Rozdział 6

Chcąc uciec przed osądem wroga, szukaj pierwej prostych dróg. Gdzie nieprzyjaciel wypatruje przeciwnika wśród najgęstszych drzew, tam wyjdź mu naprzeciw wzorem niewinnego."

autor nieznany

Choć znajdowały się w małym pokoiku, mogłoby się zdawać, iż jej głos przetoczył się echem po ścianach i zawisł gdzieś w powietrzu wzorem dogasającego lampionu. Niedowierzanie Zilei doskonale malowało się na jej twarzy.

– Cudownie. – Przyłożyła z rezygnacją dłoń do czoła. – Jest jeszcze coś, czego nie wiem? Widma? Utopce? Strzygi? Może, skoro okazałam się tym całym Al... Kimeh'cla, to to ja mam ruszyć prosto na zgraję morderców i wypowiedzieć im ostateczną wojnę?

Sellie wydęła usta.

– Nie, w żadnym wypadku – zaprzeczyła. – Zależy mi tylko na tym, abyś zgodziła się dołączyć do klanu Arii. Każdy dodatkowy Alchemik jest dla nas na wagę złota Werl. Z twoimi umiejętnościami do scalaniu materiałów mogłabyś...

– Nie! – przerwała jej natychmiast Zilea. – Nie dołączę do żadnego klanu.

Jasnowłosa spojrzała na nią zbita z tropu. Nie takiej odpowiedzi się spodziewała.

– Założę się o każdą sumę, że nienawidzisz klanów tak samo, jak ja. – Wbiła w dziewczynę oskarżycielskie spojrzenie. – Widzę to, słyszę w sposobie, w jaki się o nich wypowiadasz. Dlaczego nie chcesz więc nam pomóc?! Zobaczyć, jak Mervendelr odradza się z popiołów?

Zilea wzdrygnęła się nieznacznie, kiedy po jej plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Sugestia, iż odmawiała pomocy, ubodła ją w samo serce. Chwile trwało, zanim zdecydowała się na odpierającą atak odpowiedź.

– Jestem skora wesprzeć każdego, kto potrzebuje pomocy, ale z całą pewnością nie zamierzam przyklaskiwać temu, kto sam, dobrowolnie zamierza pakować się w kłopoty – odparła z zaskakującą stanowczością.

– Gdy Czara Kruka znów zostanie połączona, już nikt nie będzie musiał tego robić.

– Mam wstąpić do klanu, żeby powstrzymać dwa inne klany? Żeby doprowadzić do kolejnej Wielkiej Wojny i aby wszyscy mogli się nawzajem powyrzynać?

Sellie zerknęła na wiszące pod sufitem okienko. Na zewnątrz zaczynało świtać. Słońce malowało na niebie pierwsze smugi światła, które stopniowo przeganiały mrok. Nie miała zbyt wiele czasu.

– Klan Aria rośnie w siłę z każdym dniem. – Podniosła się i rozejrzała. Po jej ubraniach ani bucie nie było śladu. – Mamy po swojej stronie wielu takich jak ty. Nox Loana i Berd'evel na nic nie zda się broń, gdy staną w szranki z Alchemikami.

– Odpowiedzią na zadawaną przez nich śmierć ma być jeszcze brutalniejsza śmierć. Nie widzę w tym nic, co miałoby pomóc – mruknęła czarnowłosa. – Umrze tyle samo osób. Z tą różnicą, że to niewinni będą mieli krew na rękach, bo wytłumaczycie im, że to dla dobra sprawy.

– Zginą ci, którzy zadaliby jeszcze więcej śmierci. Nie rozumiem, dlaczego jesteś temu tak przeciwna? Yllwern od ponad pięćdziesięciu cykli jest spętane w okowach Nox Loana. Twoi ludzie każdego zachodu słońca liczą, ile zyskaliście nowych ofiar ich łowów. Czemu bronisz swoich oprawców, Zileo?

– Morderstwo mordercy to nadal morderstwo tyle, że usprawiedliwione szlachetnymi pobudkami – zauważyła tamta. – Nie da się pomścić tyranii bez wywołania kolejnej fali agresji.

Załamana Sellie przejechała sobie ręką po twarzy. Do końca świata mogły się tak przerzucać motywacjami, udowadniają, która z nich ma rację, ale i tak do niczego by nie doszły. Corbière znów miał słuszność. Kiedy wyruszała na południe, kazał jej szukać głównie mężczyzn. Gdy o to zapytała, orzekł bez skrupułów, że łatwiej będzie przekonać do wszystkiego mężczyzn. Baby zawsze chciały bowiem, aby to do nich należało ostatnie słowo.

– W porządku, nie będę cię zmuszać. – Dziewczyna wstała z łóżka i przez moment stała w miejscu, aby powstrzymać zawroty głowy. Zdecydowanie za długo czasu spędziła nieprzytomna, w bezruchu i pozbawiona dostępu do pożywienia. – Daję ci czas, dopóki słońce nie wzejdzie ponad horyzont. Wtedy zwyczajnie odejdę, z tobą lub bez ciebie. Nie mam czasu na dalszą zwłokę, ci z Berd'evel są już pewnie na moim tropie, a wolałabym, by nie zapuścili się aż tutaj. Niech to będzie forma podziękowania za uratowanie mi życia. Odciągnę ich od miasta.

Ruszyła w kierunku małej, drewnianej skrzyni, gdzie spodziewała się odnaleźć jakieś ubranie. Zilea nie zatrzymała jej, więc uchyliła wieku i zanurkowała w dół, przebierając w kłębiących się na dnie rzeczach. Znalazła jakąś nierzucającą się w oczy bluzkę w kolorze piasku, a także długie, wełniane spodnie z wszytymi po bokach nićmi, aby przełożyć przez nie pasek lub sznurek. Butów nie było, ale nie widziała w tym problemu. Którejś z nieostrożnych mieszkanek Yllwern miała niedługo ubyć jedna para.

