkała w ziemię, podobnie jak zmieszana z nią woda. Dziewczynie zrobiło się niedobrze. W gardle zaczęła zbierać się paskudna żółć, ale choć nie marzyła obecnie o niczym, jak o zwymiotowaniu, nie mogła się do tego zmusić. Nie mogła, co gorsza, odwrócić wzroku. Zbyt dobrze znała rysy zdobiące śniade, teraz pokryte sińcami oblicze.
Barus uwielbiał się śmiać, więc Hanisi żartowała czasem, że nawet po śmierci, głupi uśmiech nie zejdzie z jego podłużnej, pokrytej pryszczami twarzy. Zilea, która nie znała równie pozytywnej osoby, co chłopak, była skłonna w to uwierzyć. Nigdy nie słyszała, by narzekał, ponadto jak mało kto, potrafił każdego rozbawić swoim obyciem i niewybrednymi żarcikami. Miał problem z alkoholem, to fakt, ale swoim uzależnieniem nie robił krzywdy nikomu, poza sobą.
Mina leżącego przed nią parobka daleka była od uśmiechu, bardziej przypominała wyraz kogoś pełnego przerażenia i bólu, niż szczęśliwca, który umarł w pokoju. A jednak to był Barus, co do tego Zilea nie miała wątpliwości. Rozpoznała go dzięki charakterystycznej długiej – niczym u łabędzia – szyi, obwisłym policzkom, a także czuprynie, która od nadmiaru piwa wyglądała jak połamane, matowe siano. Zaczerwieniony nos zdradzał, że znów pił. To, i jego na wskroś cherlawa postura tylko ułatwiły oprawcom zadanie. Chłopak nie miał z nimi najmniejszych szans.
Dziewczynie brakowało przez chwilę tchu. Nie przysunęła się bliżej, aby obejrzeć ciało. Z miejsca, gdzie siedziała, a właściwie leżała, podpierając się o brzeg studni, doskonale widziała poszarpaną, mokrą od posoki tunikę i pociemniałą skórę pokrytą szpecącymi ranami. Większości z nich nie zadano mieczem, a krótkim nożem – były zbyt płytkie i biegły stycznie do powierzchni skóry – więc musiały powstać, gdy mężczyźni torturami wyciągali od Barusa informacje, których nie posiadał. Dopiero później któryś z nich, zapewne ten bawiący się ubrudzonym mieczem, wbił chłopakowi broń tuż pod żebra. Dół tuniki pokrył się krwią w takim stopniu, że bez jej zdjęcia na próżno było wypatrywać śmiertelnej rany.
Zabili go z przerażającą wręcz beznamiętnością, na zimno, jakby mieli dość panujących na południu upałów i choć chłodem popełnionego morderstwa, walczyli z nieznośnymi temperaturami. Nawet Zilea go czuła, ten klarowny, ulatniający się powiew zbrodni. Wystawiona na działanie palącego słońca, ale pamiętająca nieludzką rozmowę trójki wojowników, wzdrygnęła się, a na jej ramionach wystąpiła gęsia skórka. Zostawili pijanego, bezbronnego i zwijającego się z bólu chłopaka na śmierć albo trwali przy nim do ostatniego momentu, napawając się jego agonią, a także strachem. Najdziksze zwierzęta z Wisielczego Lasu cechowały się większą wyrozumiałością. One przynajmniej szybko zadawały śmierć, nie to co łaknące krwi bestie, które żyły z nimi po sąsiedztwie.
Dlaczego go zamordowali? Gdyby nie zasłyszana wcześniej rozmowa, Zilea podejrzewałaby, że mogło chodzić o jakieś niespłacone długi lub zatargi z okolicznym, stacjonującym w Yllwern regimentem Nox Loana. Widocznie jednak o życiu Barusa zaważył zwykły pech. Wszedł w drogę ludziom, którym nie potrafił udzielić istotnych odpowiedzi.
Dziewczyna otworzyła usta. Dwójka osób, które naraziły się członkom klanu... Poszukiwana przez nich dziewczyna...
Co, jeśli Sellie Winslet wcale nie podróżowała sama i to na jej odnalezieniu tak zależało mężczyznom? Co, jeśli członkowie klanu byli w rzeczywistości przedstawicielami Berd'evel? Zwiadowcami badającymi sytuację na wrogich terenach, a teraz szukającymi tej, która się im naraziła?
