Rozdział 5
„Podążając przez ziemie zbrukane nieczystą krwią, zyskaj siłę, by z pokorą przelać gorzkie łzy porażki. W nieuczciwej bitwie wygrać może tylko ten, kto ciałami poległych przeciąży szalę zwycięstwa."
autor nieznany
Gdyby ktoś zapytał, co Zilea wiedziała o Alchemikach, zarzekałaby się, że specyficzne określenie niezbyt wiele jej mówiło. Nie byłoby to w żadnych wypadku kłamstwem, gdyż znajomość praktyk, które kultywowała kasta ów przeklętych magików, została zapomniana na początku Wielkiej Wojny. To właśnie wtedy wyginęli niemal wszyscy Alchemicy, nie pozostawiając za sobą żadnej spuścizny.
– Nie jestem Alchemikiem – powiedziała z mocą, siląc się na obojętność. Marnie niestety wychodziło jej udawanie spokojnej. Powtórzyła to zdanie już co najmniej dziesięć razy i zaczynała zauważać, że mimo wszystko jej pewność siebie z każdą sekundą nieuchronnie malała. – Słyszysz? Nie jestem.
Jasnowłosa nie odrywała od dziewczyny wzroku. Na szczęście zdołała się opamiętać, więc Zilea zaryzykowała i pozwoliła jej zająć miejsce na łóżku. Dała jej też solidną porcję wody ze stojącej w kącie misy, gdyż dwa dni braku świadomości skutecznie wzmogły jej pragnienie. Nieznajoma z godną podziwu wytrwałością domagała się choćby łyka płynu i uspokoiła się, dopiero gdy czarnowłosa spełniła tę prośbę. Właśnie wtedy Zilea zaczęła się zażarcie tłumaczyć.
Trzymając się za bok, jakby nadal nie mogła uwierzyć, że znajdował się tam płat zimnego metalu, przybyszka słuchała żarliwych zapewnień, jakoby jej wybawicielka nie miała nic wspólnego z magią, zaklęciami i Cythyr raczył wiedzieć, z czym jeszcze. Dziewczyna cierpliwie czekała, aż tamta skończy mówić, a kiedy to nastąpiło, powiedziała po prostu:
– W porządku.
Początkowo Zilea nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Ponieważ od dłuższego czasu chodziła w tę i z powrotem po pokoju, zatrzymała się i spojrzała na jasnowłosą w osłupieniu.
– W porządku?
– Oczywiście. Nie jesteś Alchemikiem. – Tamta skinęła lekko głową. Spuściła znacząco wzrok i palcem bosej nogi przejechała po białej linii widniejącego na podłodze okręgu. Zilea pluła sobie w twarz, że nie usunęła resztek rysunków już pierwszego dnia i obca je zobaczyła. Były, jakby nie patrzeć, namacalnym dowodem potwierdzającym jej kłamstwa. – Po prostu potrafisz tworzyć kręgi transmutacyjne i łączyć kawałki metalowej blachy z ludzkim ciałem. Nazywaj to, jak chcesz. Iluzją, czarodziejską sztuczką... Jeśli poczujesz się lepiej, wmów mi, chociażby, że to wszystko wina halucynacji, które łapią po utracie niemal miski krwi... Prawdę mówiąc, mam gdzieś jak, albo czym to określisz.
Zilea roześmiała się nerwowo.
– Przestań mącić mi w głowie. Alchemików już nie ma – syknęła dobitnie, a jej głos stał się oschły i wrogi. Jasnowłosa widać nie spodziewała się innej reakcji, bo nie drgnęła jej nawet powieka. Zdawało się, jakby to ona, a nie Zilea miała zakazane umiejętności. Bez najmniejszego trudu czytała w myślach bezradnej dziewczyny.
– To już przecież ustaliłyśmy – zauważyła. – Poprawne nazewnictwo jest mi akurat teraz najmniej potrzebne do szczęścia. Swoją drogą, wiedziałaś, że kiedyś, gdy Alchemicy się ukrywali, aby zdradzić, czym się zajmowali, używali prostego fortelu i mówili tyłem? Przedstawiali się jako Kimeh'cla – twórcy drugiego świata.
Zilea zacisnęła ręce w pięści. Nie, nie miała o tym pojęcia, ale nie zamierzała reagować na te ani inne słowa jasnowłosej. W Mervendelr niemal każdy był graczem, a choć uratowała nieznajomą, nie oznaczało to od razu, że jej ufała. Stracenie czujności skutkowało przegraniem rozgrywki.
– Ja tylko oczyściłam twoje rany i je zabezpieczyłam, aby więcej się nie otworzyły.
– I jestem ci za to wdzięczna. Naprawdę. Powiedziałabym nawet, że mam u ciebie dług, ale w tych czasach to dosyć niebezpieczne zapewnienie.
Próbowała zaśmiać się z własnych słów, ale ruch sprawił, że zgięła się w pół. Przycisnęła dłoń do boku, a kiedy ją odsunęła, widniało na niej kilka świeżych kropel krwi. Któraś z ran znów się otworzyła.
– Nasza szarpanina musiała naruszyć opatrunki – stwierdziła Zilea, przyglądając się skwaszonej minie jasnowłosej. – Nie ruszaj się. Jak już się obudziłaś, to porządnie cię obejrzę.
Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
– Ręce precz! Jeśli zamierzasz zrobić mi na ciele kolejną... yllwernską pamiątkę... – W panice rozejrzała się na boki, szukając czegoś do obrony. W niczym nie przypominała już tej samej dziewczyny, która zaledwie chwilę wcześniej syczała na Zileę spod sterty pierzyn i mordowała ją wzrokiem, pomimo iż dopiero ocknęła się z długiego snu.
Czarnowłosa wzniosła oczy ku niebu, ale w głębi duszy poczuła nieprzyjemny ucisk. Pierwszy raz zdarzyło się, aby ktoś się jej bał.
Pierwszy raz od sześciu cykli. Od tamtego dnia.
– Bez obaw – odparła krótko, odganiając od siebie złe wspomnienia. Ruszyła w kierunku miski z wodą. Obok niej, prócz kubka, leżał zwitek czystych ściereczek, które podkradła poprzedniego dnia z kuchni. – Nie zamierzam marnować na ciebie więcej cennego materiału.
– Materiału? Dobre sobie! Powiedz mi jeszcze, że robisz „to" każdej nieznajomej, którą wyrywasz z łap śmierci.
Zilea pokręciła głową. Bez pośpiechu wybrała jedną ze ściereczek, a następnie namoczyła ją w misce z wodą. Mocno ścisnęła materiał, aby pozbyć się resztek ściekającej kropel.
– Nie, nikt nie wie, co potrafię. – Wyprostowała się. – Ty byłaś...
Odwróciła się i nieomal krzyknęła, gdy przed nią pojawił się ruchomy cień. Zdołała jeszcze tylko ujrzeć migający jej przed oczami pukiel złotych włosów, nim nieznajoma, która najwyraźniej przestała czuć jakikolwiek ból i bezszelestnie się do niej podkradła, sprawnym gestem chwyciła ją za ręce. Wykręciła je równocześnie z właścicielką do tyłu. Zilea wciągnęła ze świstem haust powietrza. Kiedy dotarło do niej, co się właściwie stało, zrozumiała, że pomagając dziewczynie, zrobiła najgłupszą rzecz z możliwych. Serce zabiło jej sto razy mocniej, a choć w głowie kotłowała się myśl, że zaraz niechybnie zginie, nie miała siły, aby się ratować.
Poczuła się zdradzona. Takie właśnie było Mervendelr – ktoś, kto ratował życie nieznajomemu, nim się obejrzał, ginął z jego ręki.
Pot właśnie zaczynał ściekać jej po szyi, a na ramionach pojawiała się gęsia skórka, gdy w ekspresowym tempie szukała sposobu, aby się uwolnić. Nieoczekiwanie obca sama jej w tym pomogła, puszczając czarnowłosą jak gdyby nigdy nic. Zilea, napędzana adrenaliną, momentalnie odskoczyła od niej jak najdalej i już była gotowa rzucić się do ucieczki lub, gdyby zaszła taka potrzeba, na samą jasnowłosą, ale powstrzymała się, widząc jej minę. Nieznajoma przyglądała jej się uważnie, przekrzywiając głowę i uśmiechając się z zadowoleniem pod nosem.
– Co to miało znaczyć? – warknęła Zilea, której puls stopniowo się uspokajał i zwalniał. – Rozum ci odjęło?
Jakimś cudem nie upuściła ścierki, więc niewiele myśląc, cisnęła nią z wściekłością w szczerzącą się dziewczynę. Tamta, nie tracąc dobrego humoru, złapała ją w locie. Syknęła, kiedy energiczny ruch spowodował otwarcie kolejnych ran, a kilka kropel lodowatej wody ochlapało jej twarz. Niedbale przycisnęła materiał do biodra, gdzie z jednego z naruszonych zadrapań sączyła się powoli świeża strużka krwi.
– Wybacz, ale ten, nazwijmy to, test był konieczny. – Przez chwilę trzymała ścierkę przy skórze, czekając, aż przestanie nasiąkać czerwienią. – Musiałam sprawdzić kilka teorii.
– Mianowicie? – Zilea zmarszczyła brwi tak bardzo, że na jej czole pojawiło się kilka wyraźnych zmarszczek. Na wszelki wypadek stała w pozycji obronnej, czujnie obserwując jasnowłosą. Zachowywała wzmożoną ostrożność, ale fakt, iż czuła się, jakby zaraz miała zemdleć, raczej jej w tym nie pomagał.
– Głównie zależało mi, aby dowiedzieć się, jak postąpisz w kryzysowej sytuacji. Gdybyś była z Nox Loana nie dałabyś się tak łatwo podejść. – Obca ruchem głowy wskazała zamknięte drzwi. – Nie podniosłaś też alarmu, więc jest szansa, że faktycznie nikt nie wie o mojej obecności, ani nas nie podsłuchuje.
– Na bogów! Nie powiedziałam o tobie nikomu przez ostatnie dwa dni! To ci nie wystarcza?!
– Niezbyt, ale mniejsza o to. Miałam jeszcze jeden cel. Chciałam ci się przyjrzeć z bliska. Używanie alchemii niesie za sobą konsekwencje, a osłabienie to tylko jeden z efektów ubocznych. Zawsze można je zamaskować. Nie da się za to ukryć zmian na skórze i żył, które uwydatniają się w okolicy karku, podczas tworzenia kręgów. U ciebie ciągnął się one niemal do linii barków. Nie mówiąc już o tym, że sama przed chwilą przyznałaś, kim jesteś.