Sellie przebrała się w odnaleziony strój (ból w podbrzuszu za każdym razem, gdy naruszała rany, wcale tego nie ułatwiał), po czym przeczesała pobieżnie włosy ręką. Pasma kleiły się od potu, paskudnie śmierdziały przy tym stajnią, ale przynajmniej należały do żywego człowieka, a nie do postrzelonego trupa. Ta myśl skutecznie powstrzymała ją od narzekania.

– Znajdziesz mnie przy stajniach – oznajmiła jeszcze na odchodne. Widząc, że Zilea nie paliła się, by ją powstrzymać, sugestywnie położyła dłoń na drzwiach. Utkwiła wzrok w posiniaczonym nadgarstku. – Ja... jeszcze raz dziękuję, że mnie nie wydałaś. Proszę cię też, przemyśl moją ofertę, Zileo. Możesz czekać w Yllwern, aż przyjdzie po ciebie Nox Loana, albo wyjść im naprzeciw z podniesioną głową. Tak czy inaczej, szanse na śmierć się równoważą.

Pchnęła drzwi, a następnie czujnie wyjrzała na korytarz. Dzień niebawem miał się zacząć w posiadłości, więc warto było się pośpieszyć. Zamierzała załatwić parę spraw, a potrzebowała jeszcze chwili, aby wyprawić pewien niezbędny dla zaspokojenia sumienia pogrzeb.

Wychodząc, nie odwróciła się w stronę Zilei. Liczyła, że niedługo przyjdzie im się spotkać po raz kolejny.

~*~

 W oddali panował chaos. Czerwone, sięgające czubków drzew płomienie kłębiły się nad dachami wioski, bezlitośnie pożerając je w całości. Deski łamały się, a uciekający w popłochu ludzie, upadali, dusząc się zabójczym dymem. Otępiali, napędzani strachem i makabryczną perspektywą spalenia żywcem, próbowali czołgać się po spopielonej ziemi, a niekiedy trupach swoich bliskich. Nie zwracali uwagi na to, co działo się przed nimi, pod nimi, ani za nimi. Przepychali się brutalnie, chaotycznie, ostatkiem sił szukając drogi ucieczki. Niektórzy zawodzili, wyjąc, łkając i skomląc niczym wilki, inni krzyczeli w niezrozumiałym dla Adariana języku. Cierpienie mieszało się z przejmującym strachem, lęk i groza sytuacji zagłuszały racjonalne myślenie. Głosy łączyły się w jeden, mrożący krew w żyłach lament. Wśród trzasku pożeranych przez ogień domów, brzmiał przeraźliwej aniżeli szloch zagubionych, udręczonych dusz.

Wokół trwała istna rzeź. Śmierć upomniała się o wiele istnień Dorthen, przybyła spowita w jadowite języki i odbierała życia z największą brutalnością, nie szczędząc starców, rodzin, ani nowo narodzonych dzieci. Wielu mieszkańców wioski zakończyło swój żywot, w większości spalonych i uduszonych dymem, w nielicznych przypadkach stratowanych przez tłumy uciekających. Mnóstwo ciał, które roztrzęsiony Adarian napotkał na swojej drodze, nie nosiło śladów ognia ani butów, a mimo to tonęły we krwi. Członki powykręcano pod nienaturalnym kątem, ze szram na skórze sączyła się ciemna posoka. Chłopiec był jednak zbyt przestraszony, aby poświęcić cenny czas na zastanawianie się, co to mogło oznaczać.

Zaczął kaszleć. Swąd krwi i tlącej się skóry, wdzierał się do jego i gardła. Pojawiło się bolesne gorąco, powietrze stało się tak ciężkie, że przy każdym wdechu Adarian miał wrażenie, jakby jego płuca pochłaniały wyłącznie żywy ogień. Jego oczy natychmiast zaczęły łzawić, a na ciele wystąpiły pierwsze oparzenia i rany. Tracił siły, mimo to, biegł wciąż przed siebie, modląc się do wszystkich znanych mu bogów, aby jego dom przetrwał, aby jego bliscy zdołali zawczasu dostrzec niebezpieczeństwo. Wokół kłębiły się zbiorowiska spalonych ciał i ostatnich, jeszcze żywych ludzi. Wszyscy rzucali się na oślep, aby tylko uciec od żaru. Popychali chłopca, jakby byli ślepi. Ci, którzy jakimś cudem zauważali jego obecność, szarpali za poły jego wymiętej, usmolonej koszuli, krzycząc coś w zapamiętaniu. W ich oczach czaiło się szaleństwo, pierwotna chęć przetrwania, która przerażała Adariana nawet bardziej niż świadomość możliwej śmierci.

W końcu, czy to za sprawą przychylnych bogów, czy zwykłego łutu szczęścia, udało mu się dostrzec rodzinny dom.

Obraz, jaki zastał, sprawił, iż zatrzymał się gwałtownie, a z jego suchego, piekącego gardła wydobył się ledwie słyszalny charkot.

Adarian ocknął się, gdy tuż nad jego pochyloną głową rozległ się głośny skrzek. Dźwięk nie przypominał niczego, co mężczyzna słyszał do tej pory, toteż od razu uderzyła go myśl, iż został zaatakowany. Serce podeszło mu do gardła, puls przyśpieszył. Jeszcze zanim zdążył otworzyć oczy, poderwał się na równe nogi, a w jego dłoni pojawił się bojowy miecz, który zawsze trzymał przy sobie. Momentalnie przyjął pozycję obronną. Uchylając powieki, był gotowy ujrzeć każdy widok.