Zilea aż usiadła z wrażania, nie miała zresztą siły dłużej opierać ciężaru ciała na dłoniach. Wszystko by się zgadzało. Mężczyźni trzymali nosy przy ziemi, aby dostrzec na niej ślady krwi, które ranna dziewczyna zostawiała za sobą, uciekając. Podróżowali we trójkę, ponieważ nie chcieli wzbudzać zbytnich podejrzeń, czających się wszędzie ludzi z Nox Loana, a w razie czego, mieć w sobie wsparcie. Dlatego nie obeszło ich morderstwo niewinnego człowieka. Dla nich był to chleb powszedni. Zilea nie miała najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie ukryła się wtedy w krzakach, czekałby ją identyczny koniec.
Nie przypominała sobie wprawdzie, aby którykolwiek z wojowników miał przy sobie łuk, z którego wypuszczono przeznaczoną dla Sellie strzałę, ale i na to znalazła wytłumaczenie. Przecież mogli go zostawić w obozie. Z tego, co zrozumiała, oddział klanu stacjonował gdzieś blisko, a że ostatnim czego im było potrzeba to krwawa scysja z Nox Loana, najpewniej zaszyli się w pobliskim lesie. Jasnowłosa musiała trafić akurat na patrol. Tylko co, w takim wypadku, stało się z jej towarzyszem? Uciekł? Zginął? Został porzucony?
Nie zdążyła się zastanowić nad tą kwestią. W tej samej chwili po bokach jej twarzy pojawiły się czyjeś ręce.
~*~
Kiedy Barus po raz pierwszy pojawił się w posiadłości państwa Northen, Zilea od razu dostrzegła w nim prostodusznego, zagubionego chłopca podobnego do dawnej wersji jej samej. Z tą swoją nienaturalnie długą szyją i żółtawymi puklami, opadającymi na posiniaczoną, pokrytą wypryskami i przeraźliwie wychudzoną twarz, bardziej niż przyszły materiał na parobka, przypominał raczej zagubionego giermka. Giermka, który przypadkowo odłączył się od rycerza, aby zaraz potem, za sprawą niefortunnych zdarzeń, wpaść w ręce wroga i zostać przez niego złamanym.
Zilea żyła na ulicy wystarczająco długo, by rozpoznać człowieka o ściśniętym sercu i wdeptanej w ziemię duszy. Barus garbił się niemiłosiernie, chował zdarte dłonie pomiędzy materiałem wymiętej, poszarpanej gdzieniegdzie koszuli, a jego oczy błądziły po rysach na drewnianej podłodze, jakby choćby myśl o unoszeniu wzroku napawała go niewyobrażalną trwogą. Tylko ten jeden raz czarnowłosa nie widziała, aby się uśmiechał. Jego spięte oblicze, zamiast wesołości wywołanej spożywaniem nadmiernych ilości ogłupiających trunków, wyrażało zrezygnowanie mieszające się z desperacją. Mariwern, który wkroczył za nim do posiadłości i szedł tuż obok, emanując typowym dla siebie współczuciem, nawet nie próbował go dotykać. Trafił na chłopca na jednej z ulic i prowadzony ludzką ciekawością czyjegoś nieszczęścia, a może zwyczajnie zdjęty litością, postanowił zagadnąć młodego łachmytę. Zapytał, niby od niechcenia, czy młodzieniec potrafiłby pomagać w kuchni lub przy koniach. Kiedy Barus – na wpół przytomny, wycieńczony i dotkliwie pobity przez właściciela pobliskiej karczmy, pod którą ostatnimi nocy spadł, za dnia szukając resztek – przytaknął, pan Northen zdecydował się zabrać go do domu. Nawet jeśli jego żona nie pochwalała postawy małżonka, który, jak stwierdziła: „przynosił wstyd innym szlacheckim rodzinom, zatrudniającym wykwalifikowaną, wychowaną służbę" pozostali nie mieli wątpliwości, że mężczyzna uratował kolejne zapomniane przez Yllwern życie. Tak samo porę wcześniej postąpił z Zileą.