Zilea w osłupieniu chwyciła się za kark. Otworzyła szerzej oczy, kiedy w istocie, wyczuła pod palcami ciągnące się, wyraźne pajęczyny żyłek. Nie miała pojęcia, że działo się tak za każdym razem po posłużeniu się kręgiem transmutacyjnym.
– Ja wcale nie... – zaczęła rozpaczliwie, ale przypomniała sobie, co mówiła jeszcze nie tak dawno temu. Nie powiedziała wprost, iż rysowała kręgi, ale potwierdziła przypuszczenia tamtej, że posiadała specjalne umiejętności. Dała się podejść!
– Więc jednak! Jesteś Alchemikiem. – Wywnioskowała tamta z ukontentowaniem.
Zilea szybko przeszła z załamania w złość. Zacisnęła ręce w pięści tak mocno, że aż zbielały jej knykcie.
– Zrobiłaś to specjalnie! – Niemal wykrzyknęła, w ostatniej chwili przypominając sobie o zachowaniu dyskrecji. Wiedziała, że zdradziła się w najgłupszy z możliwych sposobów. Czuła do samej siebie zawód, że straciła czujność. Zupełnie jak młody, naiwny kupiec, który skupił całą uwagę na swoich towarach i nie zauważył, kiedy tuż obok złodzieje ukradli mu wóz i konia. Ile razy miała jeszcze pożałować braku koncentracji i bycia tak łatwowierną?
O ile w niej narastała złość, o tyle w źródle jej niepokoju, a także rozdrażnienia dało się wyczuć coś zgoła przeciwnego. Ranna, zdobywszy pewność, że nie miała w czarnowłosej żadnego poważnego przeciwnika (w pokoju nie zauważyła ostrych przedmiotów, a narysowanie koła transmutacyjnego wymagało poświęcenia sporej ilości czasu), odgarnęła z czoła tłuste pasma włosów, po czym, zachowując doskonały spokój, wróciła na łóżko. Usiadła na nim powoli, krzywiąc się, kiedy skóra na brzuchu zaczęła się marszczyć i boleśnie zahaczać o twardą blachę. Widocznie musiała się do tego przyzwyczaić. Choć ani trochę jej się to nie podobało, raczej nie łudziła się, że po jakimś czasie będzie się dało wyrwać metal z ciała. No, chyba że razem z kawałkiem ów ciała.
– Od Wielkiej Wojny wszystkim w Mervendelr wydaje się, że tylko najtrudniejsze rozwiązania są coś warte – podsumowała, odchylając do tyłu głowę. – W tym tkwi szkopuł. Kiedy ktoś wypatruje podstępu ciągnącego się aż po horyzont, najlepiej zastosować najprostszy fortel i prześlizgnąć się tuż pod jego nosem. Jedyny minus to to, że nie ma wtedy tak wiele zabawy.
– Podpuściłaś mnie – syknęła Zilea. Głos drżał jej z niedowierzania, naszła ją myśl, że wylądowała na przegranej pozycji. To ona miała przesłuchać obcą, a skończyło się na tym, że straciła kontrolę. Na nic zdało się jej postanowienie, że pójdzie w zaparte i zrobi co w jej mocy, aby się nie ujawnić, nie przewidziała, iż jej ciało zrobi to za nią.
– Proszę cię, znalazłaś mnie zalaną krwią, nieprzytomną, ze strzałą wystającą spod żeber. Ja wiem, że jesteśmy na południu, gdzie Nox Loana jeszcze nie zaczął zatruwać korzeni, które tu zapuścił, ale naprawdę mój stan nie dał ci do myślenia? Tylko błagam, nie mów, że sądziłaś, że okaże się miłą, wiejską dziewczyną, która po prostu miała beznadziejny dzień.
Odpowiedziało jej poirytowane prychnięcie.
– Nie, nie sądziłam. – Zilea sięgnęła do tyłu. Sekundę później, nie wiadomo skąd, w jej ręku pojawił się krótki, ale z pewnością ostry nożyk, który czarnowłosa zabrała wcześniej z kuchni wraz z naręczem ścierek i do tej pory ukrywała pod ich stertą. Teraz przedmiot mógł się przydać. Obróciła go tak, aby jego ostry koniec celował w pierś nieznajomej. Krawędź przy czubku była lekko wyszczerbiona.
Oczekiwała, że jasnowłosa doceni jej przezorność, lub przynajmniej wzdrygnie się na widok niezbyt reprezentacyjnej, ale mimo wszystko broni. Ona jednak wyłącznie uniosła brew. Po raz kolejny jej reakcja nie pasowała do tej zakładanej przez Zileę.
– I myślisz, że uwierzę, że wiesz, jak tego użyć? – zapytała.
– Chcesz się przekonać?
– Możesz spróbować się wykazać. Chociaż zanim zaczniesz na oślep machać tym budzącym grozę ostrzem, może warto wspomnieć, że krojenie ziemniaków w pewnym stopniu różni się od krojenia ludzkiego ciała. No i jest później więcej do sprzątania, chociaż to aktualnie chyba raczej nie problem, prawda? Już i tak zapaćkałam krwią połowę pościeli.