Przed sobą nie zobaczył kompletnie nikogo. Zdziwiony, odrzucił do tyłu pelerynę, która zaplątała mu się pomiędzy nogami. Zaczął się rozglądać, ale ani na pobliskiej drodze, ani w okolicy, w której uciął sobie nieplanowaną drzemkę, nie było żywej duszy. Dopiero gdy zadarł głowę, a jego wzrok padł na gałęzie najbliższego drzewa, zrozumiał, skąd dochodził nietypowy hałas.

Źródłem skrzeku okazał się czarny kruk.

– Ty nadal tutaj? – Mężczyzna opuścił miecz. Ptak przekrzywił łeb, a w jego ślepiach odbiły się promienie słońca. Zakrakał po raz drugi, ale ani trochę niepodobnie do tego, jak robiły to inne kruki. Wydał z siebie przeciągły, głośny dźwięk, jakby strofował Adariana, że pozwolił sobie na odpoczynek.

Ciemnowłosy uniósł brew, po czym wepchnął miecz do pochwy. Opuścił wzrok i zlustrował miejsce, gdzie przyszło mu spędzić noc. Niezbyt wygodne, biorąc pod uwagę wystające ponad ziemię korzenie, spękany, twardy grunt o siwym, wyblakłym kolorze, a także grubą, pomarszczoną korę, która boleśnie ocierała mu się o szyję, kiedy podczas snu pochylił głowę. Obolałe ciało i mrowiące stopy przypomniały mu, jak łatwo potrafił odzwyczaić się od niewygody. Kręgosłup miał mu jeszcze za to podziękować. Dłonie zapewne też, bo dzięki karwaszom i rękawicom jak nic nabawił się odparzeń.

Prócz zapasowego noża, ukrytego pod jednym z korzeni, wśród pojedynczych kępek traw leżała jego brązowa torba na łupy. Torba Odeliana w gwoli ścisłości, którą Adarian sobie przywłaszczył, a o której braku właściciel winien się zorientować dopiero po powrocie do najbliższego miasta. Przynajmniej tyle było pożytku z tchórzliwego kaletnika. Choć stracił większość klientów z powodu nazbyt częstych krętactw i szwindlu, jego umiejętności wciąż plasowały się na godnym pozazdroszczenia poziomie. Gdyby miał choć krztę rozumu, wykorzystałby swoje talenty. Zamiast planować nocne napady na kupców, mógł zwyczajnie podpisać z nimi kontrakt, aby obwozili jego wyroby po miastach. Straciłby na tym wprawdzie część możliwych do zarobienia pieniędzy, ale przynajmniej nikt nie wiązałby go z jego wcześniejszymi machlojkami.

Torba Odeliana w istocie była porządna, ale nie to przykuło uwagę Dorthenczyka. Raczej jej obecny, uderzający brak zawartości.

Oczy mężczyzny rozszerzyły się, kiedy pojął, co się stało. Kiedy układał się do snu, w niewielkim worku znajdowały się wszystkie przedmioty, jakie udało mu się zdobyć podczas ataku na karawanę. Wtedy – dosłownie jeszcze parę godzin wcześniej – drogocenna biżuteria niemal z niego wypadała i Adarian ochoczo upychał ją do własnej, przypiętej do paska sakwy, rozważając, co kupi sobie w najbliższej przyszłości.

Teraz po kosztownościach nie było śladu. Zniknęły!

Ciemnowłosy otworzył usta, a w głowie pojawiła się desperacka myśl, że a nuż wzrok płatał mu figle i wymięty, zmiażdżony jego własnym ciałem sak wciąż krył w sobie zrabowany nocą łup lub choć jego marną część. Pełen wiary doskoczył do torby, ale upewniwszy się, iż była równie pusta, co jego sakwa, ostatni promyk nadziei zgasł. Wściekłe bluzgi cisnęły mu się na język. Już nawet nie starając się hamować gniewu, chwycił opróżnioną torbę i cisnął nią o drzewo. Nim zdążyła upaść, lekkomyślnie rzucił w nią dodatkowo nożem. Włożył w to całą swoją energię, więc ostrze wbiło się w materiał, unieruchamiając go na wysokości ramion mężczyzny.

– Do diabła! – warknął. – Ograbili mnie, a ja to przespałem! Szlag by to wszystko trafił!

Wcześniej był wściekły na skwarne Południe i swojego niedoszłego partnera, potem czekał w mroku nie wiadomo ile czasu, aż na szlaku Thebeln pojawiła się karawana – o wiele mniejsza i nędzniejsza, niż obiecywał to Odelian. Widać taki sam był z niego kłamca, co hochsztapler i struchlałe ciele. Adarian musiał na przyszłość dokładniej sprawdzać swoich zleceniodawców.

Początkowo mężczyzna optymistycznie zakładał, że powozy będą obładowane klejnotami, a jeśli nie, przynajmniej jakąś interesującą bronią. Marzyła mu się również choć garść Berindelskiego srebra, ale bynajmniej nie liczył na tego rodzaju łup. Od czasów Wielkiej Wojny król Etilian ściśle kontrolował wymiany kupieckie pomiędzy Berindeln, Emerionem i Ruanem. Określał, jakie dobra miały prawo pojawić się na zachodnich terenach, a co ważniejsze, jakie mogły je opuścić (niestety cenne Berindelskie srebrniki się do nich nie zaliczały). Tak rygorystyczne zasady wprowadzono po tym, jak szlak Thebeln zaczął cieszyć się zainteresowaniem wędrowców, a oni stopniowo przyciągali coraz więcej bandytów. Pozostawała też kwestia klanów. Nox Loana i Berd'evel pozwalały wprawdzie na handel niezależnych kupców, ale często kosztem przerywania zaopatrzenia, przecinania szlaków komunikacyjnych i przejmowania karawan. Kiedy wprawieni sprzedawcy zaczęli masowo ginąć, a klany z łatwością zdobywać potrzebne im do walki materiały, król Venarce postanowił interweniować. Mniej więcej wtedy zdecydowano się na nowe, ryzykowne posunięcie. Zaostrzono reguły obecnego handlu miast środka, a następnie stworzono pierwsze statki towarowe, pozwalające transportować ładunki z okolicznych, niepodległych klanom wysp.