Choć Barus nigdy nie przyznał, dlaczego trafił na ulicę, ani co ciążyło mu na umyśle tak mocno, że na co dzień tumanił wspomnienia litrami piwa i wódki, mając teraz przed sobą jego zwiotczałe ciało, dziewczyna była pewna, iż z ich dwojga, to z pewnością nie on zasługiwał na śmierć. Chłopak był wyłącznie ofiarą Mervendelr – dorastającym dzieckiem porzuconym wśród zepsucia i nieczułych dorosłych – która ślady bolesnej przeszłości, miała do końca życia nosić na całym ciele (a później próbować o nich zapomnieć, ratując się butelką wódki, aż nazbyt szerokim uśmiechem i kiepskimi żartami). Ona natomiast znalazła się po tej drugiej, ciemniejszej według niektórych stronie. Powinna znaleźć się na miejscu parobka i już jako trup, spłonąć w sądzących ją za grzechy promieniach bezlitosnego słońca.
Dawniej nawet nie drgnęłaby, widząc przed sobą czyjeś ręce, zmierzające wprost do jej twarzy, aby zakneblować jej usta, lub szyi, by zacisnąć się na niej niczym zabójcza lina. Tamtego feralnego dnia matka kazała jej jednak obiecać, że do ostatniego oddechu, do ostatniej kropli krwi, czy choć do zachowania resztki świadomości, będzie walczyć, aby dołączyć do niej jak najpóźniej. Po sześciu cyklach, Zilea wciąż pamiętała ów trudną do spełnienia przysięgę. Obietnice, że przeżyje.
Wtedy zebrała się w garść. Wystarczyło jej przytomności umysłu, aby z ubolewającej, płaczącej nad ciałem przyjaciela dziewczyny, zmienić się we wściekłego, gotowego gryźć lisa. Zapomniała o zmęczeniu. Gdy napastnik już zamierzał zacisnąć dłonie na jej ustach (więc jednak!) i uniemożliwić jej krzyk, pochyliła głowę do przodu, wykorzystując nagły ruch, aby zdekoncentrować przeciwnika i jednocześnie z odpowiednią siłą odbić się rękami od ziemi. Poderwała się na równe nogi. Nie łudziła się, że zdoła uciec, więc złapawszy równowagę, obiegła cembrowinę, a znalazłszy się dość daleko od niebezpieczeństwa, w ułamku sekundy dobyła z pochwy sztylet. Śmierć Barusa zawróciła jej w głowie. Nie obchodziło jej, kogo ujrzy, ani jak potężny okaże się jej napastnik. Czuła silną potrzebę pomszczenia parobka, przelania choć odrobiny krwi, w odwecie za jego niewyobrażalne cierpienie. Przeszłe i obecne.
Musiała z tym jeszcze poczekać. Po drugiej stronie studni stał bowiem nie kto inny, tylko Sellie Winslet. Na widok oręża, zastygła w bezruchu.
– Spokojnie, to tylko ja – powiedziała ostrożnie, unosząc ręce i pokazując tym samym, że nie dzierżyła w nich żadnej broni. Zilea, czujna niczym polujący kot, nie spuszczała z niej wzroku. Pojawienie się członkini Arii wcale jej nie uspokoiło, wręcz przeciwnie. – Przepraszam, że się podkradłam i cię przestraszyłam. Biorąc pod uwagę okoliczności, wolałam się upewnić, że na mój widok nie zaczniesz wrzeszczeć.
Czarnowłosa ukradkiem otarła policzki z łez i przyjrzała się znieruchomiałej dziewczynie. Prócz ubrań, które bez pytania zabrała z jej kufra, miała na sobie teraz nowe, wysokie buty, a także szeroki pasek, do którego przytroczyła dwie pochwy z nożami; jednym mniejszym, bardziej poręcznym o inkrustowanej, połyskującej rękojeści, a drugim płaskim i długim, przypominającym zminiaturyzowaną wersję miecza. Nie posiadała pieniędzy, więc zapewne zdołała to wszystko komuś ukraść. „Znalazła" gdzieś również pelerynę, w której było jej zapewne piekielnie gorąco. Ubranie miało jednak wygodnie szeroki kaptur, który pozwalał zasłonić twarz przed zbyt ciekawskimi spojrzeniami.
Inna sprawa, że takim strojem dziewczyna jeszcze bardziej zwracała na siebie uwagę, niż ją odwracała.
– Co ty tu robisz? – warknęła Yllwernka. – Miałaś zniknąć z miasta!
Nie rwała się do opuszczania sztyletu. Zamiast tego, zacisnęła palce na rękojeści tak mocno, że aż zbielały jej knykcie.