– Nie drwij ze mnie, bo naprawdę zaraz ten nóż wyląduje w twojej szyi. Wtedy nie będzie nikogo, kto w porę cię wyleczy.
– Nawet jeśli twoim atutem jest gadanie, to ze spełnianiem gróźb już gorzej, mam rację?
– Skąd ta pewność? Z arogancji? Z lekceważącego podejścia do przeciwnika dzierżącego broń?
– Z czystej obserwacji. Kiedy ktoś nie wyciąga noża przy pierwszej, a już tym bardziej przy drugiej okazji, wiadomo, że nie będzie miał odwagi, aby za trzecim razem go użyć. Mogłaś się zresztą bardziej postarać, bo ta zabawka nijak nie wzbudza strachu.
Uśmiechnęła się, ale zaraz kąciki jej ust opadły, kiedy dostrzegła, że podobne zadowolenie zagościło na twarzy Zilei. Ona także się uśmiechała, a właściwie nie tyle uśmiechała, ile szczerzyła zęby z wyrazem wyższości. Jej odsłonięte zęby nie spodobały się jasnowłosej, która na chwilę straciła butę. Tym bardziej zrzedła jej mina, gdy coś świsnęło jej tuż obok ucha, a później rozległ się dźwięk uderzenia. Gwałtownie odwróciła głowę, a jej oczom ukazał się wbity w ramę łóżka zakrzywiony sztylet. Miał ozdobnie inkrustowaną rękojeść, przez którą przeplatały się metalowe nici. Z pewnością był też o wiele niebezpieczniejszy.
– Najprostszy fortel – powiedziała Zilea, chwiejąc się i opuszczając dłoń, w której wciąż znajdował się kuchenny nożyk. Druga wciąż pozostawała uniesiona po wykonaniu precyzyjnego rzutu. – Pozwól przeciwnikowi myśleć, że to on ma w rękawie ostatniego asa. Wtedy przestanie ci patrzeć na ręce.
Obca przez chwilę się nie odzywała i trwała w bezruchu, przyglądając się sztyletowi. Gdy na powrót się odwróciła, zdawała się pod autentycznym wrażeniem.
– Coś czuję, że będzie nam się ciekawie współpracowało. Jestem Sellie Winslet.
~*~
Adarian zacisnął dłoń na nożu z taką siłą, że jego knykcie zrobiły się niemal zupełnie białe, a ręka pokryła się bladoniebieskimi, pulsującymi żyłkami. Wszystko poszło zupełnie nie tak!
Nazwanie jego stanu zwykłym, niegroźnym zdenerwowaniem, wiązałoby się z ogromnym niedomówieniem. Mężczyzna był wściekły. Jego plan sypał się w drzazgi już od dobrych kilku godzin, a on nie mógł nic na to poradzić. Jakby bogowie sprzysięgli się przeciwko niemu i postanowili w końcu dać mu nauczkę za ostatnie czternaście cykli balansowania na złej drodze. Gdyby jeszcze w nich wierzył, może miałby na tyle rozumu, aby przeprosić za swoje niecne uczynki i tym samym wkupić się znów w ich łaski. Chociaż... Nie, pewnie by tego nie zrobił.
Swoje rozdrażnienie uważał za w każdej mierze uzasadnione. Po pierwsze: pogoda nie dopisała i ci, którzy przebywali na szlaku Thebeln, mogli w pełnej krasie uświadczyć, czemu na południu Aneas, czyli początek pory opadania określano niekiedy „czasem ostatniego żaru". Odziany w brązową, podszytą szkarłatem pelerynę mężczyzna, niemiłosiernie się męczył, a był środek nocy. Jego dłonie ukryte w skórzanych rękawicach, były lepkie od potu, a pod znajdującymi się powyżej nich karwaszami, wykonanymi z grubej, bydlęcej skóry juchtowej, pojawiały się pierwsze, bolesne odparzenia. Sznurowało się je za pomocą rzemieni, a aby lepiej chroniły przedramiona od łokci do nadgarstków, umocowano je dodatkowo mosiężnymi płytkami. One również się nagrzewały, więc Adarian musiał uważać, aby nie przyłożyć ich do nagiej skóry.
Drugim istotnym utrudnieniem byli bogaci kupcy podróżujący z Berindeln, którzy zawsze przysparzali mu najwięcej problemów. Barczyści, często zamroczeni alkoholem chłopi byli gotowi do burdy bez względu na porę dnia i nocy. Bronili swoich cennych towarów zacieklej niż niedźwiedzice młodych. Choć mężczyzna nie był w ciemię bity, aż nazbyt zdawał sobie sprawę, co stałoby się, gdyby stanął w szranki ze zbyt liczną, uzbrojoną grupą. Każdy wiedział, że rozboje na traktach były codziennością, więc dawno przestało zaskakiwać, iż handlarze wozili ze sobą pokaźne ilości broni białej. Ci z miast środka zdawali się na tym punkcie szczególnie wyczuleni. Na cóż było się im jednak dziwić, skoro takich jak Adarian szło spotkać po drodze na pęczki. Doszło w końcu nawet do tego, iż w karczmach większe zdumienie budziły opowieści kupców, którzy twierdzili, że podczas podróży arterią nie napotkali żadnych przeszkód, aniżeli takie, w których przeważał brak spokoju, wzmianki o łupieżcach, czy dzikich, leśnych bestiach.