Niepewne rozwiązanie okazało się opłacalne. Odkąd na Morzu Sitherl i Morzu Ostatnich Żeglarzy pływały królewskie floty, klany zabójców straciły realną kontrolę przynajmniej nad ćwiercią traktów. Dzięki morskim szklakom, miasta środka nie były aż tak zależne od kupieckich dostaw i jakkolwiek opuszczało je wiele wspaniałych towarów, przedmioty z innych części kraju nie interesowały najbogatszych zbiorowości Berindeln. Zresztą co mogły mieć do zaoferowania dręczone niekończącymi się, potajemnymi wojnami, przeżywające ciągłą zapaść gospodarczą miasta? Z pewnością nic godnego mieszczaństwa, a co dopiero szlachty, czy rodziny królewskiej.

Mimo że Adarian doskonale zdawał sobie sprawę z możliwości trafienia na pospolity transport, skuszony obiecującymi opowieściami Odeliana, żywił co do karawany spore nadzieje. Liczył na sowity zarobek, ostatecznie jednak zamiast drogocennych kamieni, czy złota znalazł wyłącznie rozczarowanie i naręcza średniej jakości tkanin. Przynajmniej dwóch z czterech przewodzących korowodem kupców miało poupychane po kieszeniach bransolety, a także pierścionki, którymi za sukna płaciły niektóre bardziej lub mniej zamożne kobiety. Odelian miał choć tyle szczęścia, bo gdyby nie ów drobna biżuteria, Adarian jak nic pognałby za nim aż do Atarionu i wywlókłby go z każdego zakamarka, w jakim próbowałby się ukryć. Świecidełka wystarczyły jednak, aby mężczyzna rozważył wszystkie „za" i „przeciw" ukrócenia życia kaletnika. Uznał łup za... stosowny. Nie satysfakcjonujący, ale rekompensujący przynajmniej czas i energię, jakie poświęcił, planując napaść.

Najpierw czuł się zawiedziony zrabowanym skarbem, teraz pluł sobie w brodę, że pozwolił na jego utratę.

Właśnie. Stracił łup, ale jakimś cudem żył. Po ochłonięciu, a przynajmniej uspokojeniu się do tego stopnia, że znów mógł racjonalnie myśleć, Adarian stwierdził, że coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało. Thebeln słynęło z obecności łupieżców i bandytów, sam jakby nie patrzeć należał do tego zniesławionego grona. Z doświadczenia wiedział, iż najlepszym zabezpieczeniem na wypadek niepowodzenia zawsze było pozbycie się świadków. Większość łotrów, prócz skłonności do pogoni za dobytkiem, lubowała się w mordowaniu swoich ofiar. Nawet ktoś, komu zależałoby jedynie na biżuterii, nie oszczędziłby tak łatwego celu, jakim był śpiący, nieświadomy sytuacji człowiek. Melvendelr kochało chłeptać świeżą krew. Nie marnowało okazji.

Kruk, który pomimo wybuchu mężczyzny nadal nie odlatywał, zakrakał. Adarianowi nie przeszła do końca złość, więc chcąc nie chcąc poczuł ogromną ochotę, aby i w niego czymś rzucić. Powstrzymał się, karcąc się w duchu. Pewnie, gdyby nie zwierzę, spałby o wiele dłużej i stracił okazję na odnalezienie rabusia, bądź rabusiów. Skoro darowali mu życie, musieli zostawić po sobie jakiś ślad. Wystarczyło znaleźć jedynie początek nici, aby dotrzeć po niej do kłębka.

Pod czujnym okiem ptaka, podszedł do drzewa, a następnie sprawnym ruchem wyrwał nóż z pomarańczowordzawej kory. Uwolniona torba opadła na ściółkę, ale bardziej niż ziejącą na jej środku dziurą, mężczyzna zainteresował się wyrytym w pniu znakami. Zbyt dobrze znał naturę zeschłych ziem Thebeln, aby nie domyślać się, z kim przyszło mu nieświadomie zadrzeć.

Loa'weth – przeczytał, przejeżdżając palcem w rękawiczce po znajdującym się tuż obok symbolu słońca. – A więc zmierzają w głąb południa.

Okradli go i rzucili mu wyzwanie, aby podążał ich śladem. Nawet jeśli Adarian nie znałby języka południa, symbol słońca niezaprzeczalnie wskazywał na odpowiedni kierunek. Każdy z kierunków świata posiadał bowiem w Mervendelr swój własny znak. Północ otrzymała kamień, oznaczający góry i kopalnie Werl, południe słońce, jako odpowiednik charakterystycznych dlań temperatur, wschód liść, czyli ekwiwalent lasów Aravern, a zachód, z oczywistych względów, znak Berindelskiego srebrnika, monety rodziny królewskiej. Niewielu chłopów umiało pisać lub czytać, więc poza mową, rysunki były jedynym w miarę szybkim sposobem, aby przekazywać między sobą krótkie wiadomości.