– Zamierzałam, ale najpierw chciałam załatwić pewną ważną dla mnie sprawę. – Sellie uważnie obserwowała wycelowany w nią sztylet. Czarnowłosej przeszło przez myśl, że już odgrywały podobną scenę w jej sypialni. Z tą różnicą, że wtedy ujawniła broń jedynie na pokaz, a teraz była skłonna jej użyć. – Potrzebowałam informacji, oręża i pożywienia, żeby ruszyć w dalszą drogę. Czekałam również na twoją decyzję, ale z tego, co zdążyłam zaobserwować, wciąż raczej nie palisz się do współpracy.
Spuściła wzrok na ciało Barusa. Zilea zrobiła to samo. Niespodziewanie jej płomienna nienawiść w stosunku do członków Berd'evel płynnie przekuła się w niechęć do jasnowłosej. Wróciły żal i zawód, że już nikt nie porozmawia z chłopakiem, nie zaśmieje się z jego żartów ani nie usłyszy pijackich, nieskładnych przechwałek, jakimi raczył pechowców, którzy wieczorami pojawiali się w saloniku w części dla służby. Nikt nie będzie nad nim płakał, a już na pewno nie znajdzie chwili, aby zorganizować mu należyty pochówek. Jakkolwiek silne rozgoryczenie czułaby Zilea, nie łudziła się, że będzie inaczej. Chłopak zginął jak wielu przed nim i jak życie stracić miało wielu po nim. Nie starczyłoby ludzi z miasta, aby roztrząsać sprawę każdego pojedynczego trupa, jakiego zostawiły za sobą klany. Czarnowłosa nienawidziła za to wojny.
Nim się obejrzała, dziewczynę uderzyło oczywiste stwierdzenie: Temu wszystkiemu winna była tajemnicza podróżniczka. Przecież gdyby nie pojawiła się w Yllwern, mężczyźni nie zapuściliby się na pobliskie tereny i nigdy nie trafiliby na swojej drodze na chłopaka. To z jej winy zginął!
„Z mojej także – pomyślała z goryczą. – Gdybym jej nie pomogła, Barus nadal by żył".
– Przyciągnęłaś do Yllwern śmierć – syknęła, wskazując zakrwawione, wzdymające się pośmiertnie ciało. Słońce ciskało na nie żar, przyczyniając się do szybszego gnicia wystawionych na jego działanie płatów skóry. Pot, woda i posoka wyschły, przez co korpus parobka zdawał się spłowieć. – Przez całą ostatnią porę w mieście nikt nie stracił życia! Słyszysz?! Ani ze starości, ani od miecza! Nikt! Ty się zjawiasz i już następnego dnia po twoim ocknięciu ginie mój przyjaciel. Był niewinny, a teraz, przez tą twoje zatargi z władzą, utopił się we własnej krwi!
Sellie odetchnęła głęboko i potarła palcem czubek nosa. Tym razem się nie odezwała, aczkolwiek po jej twarzy przemknęło zakłopotanie. A może było to jedynie zniecierpliwienie?
– To twoja wina – powtórzyła Zilea z rozżaleniem. Jej oczy lśniły od wściekłości. Przypominały tafle morza po zakończonym sztormie, kotłowały się w nich każde możliwe odcienie zieleni. – Obiecałaś zniknąć z miasta i odciągnąć tamtych! Miałaś uszanować wybór, jakiego dokonam i usunąć się z mojego życia. Nie czekać, aż twoi wrogowie zaczną odbierać ważnych dla mnie ludzi! Co, może to miała być nauczka? Nie przyklasnęłam twojej idei, więc ukartowałaś to tak, abym pożałowała swojej decyzji!? Specjalnie tyle zwlekałaś!
Oddychała nierówno i kołysała się na boki, jakby stanie w prostej pozycji sprawiało jej trudność. Mimo to chwyt, w jakim trzymała sztylet, był pewny, a decyzja wycelowania ostrza w miejsce, gdzie znajdowało się serce Sellie, przemyślana. Gdyby rzuciła nim tak jak wtedy, w sypialni...
– Tak, ten człowiek niechybnie zginął przeze mnie – przyznała jasnowłosa po chwili. Ważyła słowa, jakby decyzja, jakie zdania wypowiedzieć, przyszła jej z trudem. – Co do braku jego winy też z pewnością masz racje.