Adarian nie miał łatwego zadania, a jeszcze dochodziła do tego haniebna ucieczka jego chwilowego kompana. A żeby piekło pochłonęło Odeliana i jego parszywe tchórzostwo! Ten drań i pętaczyna z kozią mordą i równie pustym wyrazem twarzy, co czaszką, miał wraz z nim napaść na karawanę, ale, jak stwierdził w ostatniej chwili, zdążył odzyskać rozum i jeszcze raz, na spokojnie, wszystko sobie przemyśleć. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że kilka sakiewek z biżuterią, a także złotem, nie były jednak warte utraty życia. Uciekał, aż się za nim kurzyło, dziwne, zważywszy, że karawana z Berindeln spóźniała się od dobrych paru godzin i nic nie wskazywało, aby w najbliższym czasie zamajaczyła na horyzoncie.
Pierwszy i ostatni raz Dorthenczyk zgodził się z kimś współpracować. Od samego początku czuł opory przed przyjęciem tak dziwnego zlecenia, ale akurat brakowało mu pieniędzy i postanowił zaryzykować na rzecz pokaźnego łupu. Jak widać, miał nauczkę na przyszłość, aby nie ufać mieszkańcom Atarionu. Nie po to nadstawiał karku i ostatnie siedem upalnych dni spędził w tym mieście (na noce narzekać nie mógł, ale było to nieistotne), aby z powodu jakiegoś głupka stracić szansę na zarobek. Skoro jego zleceniodawca uciekł, równie dobrze mógł zagarnąć cały skarb dla siebie.
Zażyczył sobie jeszcze w duchu, aby po drodze Odeliana zeżarł jakiś głodny Czart, a następnie rozsiadł się wygodnie pod jednym z drzew. Zamierzał pozostać na szlaku i czekać na karawanę, choćby do śmierci. W ostateczności, dopóki nie przeszkadzał mu masywny kruk, siedzący na jednej z gałęzi i wlepiający w niego swoje czarne, ciekawskie ślepia.
~*~
Sellie raczej nie wierzyła w opatrzność. Obce jej były zrządzenia losu, a już na pewno niespodziewane zbiegi okoliczności – tym bardziej, jeśli działały na jej korzyść. Do tej pory zdawało jej się, iż świat był kapryśny, a także niemożliwy do opanowania; rządziły nim wyłącznie przypadek i łut szczęścia, które niczym dzieci bawiące się ludzkim losem, to się pojawiały, to znikały. Dziewczyna nie należała raczej do optymistycznych osób, które naiwnie wierzyły w dobroć, poszanowanie, czy przychylne fatum, ślące im pod nogami dywan z róż. Była kimś, kto zamiast wonnych kwiatów, dostrzegał rosnące na ich łodygach kolce, po czym od razu zakładał, że służą wyłącznie do czynienia krzywd. Kiedy zdarzało się coś dobrego, zamiast się cieszyć, z natury doszukiwała się podstępu.
Aż tu nagle dziewczyna trafiła do niepozornego, spieczonego żywcem Yllwern, gdzie wydarzyły się aż cztery niemożliwe do wyjaśnienia rzeczy i to jeszcze w tak krótkim odstępie czasowym. Po pierwsze: przeżyła postrzał z łuku, co samo w sobie graniczyło z cudem i nadal pozostawało dla niej niepojęte. Po drugie: zamiast fragmentu skóry miała teraz wtopioną w ciało pokaźnych rozmiarów blachę, dzięki której się nie wykrwawiła. Po trzecie: straciła towarzyszącego jej Alchemika, aby zaraz po wyrwaniu się ze szponów śmierci, okazało się, iż niezamierzenie trafiła na kolejnego. Po czwarte i najważniejsze: jej nowy Alchemik spędził z nią więcej niż dobę, a wciąż żył!
– Gdzie nauczyłaś się rzucać nożami? I skąd właściwie masz ten tutaj? – zapytała, kiedy Zilea, przeklinając własną chęć popisywania się, usiłowała wyciągnąć sztylet z ramy łóżka. Ostrze wbiło się wyjątkowo głęboko, toteż dziewczyna od dłuższego czasu bez skutku ciągnęła za rękojeść. – Nie wyglądasz mi na kogoś, kto urodził się w szeregach cyrkowców, a już tym bardziej jako członek któregoś z klanów.
Była zdziwiona, że nie dostrzegła broni. Jeden mały nożyk mogła jeszcze przegapić, ale dwa? Jakim cudem nie zauważyła sztyletu, kiedy unieruchomiła dziewczynę w uścisku? Była przecież na tyle blisko, aby wyczuć ukryty przy jej pasku przedmiot.
– Uczył mnie przyjaciel – wyjaśniła krótko czarnowłosa, przerywając wypowiedź stęknięciami. Po chwili dodała: – Sztylet należał do mojego ojca, dawno temu znalazłam go w jego rzeczach. Zrobił go jeszcze zanim przyszłam na świat. To było jego ostatnie dzieło.
– Był płatnerzem?
– Jednym z lepszych.
– Zginął?
– Jak każdy z tego miasta, kto nie siedział wystarczająco cicho.
– A matka?