Mężczyzna prychnął, czując się jawnie urażony faktem, iż widząc go, ktoś pomyślał, że nie potrafił czytać. Tym łatwiej przyszło mu podjęcie decyzji o ruszeniu w pogoń za łotrami, którzy ośmielili się go okraść. Zakładał, iż była to sprawka ludzi Nox Loana lub Berd'evel, którzy ostatnimi czasy wyjątkowo daleko zapuszczali się na wrogie tereny. Pasowałoby to do nich, członkowie klanu nie praktykowali cichych, dyskretnych morderstw. Zabicie ciemnowłosego we śnie, nie wyrywającego się, nie wrzeszczącego, ani nie błagającego o litość, wcale by ich nie ukontentowało. Chcieli, aby ogarnął go gniew, by sam do nich przyszedł, niczym ćma lecąca do ogniska. Zabrany dobytek posłużył jako przynęta, zasygnalizowanie celu podróży, naprowadzenie Adariana na właściwy trop. Wiedzieli, że nikt przy zdrowych zmysłach za nimi nie podąży, więc „wspaniałomyślnie" zostawili mężczyźnie broń. Miał się dzięki niej poczuć pewnie, na tyle, aby w pojedynkę ruszyć po swoją własność.

Po własną śmierć.

Adarian zacisnął ręce w pięści. Zebrał swoje rzeczy – torba na nic by mu się już nie przydała, ale wziął ją, aby w razie takiej możliwości, sprzedać niezniszczony kawałek materiału jakieś szwaczce – i zszedł na główny szlak. Głodny, niewyspany, spocony, ale przede wszystkim pchany złością i rządzą odwetu, ruszył przed siebie, ignorując skrzeczącego za nim kruka. Nawet jeśli ptak usiłował go na swój przedziwny sposób ostrzec przed ryzykownym starciem, Dorthenczyk nie słuchał. Co z tego, że jego zamiar był lekkomyślny? Nie miał nic do stracenia.

Od czternastu cykli nie miał nic, na czym by mu tak naprawdę zależało.

~*~

Odpowiedź wydawała się prosta. W Yllwern Zilea miała zapewniony wikt i opierunek, a za zadowalającą opłatę, jaką otrzymywała za wierną służbę, mogła sobie pozwolić na drobne przyjemności. Pokój, w którym mieszkała, istniał w rzeczywistości, podobnie jak ludzie, z którymi każdego dnia mijała się na korytarzach posiadłości Northenów, na polach, lub na targu.

Bez względu na wszystko, czarnowłosa cieszyła się z tego, co posiadała. Do pełni szczęścia wystarczyły jej kawałki metalu ze zniszczonej biżuterii, ulubione książki i czekoladowe herbatniki. One przynajmniej istniały, w przeciwieństwie do legendarnego, tajemniczego kielicha, o którym czarnowłosa nigdy wcześniej nie słyszała ani nie czytała w książkach.

Umiała rzucać nożami i w razie potrzeby potrafiła posłużyć się swoją mocą. Co z tego? Nie była bohaterką, a już na pewno nie odważnym śmiałkiem, który w akcie heroizmu, bez zastanowienia poświęciłby się dla dobra innych. Jak więc miałaby postawić wszystko na jedną szalę i wybrać Czarę Kruka? Ot tak zrezygnować z obecnego, ułożonego życia na rzecz uganiania się za wyimaginowanym, magicznym artefaktem? Ruszyć w nieznane i narazić się na śmierć z ręki Nox Loana tylko po to, aby Aria zyskała kolejnego Alchemika?

Alchemik... To słowo nie dawało jej spokoju. Z jednej strony bała się wypowiedzieć je na głos, z drugiej czuła ulgę, iż dowiedziała się, dlaczego od małego tworzyła magiczne kręgi. Sześć cykli szukała odpowiedzi, żyjąc w przekonaniu, że została przeklęta przez los. Teraz, kiedy w końcu otrzymała rozwiązanie podane na srebrnej tacy, powinna się cieszyć.

Dlaczego w takim wypadku przejmowała się swoimi umiejętnościami jeszcze bardziej?

Wielka Wojna skończyła się ponad siedemnaście cykli temu, cykl po narodzinach Zilei, jednak wciąż w krainach Mervendelr szerzyły się strach i obawa przed tym, że spór wybuchnie ponownie, ze zdwojoną siłą. Coraz częściej krążyły niepokojące plotki, jakoby klany zabójców planowały uderzyć ponownie. Obie grupy zajmowały większość terenów kraju i choć miał on swoich prawowitych władców, rodzinę Venarce wywodzącą się z rodu Berindeln, klany rościły sobie prawa do każdych ziem, jakie tylko udało im się zająć. Podobnie było z Yllwern, które odkąd Zilea pamiętała, pozostawało pod panowaniem Nox Loana. Nawet pomimo końca Wielkiej Wojny wciąż nie dało się w nim zaznać spokoju. Zbyt wiele zła ukrywało się w ciemnościach i czaiło w obskurnych zaułkach na boleśnie świadomych tego mieszkańców. W lasach, według niektórych podań, spotkać można było zawodzące banshee, strzygi, czy czarty, w miastach natomiast, wysłanników klanów, którzy tylko czekali, aż ktoś złamie obowiązujące nań zasady. Tylko ci, co natknęli się i na jednych i drugich umieli powiedzieć, które spotkanie wywoływało na plecach większe ciarki, niestety, mało chodziło takich po świecie. Co ostrożniejsi zdołali się przystosować i żyli tak, aby nie narażać się władzy, niektórzy jednak, wzorem Arii, wciąż wyrażali jawny sprzeciw, nie zamierzając ulec. Wtedy znikali. Członków klanów nie bez powodu określano mianem „zabójców". Dokładnie pilnowały, aby nikt, kto znajdował się pod ich panowaniem, nie robił nic, co mogłoby im zaszkodzić. Im więcej terenów zagarniali, tym większy strach przed ich utratą rodził się w ich skamieniałych sercach.