Zilea wytrzeszczyła oczy. Tego było już za wiele. Twarz pociemniała jej tak bardzo, że bez trudu dało się odczytać z niej dowolne emocje. Składały się na nie głównie zawiść i pogarda, ale wprawny obserwator wychwyciłby wśród negatywnych uczuć jeszcze dodatkowo bezradność. Dziwną rozpacz, kładącą cień na blade policzki czarnowłosej i nadającą jej przestraszonego, dziecięcego wyrazu.
– I przyznajesz to ot tak, jak gdyby nigdy nic?! – nie dowierzała. – Czy ty w ogóle rozumiesz, co się stało?! Do diabła, zginął człowiek! Może ciebie to nie rusza, ale mnie owszem.
Sellie zacisnęła zęby i zanim Zilea znów zdążyła się odezwać, zrzuciła z głowy kaptur. Nie bacząc na wycelowaną w nią broń, ominęła leżące ciało i podeszła do Zilei na tyle blisko, że zaledwie centymetr pustej przestrzeni dzielił zakrzywione ostrze od jej płaszcza. Spojrzała poważnie na czarnowłosą, która jakimś cudem wykrzesała z siebie na tyle odwagi, aby nie cofnąć się, w reakcji na tak nieoczekiwany krok. Ze wszystkich posunięć, jakich oczekiwała po córce Emerionu, tego spodziewała się najmniej. Nikt normalny nie pchałby się pod nóż.
Tylko, czy Sellie Winslet była w pełni rozumu?
– Słuchaj, jest mi bardzo przykro, że ci z Berd'evel dopadli twojego przyjaciela, ale powiedz mi, co w związku z tym? – spytała. Złote pasma włosów oplatały jej ramiona. W słonecznym blasku i w kontraście z atramentową barwą narzuty, zdawały się lśnić niczym dojrzałe zboże. – I tak nie dało się nic zrobić, dla niego było już za późno.
– Łżesz!
– Do kroćset, pojmij w końcu, że to nie ja jestem twoim wrogiem! Choćbym nawet nie zwlekała z powrotem na szlak i zniknęła z Yllwern przed brzaskiem, ci z klanu i tak by tutaj trafili. Dam ci nawet na to dowody, ale na Cythyra, opuść wpierw ten piekielny sztylet i mnie wysłuchaj. Jeszcze zaraz naprawdę zrobisz którejś z nas krzywdę.
W innych okolicznościach, a już zdecydowanie w przypadku innej osoby, Zilea może nawet uwierzyłaby, że dziewczyna martwiła się o taki szczegół. Zważywszy jednak na zachowanie i wyprostowaną, ogarniętą dumą sylwetkę jasnowłosej, dwa ostatnie zdania nie brzmiały ani odrobinę wiarygodnie w jej ustach. Powiedziała je z zaskakującą lekkością, bez cienia strachu, czy najbardziej pierwotnej obawy o swoje życie, bardziej z irytacją. Poprosiła Zileę o zawieszenie broni tylko po to, aby zachować poczucie komfortu. Zresztą nawet nie ujęła swoich słów, by zabrzmiały jak prośba, trąciły raczej zuchwałym rozkazem.
Nie było się czemu dziwić. Miała przytroczone do pasa dwa pokaźnych rozmiarów noże i potrzebowała dosłownie sekundy nieuwagi Alchemiczki, aby dobyć któregoś z nich i wyprowadzić skuteczny atak lub się przed nim obronić. Ktoś, kto był w posiadaniu takiego arsenału i stawał naprzeciw osoby uzbrojonej jedynie w cienki sztylet, nabierał niepokojąco dużej pewności siebie.
Zilea przełknęła ślinę. Choć powątpiewała w szczerość słów dziewczyny, a wściekłość wciąż kaleczyła jej serce niczym pełen kolców cierń, niepewnie i niechętnie opuściła rękę wzdłuż ciała. Nie wycofała się w żadnym wypadku ze względu na Sellie, ale na Barusa. Tylko w tej jednej kwestii członkini Arii miała racje, tego dnia przelano wystarczająco dużo krwi.