Zilea szarpnęła gwałtownie za rękojeść i ostrze w końcu wysunęło się z drewna. Dziewczyna odskoczyła do tyłu, o mało co nie tratując przy tym Sellie, znajdującej się tuż za nią. Dość szybko udało jej się jednak odzyskać równowagę, a choć odrzut był silny, do zderzenia nie doszło. Jasnowłosa uznała to za zaletę – yllwernka miała w miarę dobry refleks. Gorzej z instynktem samozachowawczym, bo to, iż chwilę wcześniej wcale się nie broniła, kiedy została unieruchomiona, nie świadczyło najlepiej. Sellie wolała być mimo wszystko dobrej myśli, więc zrzuciła winę na osłabienie czarnowłosej. Kryzysowa sytuacja wymagała od niej przymykania oka na wady, aby te, nie daj Cythyrze, nie przyćmiły tak poszukiwanych przez nią dobrych stron Alchemiczki.
Zilea tymczasem, nieświadoma, a może zwyczajnie unikająca badawczego spojrzenia towarzyszki, odetchnęła i chwilę sprawdzała, czy ze sztyletem było wszystko w porządku. Gdy upewniła się, że nie naruszyła żadnego ozdobnego elementu, a ostrze pozostało w jednym kawałku, ostrożnie włożyła przedmiot do przymocowanej do spodni pochwy. Długa, luźna koszula sprytnie ją zasłaniała. Sellie musiała przyznać, że w istocie popełniła podstawowy błąd, lekceważąc dziewczynę. Gdyby lepiej się przyjrzała i nie skupiała się wyłącznie na jej szyi, zawczasu dostrzegłaby futerał.
– Te metalowe zdobienia na rękojeści to też robota ojca, czy zasługa twoich umiejętności? – ponowiła próbę, wyciągnięcia od Zilei jakichś informacji.
– Musisz zadawać tyle pytań? – fuknęła dziewczyna, ściągając brwi. Jej dłonie spoczęły na biodrach. – To, że wyjawiłam ci swoje imię, nie oznacza od razu, że zostaniemy przyjaciółkami i będę ci o wszystkim mówić. Zwłaszcza że ty nie powiedziałaś o sobie praktycznie nic.
Sellie wydęła wargi. Coś podpowiadało jej, że powinna postępować delikatnie, aby wybadać czarnowłosą lub zaskarbić sobie przynajmniej jej sympatię, nim postanowi jej wyłożyć swoją propozycję. Szkopuł tkwił jednak w tym, że straciła już wystarczająco czasu i nie chciała... nie mogła sobie pozwolić na dalszą zwłokę. Nawet jeśli nie zostawiła śladów stóp na spękanej, żółtej ziemi, krople krwi, które ciągnęły się za nią od skraju lasu aż do stajni, były niczym okruszki chleba rozrzucone na jej zgubę. Grupa ze szlaku Thebeln niemal na pewno deptała jej po piętach i lada dzień mogła zawitać w Yllwern, aby dokończyć to, co zaczęła. Nie miała czasu na podchody i szukanie sposobu na przekonanie do siebie Zilei.
Nie ważne jak dobrze udawała, ona też miała prawo się niepokoić.
Odetchnęła głęboko, aby uporządkować myśli. Okryła się szczelnie prześcieradłem i dyskretnie przyłożyła ukrytą pod nią dłoń do metalowej, chłodnej blachy. Rany bolały jak diabli, spocone ciało swędziało, a umysł domagał się odpoczynku, ale prędzej wróciłaby do lasu, aby znów dać się postrzelić patrolowi, niż przyznała się do słabości. Nie potrafiła jednak nic poradzić na to, że w duchu wciąż zastanawiała się, co z ostatnich kilku dni było prawdą, a co wierutnym kłamstwem.
– Chcesz się czegoś o mnie dowiedzieć? Proszę bardzo – stwierdziła, uznając, że nie znajdzie lepszego momentu na wprowadzenie Zilei w szczegóły swojego zadania. – Urodziłam się pod koniec Wielkiej Wojny, dwadzieścia cykli temu. Pochodzę z miasta środka, konkretnie z Emerionu, czyli, jak możesz się domyślać, ominął mnie końcowy etap walk. Rodzina królestwa już się o to postarała, aby ostatnie miasta pod ich zwierzchnictwem, pozostały neutralne względem panujących wokół starć i nie dostały się w łapy żadnego z klanów.
– Jeśli masz zamiar opowiadać mi tu teraz ckliwą historię całego swojego życia, to sobie odpuść. Do rzeczy. Co robisz w Yllwern?
– Daj mi skończyć – obruszyła się Sellie. – W każdym razie, jakieś dwa cykle temu, kiedy sytuacja polityczna zaczęła wymykać się spod kontroli i stała się co najmniej niepokojąca, opuściłam Berindeln. Porę wcześniej dołączyłam do pewnego zgrupowania. Aria. Mówi ci to coś?
Zilea pokręciła głową. Stała prosto, a choć miała dużo miejsca na łóżku lub choćby na krześle, nie rwała się do siadania. Widać pewniej czuła się, górując nad jasnowłosą. Nic zresztą dziwnego, Sellie też nie zaufałaby osobie, która by się na nią rzuciła.
– Aria to – zawahała się. – klan. Grupa buntowników, którzy sprzeciwiają się wojnie i usiłują werbować członków już istniejących klanów, aby walczyli po ich stronie za słuszną sprawę. Chcą zapobiec kolejnym walkom i odzyskać utracone dziedzictwo Mervendelr. Jeszcze nie widać rezultatów ich działać, ale dążą do tego, by nasz kraj znów wyglądał tak, jak te pięćdziesiąt pięć cykli temu. Zanim pierwsze oddziały wroga przekroczyły Jelenią Przełęcz i zaczęły zbierać ludzki plon.