Jej matka stwierdziła kiedyś, że gdy ktoś chwytał w palce władzę, zaciskał dłoń i zapuszczał długie, ostre szpony, aby wrogom trudniej było ją z nich wyrwać. Choć Zilea miała wtedy zaledwie dziesięć cykli, nigdy nie zapomniała tych słów. Z biegiem kolejnych pór, coraz mocniej wwiercały się w jej umysł, jakby czekając, aż nadejdzie dzień, kiedy w pełni je zrozumie. Obawiała się, iż właśnie nadciągnął. Zrobił to wraz z jasnowłosą buntowniczką.

– Jesteś dzisiaj wyjątkowo cicha – zauważyła jedna ze służek, Mirielle, kiedy wraz z czarnowłosą sprzątały rano sypialnie Garaelle. Zilea w istocie nie odezwała się do nikogo od wzejścia słońca, komunikując się wyłącznie za pomocą niezrozumiałych pomruków i znużonych, skutecznie zbywających każdego spojrzeń. – Boli cię coś? Może jesteś chora?

Troskliwy głos rudowłosej przywrócił dziewczynę do rzeczywistości i sprawił, że podniosła wzrok. Widząc zaniepokojoną minę tamtej, zmusiła się do pokręcenia głową.

– Wszystko w porządku – zapewniła, usiłując wykrzesać z siebie namiastkę entuzjazmu. Z uśmiechem było nieco gorzej, ale po chwili kąciki jej ust nieznacznie się uniosły.

Nie, nie było w porządku. Nawet jej ruchy, gdy ścieliła łóżko swojej pani, zdawały się tego dnia wyjątkowo niezgrabne, chaotyczne. Palce plątały się pośród fałdów prześcieradła, niczym muchy wierzgające wśród pajęczych nici, a nieobecny, mętny wzrok stale wędrował w stronę okna, jakby oczekiwała, że za szybą ujrzy wymalowaną pretensjami twarz Sellie Winslet. O wiele za długo zastanawiała się także, w której szufladzie komody znajdowały się czyste poszewki na poduszki. Nigdy wcześniej jej się coś takiego nie zdarzyło, a zajmowała się pokojami Garaelle niemal codziennie, odkąd trafiła do Northenów! Nie miała prawa zapomnieć o tak trywialnej rzeczy i obie z Mirielle doskonale zdawały sobie z tego sprawę.

– Pewna jesteś? – dociekała służka, składając suknię, której córka Mariwerna nie zdecydowała się założyć tego dnia, ale którą koniecznie musiała przymierzyć. Podobnie zresztą jak dziesięć innych kreacji. – Męczysz się z tą pościelą od dobrych parunastu minut. Jeśli słabo się czujesz, to po prostu mi to powiedz. Chętnie ci pomo...

– Wszystko w porządku – powtórzyła Zilea, tym razem dobitniej. Mirielle zerknęła na nią z uniesionymi brwiami, więc dodała: – Poradzę sobie. Ja... jestem tylko nieco zmęczona. Źle spałam.

Choć zachowała spokojny ton, w jej słowach jawiła się wyraźna prośba, aby dziewczyna przestała drążyć temat. Tym razem nie skłamała. Choć robiła co w jej mocy, aby nie pokazywać słabości, silnie zarysowane worki pod oczami i mozolne gesty zdradzały, jak bardzo wykończyły ją brak odpoczynku i rozmowa z członkinią Arii. Od samego rana snuła się po posiadłości niczym udręczony duch, marząc, aby wrócić do pokoju i zapomnieć o wszystkich czekających na nią obowiązkach. Niestety wybrała sobie na to zły moment. Tego dnia mieli się pojawić kandydaci do ręki panienki Garaelle.

Ich przybycie, pomimo iż zapowiedziane wiele dni wcześniej, zaskoczyło domowników. Choć wszyscy trzej pochodzili z różnych miejsc, odległych kilka dni drogi od Yllwern, pojawili się w mieście dosłownie w tym samym czasie. Nieco skomplikowało to misterne plany Mariwerna, który obmyślił sobie witać ich pojedynczo. Nosił się z zamiarem zorganizowania trzech wystawnych obiadów, podczas których nie tylko pokazałby swoją gościnność, ale zaprezentował przede wszystkim nienaganne maniery Garaelle. Chciał dać każdemu z mężczyzn szansę na spędzenie choć chwili sam na sam z dziewczyną, bo choć w kwestii zamążpójścia nie liczył się zbytnio ze zdaniem córki, zależało mu na przekonaniu do niej potencjalnego zięcia.

Jakże ogromne było więc jego zdziwienie, kiedy określone dużo wcześniej zamiary zostały zniweczone przez jednego, niepozornego posłańca. Donosił, iż synów możnowładców dostrzeżono w pobliskim lesie, a co się z tym wiązało, kwestią najbliższych godzin było, kiedy dotrą do miasta.