Nie zmieniało to faktu, że tamta musiała znać wyjątkowo dobre wytłumaczenie, dlaczego przeznaczenia parobka nie dało się zmienić, a klan Berd'evel ryzykował zawitaniem w Yllwern. Mogło jej równie dobrze chodzić o zyskanie dodatkowych minut, aby wybadać najsłabsze punkty Zilei i w dogodnym momencie się ulotnić. Jeśli w istocie zamierzała w ten sposób pogrywać, czarnowłosa była gotowa znów unieść dłoń. Wyrwała Sellie z łap śmierci, ale nie czyniło ją to automatycznie przyjaciółką buntowniczki.
– Skąd pewność, że bez względu na wszystko mój przyjaciel by zginął?
– Jak mówiłam, od świtu zbierałam informację. Niemniej jednak na razie nie mam czasu, aby się nimi z tobą dzielić i zagłębiać się w dłuższe wyjaśnienia. Przechodząc do sedna, powiem ci tylko, że ci z Berd'evel zamordowali tego biedaka, bo chcieli poznać miejsce mojego pobytu.
– To chyba jasne. – Zilea zmrużyła powieki. Mięśnie ramienia napięły się, kusiło ją, by znów machnąć sztyletem przed twarzą dziewczyny. – Tylko że to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
– Zileo, zrozum... Już i tak zmarnowałyśmy wystarczająco cennych minut na tę bezsensowną wymianę zdań. Musimy...
– Nie! Nic nie musimy, a już na pewno ja nie muszę, więc nie myśl, że możesz sobie ze mną pogrywać – warknęła Yllwernka, przerywając jej wypowiedź. – To, że pochodzę z małego miasta i robię za służącą, nie oznacza, że jestem głupia. Mam uzyskać konkretną odpowiedź, a nie wykręty usprawiedliwiane brakiem czasu.
Sellie prychnęła.
– Jasne, możemy tu sobie siedzieć i rozmawiać, aż się usmażymy. Tylko jak myślisz, w jakim kierunku zmierzają teraz tamci mordercy?
Zilea ściągnęła brwi, a jej usta zacisnęły się w wąską linijkę. Zawahała się. Nie od razu pojęła wprawdzie, czemu akurat ta kwestia miałaby być istotna i powinna ją obchodzić, ale instynkt zmusił ją do odsunięcia od siebie na chwilę wizję śmierci Barusa i skoncentrowania się na Berd'evelczykach. „W jakim kierunku?" Jak dla niej mężczyźni mogli udać się wszędzie, choćby i na statek, jakim popłynęliby na Perevell, wysepkę sąsiadującą z Lwimi Wyspami, a która według niektórych podań, na początku Wielkiej Wojny została w całości zaścielona ciałami ofiar pierwszych członków klanów (jak jeszcze chciało im się po sobie sprzątać). Gdyby to zależało od dziewczyny, wysłałaby tam każdego, kto kiedykolwiek należał do Nox Loana lub Berd'evel. W pierwszej kolejności niechybnie wciągnęłaby na statek trójkę katów, na którą wraz z matką natknęły się sześć cykli wcześniej. Bez względu na to, czy ów łajba miałaby być starą, przeżartą przez korniki deską, tonęłaby, a ona została ostatnią żywą osobą potrafiącą żeglować.
Zacisnęła ręce w pięści, a jej myśli, niczym spłoszone ptaki, poderwały się do lotu, aby uciec w zupełnie niepożądanym kierunku. Dopiero znaczące spojrzenie Sellie i powaga, z jaką wyczekiwała na odpowiednią konkluzję, nakazały Zilei bardziej skupić się na tym prostym pytaniu. „W jakim kierunku..?"
Nagła myśl wstrząsnęła czarnowłosą. Naraz dotarło do niej, o co cały ten czas chodziło członkini Arii. Na języku uczuła suchość, a z ust wydobył się dźwięk podobny do stłumionego jęku. Przecież droga, na której omal nie wpadła na zwiadowców i którą szła, prowadziła tylko w jednym kierunku. W jej głowie zaczęły pojawiać się kolejne imiona: Hanisi, Garaelle, Mirielle, Mariwern...
Usłyszała głuchy dźwięk, a kiedy spuściła głowę, ujrzała na ziemi sztylet. Nieświadomie wypuściła go z ręki. We wnętrzu jej otwartej dłoni powstały czerwone odciski, układające się w zarys rękojeści.
– Gdzie zaprowadzi ich moja krew? – zapytała Sellie grobowym tonem.
– Do Northenów. – wyszeptała z przerażeniem.
*****
✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top