Czarnowłosa się zamyśliła. Otaksowała Sellie wzrokiem, a kiedy dziewczynie wydawało się, że a nuż jej krótka przemowa zdążyła już coś zdziałać, tamta, z powątpiewającym uśmiechem skrzyżowała dłonie na piersi.
– Teraz pamiętam – przyznała, jakby nieoczekiwanie ją olśniło. Jej ton głosu był nad wyraz sceptyczny. – Faktycznie, o tym waszym klanie krążyło niegdyś parę plotek, były tak głośne, że dotarły nawet tutaj, do Yllwern. Niech sobie przypomnę... Powstał zaledwie osiem cykli po Wielkiej Wojnie, kiedy na zachodzie pojawiły się zalążki podejrzeń, że Nox Loana i Berd'evel wciąż walczą ze sobą gdzieś na obrzeżach kraju i powoli przejmują kolejne ziemie. Ale Aria...? Wtedy nazywaliście się chyba klanem Odrodzenia. Tak, na pewno! Matka opowiadała mi, że jakaś gromada wyrzutków, wierzących w lepsze jutro, postanowiła bawić się w wojowników i awanturować o przywrócenie prawowitego porządku świata. Mówiła też, że słuch po nich zaginął, kiedy w jednej z pomniejszych bitew o Sealon, Berd'evel bez najmniejszego wysiłku wyrżnęło w pień połowę ich członków i tamtejszych mieszkańców. Nie mieli przywódcy, więc nikt nie zamierzał ponieść odpowiedzialności za śmierć ponad czterystu osób. Więcej stracili, niż zyskali. Doprawdy, nawet prawdziwemu wojsku ciężko byłoby się podnieść po tak druzgocącej porażce. Jakim więc cudem twierdzisz, że klan owiany tak złą sławą, nadal funkcjonuje?
Sellie najeżyła się, słysząc te słowa.
– Funkcjonuje, a to, co słyszałaś to wyłącznie wierutne kłamstwa! Aria była kiedyś słaba, ale miała swoich przywódców i nigdy żaden z nich nie uciekł od odpowiedzialności. Po wspomnianym przez ciebie wydarzeniu może i morale podupadły, ale ludzie zdołali się pozbierać. Klan przestał obnosić się ze swoimi działaniami, bo zrozumiano, że w otwartej walce nie uda się wygrać ani z Nox Loana, ani z Berd'evel. Nox Loana to skrytobójcy, Berd'evel tyrani i bezwzględni mordercy, czerpiący satysfakcję z publicznych rzezi. Wtedy nie mieliśmy szans z nimi konkurować. Właśnie dlatego pięć cykli temu naszą nadzieją stali się Alchemicy.
Zilea zmarszczyła brwi.
– Czyli, mam rozumieć, że klany zabójców tworzą swoje fundamenty na gnijących ciałach wrogów i niewinnych, a klan Arii nadal opiera się na mitach i bajkach dla dzieci. Wybacz, jeśli obrażam w tym momencie ciebie i jakichś twoich przyjaciół, ale nawet jeśli wasze pobudki są słuszne, dotąd nie zrobiliście nic, aby ktokolwiek brał was na poważnie. Z tego, co mi wiadomo, Sealon było pierwszym i ostatnim miastem, jakie próbowano odbić. Teraz żyje tam zaledwie garstka ludzi, którzy zapewne po dziś dzień nie wybaczyli swoim niedoszłym wybawcom, że odebrali im wszystkich bliskich.
– Aria poniosła wtedy porażkę, fakt! Tyle że to było ponad osiem cykli temu i wiele się od tamtej pory zmieniło, Zileo. Nie walczymy już w otwartej wojnie, nic byśmy w niej nie wskórali prócz doprowadzenia do kolejnych rozlewów krwi. Zamiast tego działamy w ukryciu, zbierając informację, zyskując sojuszników i zapewniając sobie wsparcie ze strony innych buntowników. Możesz mi wierzyć lub nie, ale prosperujemy lepiej niż kiedykolwiek.
– Strzała, którą wyciągnęłam z twojego boku, jest tego najlepszym przykładem – zauważyła czarnowłosa, nie omieszkując zawrzeć w swojej wypowiedzi mocnego, sarkastycznego wydźwięku. – Nie macie pojęcia, co zrobić, żeby zrównać się z przeciwnikiem, a co dopiero z nim wygrać.
– Dlatego z pomocą przyszła nam alchemia – upierała się Sellie. Miała nieprzyjemne wrażenie, iż nastawienie Zilei będzie sporym utrudnieniem. Już na samym początku wybrała negatywne podejście. Jasnowłosa doskonale wiedziała, jaka mogła być tego przyczyna. Tego typu myślenie kształtowało się wraz z nabieranym doświadczeniem. – Przejdę do rzeczy. Trzy cykle temu, czyli jeszcze zanim dołączyłam do Arii, niejaki Araver Corbière, to on obecnie stoi na czele klanu, odkrył sposób na pokonanie wszystkich wrogów za jednym zamachem! Właśnie z tego powodu są nam potrzebni Alchemicy i ich umiejętności. Istnieje szansa, aby to zakończyć.