Zjawili się niemal jednocześnie, przed południem, stawiając tym samym na nogi całą służbę, stajennych, pana domu, a także samą zainteresowaną, która w gruncie rzeczy zainteresowana była najmniej. Przynajmniej do czasu. Kiedy pierwszy z młodych mężczyzn z Irionu zasiadł z Mariwernem do naprędce przygotowanego śniadania, dziewczyna zamknęła się w sypialni, marudząc, iż nie zdążyła się wyszykować. Gdy niewiele później, kolejny kandydat, tym razem z Mare'ark, zawitał u progu posiadłości, jasnowłosa zdawała się nieznacznie poruszona. Nerwowo pośpieszała pomagające jej się przebrać służki i prosiła o rady odnośnie do najładniejszego upięcia niesfornych włosów. Pytała również, niby bez przejęcia, o wygląd młodzieńców, o ich obycie, konie, a także przywiezione przez nich pakunki.

Dopiero wiadomość o nadjeżdżającym młodzieńcu z Atarionu, kompletnie załamała córkę szlachcica, zdradzając tym samym jej silne zdenerwowanie. Wprawdzie nie zaczęła krzyczeć ani płakać, jednak jej mina wskazywała, iż była tego bliska. Do dziewczyny dotarła najwyraźniej prawda. W ciągu najbliższych dni, a może nawet godzin, miały paść kluczowe, ważące na jej przyszłych losach decyzje.

Idąc tuż przy niej do pokoju gościnnego, Zilea dostrzegała, jak bardzo Garaelle trzęsła się dolna, ubarwiona pigmentem warga, a nogi ukryte pod warstwą bawełnianych podszewek, usilnie odmawiały posłuszeństwa. Jak sztywno opuszczała ręce wzdłuż ciała i jak pierś unosiła się i opadała w nierównym rytmie, dostosowując się do szaleńczego dudnienia serca. Szlachcianka wiedziała, że podda się woli ojca i pójdzie za wybranego przezeń kandydata. Mimo to jakaś część jej duszy, chciała umknąć przed tym wyborem. Pozostać oczkiem w głowie Mariwerna, nawet za cenę znoszenia wiecznych narzekań matki.

– Biedne dziecko. Jest mi jej szkoda – stwierdziła Hanisi, ocierając pot z czoła. Po tym, jak Zilea została odprawiona przez pana Northena, niezwłocznie udała się do kuchni, aby podzielić się z kobietą najnowszymi wiadomościami. – Została wystawiona na pożarcie czterech głodnych szakali. Lada moment będą targować się o jej rękę, jak o rączego konia, a ona nic nie może na to poradzić.

Rwała liście laurowe i dorzucała je do ogromnego, glinianego garnka z gotującą się wodą. Nagły przyjazd trójki mężczyzn zakłócił nie tylko spokój państwa Northen. Kucharki musiały zmobilizować się do pracy, aby zdążyć z podaniem obiadu dla gości. Od śniadania tyrały niemal bez wytchnienia. Posiadłość w zaledwie kilka godzin zdążyła przesiąknąć intensywnymi zapachami mięsa, przypraw i gotowanego wina.

– Bez przesady. Mogę cię zapewnić, że sytuacja w pokoju dziennym ma się nie najgorzej. – Zilea zamachała nogami. Była zbyt zmęczona, aby stać, a ponieważ w kuchni nie było krzeseł, usiadła na brzegu stołu. – Zanim poproszono mnie o odejście, zdążyłam się jeszcze przyjrzeć synom dostojników z południa. Callaghan Beraven jest nawet dość przystojny. Wzbudził z pewnością zainteresowanie madame Aleisei, bo z tego, co słyszałam, przyjęła go ponoć zaskakująco uprzejmie. Służący mówili, że jest posiadzaczem urodzajnych ziem pod Mare'ark, a jego rodzina ma bliskie powiązania z rodziną królewską. Co najmniej dwa razy na cykl jeżdżą wszyscy razem do Berindeln na uroczysty obiad z Venarce'ami. Co jak co, ale na tak wpływowych krewnych nasza pani nie powinna narzekać.

Hanisi uniosła brwi. Dorzuciła do misy ostatnią garść ziół i otrzepała ręce z resztek zielonych listów. Ponownie przejechała dłonią po jaśniejącej od potu twarzy. W paleniskach od samego rana wirował ogień, więc w zamkniętym pomieszczeniu panował trudny do wytrzymania ukrop.

– Która? Garaelle, czy Aleisea? – Znacząco wyciągnęła ręce w stronę dziewczyny, a dokładniej, w kierunku leżącego obok niej na stole naczynia. – Przypominam ci, że tylko jedna z nich jest niezamężna.

– Jasne, że Garaelle. – Zilea podniosła misę z obwiązanym, peklowanym od kilku ostatnich dni mięsem i podała ją kobiecie. – Beraven jest dobrze zbudowany i młody, w dodatku ludzie mówią, że dobrze traktuje służbę. Mare'ark leży ponadto tuż nad brzegiem morza, a panienka Northen uwielbia przecież bezkres wód i morskie powietrze.

Staruszka pokręciła z rozbawieniem głową.

– Nasza miłościwa madame Aleisea też je pewnie wkrótce pokocha. Zwłaszcza że w rodzinie Beraven nie obowiązuje dziedziczenie w linii męskiej. Jej córka będzie mogła z czystym sumieniem utopić świeżo upieczonego męża w morskich odmętach i przejąć jego majątek. – Wyszczerzyła zęby. – Może panienka Garaelle skusi się wtedy nawet na księcia Elianna. Jakby nie patrzeć, wyżej w hierarchii już nie stanie.

– Fakt, Eliann Venarce jest ponoć niczego sobie – zaśmiała się Zilea. – Szkoda tylko, że nie dawno wyprawiono mu huczne wesele, a jego obecna wybranka nosi w swoim łonie przyszłego następcę tronu – dodała.

– Ty chyba jeszcze nie poznałaś dobrze madame Aleisei, skoro wydaje ci się, że to mogłoby stanowić jakąkolwiek przeszkodę.

Zilea parsknęła jeszcze donośniejszym śmiechem, a pracujący nieopodal kucharz, który do tej pory słyszał ich rozmowę, syknął, niezadowolony z jej przebiegu. Miał rację: gdyby do uszu pani Northen dotarła informacja o naśmiewających się z niej służących, Hanisi niechybnie zostałaby odprawiona. Wcześniej otrzymałaby jednak solidną chłostę, aby nigdy więcej nie ośmieliła się choćby pomyśleć w niewłaściwy sposób o członku szlacheckiej rodziny.

Staruszka, niewiele sobie robiąc z upomnienia towarzysza, wymieniła z Zileą porozumiewawcze spojrzenie. Wyciągnęła z misy gruby kawał mięsa, a następnie pozbyła się zalegającej na dnie naczynia zalewy. Do nozdrzy czarnowłosej dotarła woń pieprzu, kolendry i goździków.

– Właśnie, moja droga – odezwała się, kiedy sprawdzała oplatające mięso nici. – Skoro nie jesteś na razie potrzebna swojej pani, może zechcesz wyświadczyć dla mnie przysługę i poszukasz Barusa? Posłałam tego nicponia, aby przyniósł ze studni wiadro świeżej wody, ale do tej pory nie wrócił.

Zaintrygowana dziewczyna zeskoczyła ze stołu.

– A sprawdzałaś, czy ze spiżarni nie zniknęła przypadkiem znowu jakaś butelka wódki? – Otrzepała spódnicę. – Dziwnym trafem zazwyczaj ilość brakującego alkoholu przekłada się proporcjonalnie na czas jego nieobecności w pracy.

Hanisi przytaknęła.

– Sprawdzałam. Dwa razy. Niczego nie ubyło. Zresztą nie sądzę, żeby o to chodziło. Ostrzegałam ostatnio Barusa, że jeszcze jeden wybryk, a przestanę go kryć przed głównym kucharzem. Obiecał, że choćby go ręka nie wiadomo jak świerzbiła, nie tknie więcej alkoholu pana Northena.

– No to może skorzystał z okazji i wybrał się napić do karczmy – zauważyła Zilea. Nie była zbytnio zdziwiona zachowaniem parobka, sama zaczynała się powoli zastanawiać, jaki trunek najszybciej postawiłoby ją na nogi. Nie często sięgała po alkohol, aczkolwiek wyjątkowo kieliszek wódki byłby chyba dobrym sposobem na odzyskanie wigoru. – Jeśli tak, nie ma sensu iść aż do miasta, żeby go szukać. To zajmie za dużo czasu. Wiadro wody, mówisz..? Jeśli się pośpieszę, powinnam wrócić, nim zagotuje się mięso.

Kobieta wrzucała właśnie mięso do garnka. Słysząc plany Zielei, zatrzymała się z rękoma tuż nad gotującą się wodą. Zakłopotała się.

– Cieszę się, że pragniesz pomóc, skarbie, ale nie wydaje mi się, aby to był najlepszy...

– Nonsens – przerwała jej dziewczyna, wywracając oczami. Założyła ramiona na piersi. – Cała woda, jaką mieliśmy w zapasie, poszła na to, aby nasi niespodziewani goście mogli się odświeżyć po męczącej podróży. Resztę już wyniesiono na stoły. Nie będziecie przecież podawać im od tej pory ciągle wina i wódki.

– Moja droga, żyje na tym świecie wystarczająco długo, aby wiedzieć, że mężczyznom do szczęścia wystarczą wyłącznie trzy rzeczy. – Hanisi wytarła dłonie w fartuch. – Właśnie butelka dobrej wódki, ładna kobieta, o której mogliby rozprawiać i talia kart. W pokoju dziennym znajdują się obecnie dwie z nich, a jeśli rozmowa nie będzie się kleić, pan Mariwern zadba także o trzecią. Nie ma się czym martwić.

– Pozwól moja droga, ale tym razem trzeba przyznać rację naszemu kruczkowi. – odezwał się wciąż podsłuchujący je kucharz. Staruszka obrzuciła go surowym, karcącym spojrzeniem, ale niezrażony kontynuował: – Wódka to nie wszystko. Barus jak nigdy nic będzie chlał gdzieś w karczmie z kolegami, a to nam się oberwie za spragnionych dostojników. Ten z Irionu to jeszcze pół biedy, u nich tam słońce grzeje gorzej niż w piekle, ale synowie z Atarionu i Mare'ark nie są przyzwyczajeni do silnych upałów. Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam się tłumaczyć panu Northenowi, dlaczego kandydaci do ręki jego córki nie mają czym zalać wysuszonych gardeł.

– Poza tym jest jeszcze kwestia madame Aleisei, która stroni od wysokoprocentowych trunków. – Podchwyciła natychmiast Zilea. – Jeszcze zażąda swojego naparu z ziół i co wtedy? Uraczysz ją herbatą zaparzoną w wodzie po gotowanej szynce?

Twarz Hanisi wykrzywił grymas obrzydzenia.

– Sama widzisz. Wrócę, zanim się obejrzysz.

Pomysł, aby czarnowłosa sama wybrała się po wodę, wciąż niespecjalnie podobał się staruszce, ale mając przeciwko sobie już nie jedną, ale dwie osoby, niechętnie zamilkła. Mimo to, kiedy zobaczyła kierującą się w stronę wyjścia Zileę, odruchowo cmoknęła z dezaprobatą. Nim zdążyła się jednak znów odezwać i wyrazić ostatnią próbę sprzeciwu, Zilea już chwytała jedno z pustych wiader. Bez słowa pożegnania, wyszła z kuchni drzwiami prowadzącymi do ogrodu.

*****

✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top