„Zakończymy tę wojnę raz na zawsze" – Dokładnie te słowa wypowiedział Araver, kiedy Sellie spotkała go po raz pierwszy. Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, a on, wyższy ponad o głowę, emanujący czystą pewnością siebie, spoglądał na nią z góry przepełniony wiarą w odrodzenie dawnego Mervendelr. Nie potrafiła wtedy zdecydować, czy przywódcę klanu bezpieczniej było określać pomyleńcem o wygórowanych ambicjach, czy geniuszem, który miał się okazać jej wybawieniem.
Mimo to za nim poszła i od dwóch cykli biegała po całym kraju, szukając dla niego skrawków informacji, jak również skorych do współpracy Alchemików. Obie te czynności okazały się nad wyraz uciążliwe, a Sellie musiała w końcu przyznać, że była najgorszą możliwą osobą do podobnej roboty. Ostateczny bilans dziewczyny z czasu pory dojrzewania nie prezentował się zbyt imponująco. Wynosił dwa ciała wartowników Nox Loana spod twierdzy z Angerth (uwolniła z przejściowego więzienia czeladnika, który z wdzięczności obiecał później wesprzeć Arię, gdyby tylko znalazł się w miastach środka), trzy, zapewne prowadzące donikąd plotki, a także jednego, równie niewinnego, co obecnie nieżywego Alchemika. Tego ostatniego miała dodatkowo na sumieniu.
Pogrążona w myślach, nie usłyszała pytania Zilei.
– Co?
– Zapytałam, co to niby za szansa? – powtórzyła zniecierpliwiona dziewczyna. – Jakie macie plany? I co to ma wspólnego ze mną, bo domyślam się, że ma, skoro poruszyłaś ten temat.
Sellie skinęła głową. Wyprostowała się.
– Istnieje pewien legendarny przedmiot – zaczęła ostrożnie, bo czarnowłosa znów marszczyła brwi. Jakby nie mógł jej się choć raz trafić optymistyczny mag! – Kielich zwany Czarą Kruka. To wyjątkowa rzecz, która wedle prastarych podań, wiele wieków temu została spleciona z magii pięciu pierwszych Alchemików. Lądy były wtedy suche i pozbawione roślinności tak jak obecnie Yllwern. Ziemię od górzystego, zimnego południa, po wietrzną, skwarną północ ścieliły wyłącznie kamienie, a jedyna obecność człowieka przejawiała się w sporadycznych trupach zbłąkanych wędrowców. Ponoć piątka Alchemików przypłynęła do Mervendelr aż z Czarcich Wysp, bo nie mogli patrzeć, że tak rozległe, posiadające potencjał tereny, pożerały susza, lód i nieubłaganie płynący czas. Czara Kruka miała to zmienić, uratować zapomniany kontynent. Została stworzona z połączenia magicznych metali wydobywanych z jaskiń Czarcich Wysp, pradawnych ziół oraz pióra wiecznie żyjącego kruka, który towarzyszył prymarnemu Alchemikowi, ojcu wszystkich Kimeh'cla – Cythryrowi Alacha'rtowi Verlaine. To on rozkazał swoim braciom ożywić dogorywające Mervendelr. Dzięki niemu i krystalicznej wodzie, która wytrysnęła z wnętrza nowo powstałego kielicha, w naszym kraju zaistniało życie.
Zilea słuchała uważnie opowieści Sellie, a kiedy ta przerwała, by zaczerpnąć tchu, usiadła na brzegu łóżka. W jej oczach błysnęło politowanie.
– Arii wydaje się, że za pomocą tej całej Czary, wyzwoli świat spod jarzma klanów? – zapytała sceptycznie. – Zakładając, że w ogóle istnieje, jak niby zamierzacie jej użyć?
– W Czarze Kruka można stworzyć Cele'aderum – powiedziała Sellie, ale zaraz się zreflektowała, przypomniawszy sobie, iż język typowej północy nie był dobrze znany na ziemiach Zilei. – Na południu chyba powiedzielibyście na to Veneya Nec.
– Nie „Veneya" tylko „Veneve'a" – poprawiła Zilea, krzywiąc się w reakcji na okropną wymowę dziewczyny. Jej kwaśny grymas mógł wynikać równie dobrze z tego, co uświadomiła sobie zaraz potem. – Eliksir Ostateczny?
– Alchemik, który go wypije, zyska niespotykaną moc. – Sellie odrzuciła prześcieradło i znacząco popukała paznokciem w metalową blachę. – Pomyśl, jeden Alchemik byłby wart tysiąc bojowników Arii. Nie byłby mu straszny żaden miecz ani strzała. Sam jeden stanąłby w bój z klanami Berd'evel i Nox Loana i bez trudu ich rozgromił. Wystarczyłby zaledwie łyk Cele'aderum.
Dziewczyna widziała nietęgą minę czarnowłosej. To jak powątpiewanie mieszało się z kiełkującą nadzieją, a ostrożność z ciekawością. Zilea była niepewna, a chociaż Sellie błagała w duchu, aby jej upór przegrał w wewnętrznej walce z kuszącą wizją braku klanów, nie oparła się wrażeniu, iż z cyklu na cykl traciła swoje przekonujące zdolności. Swojego pierwszego Alchemika zdołała przeciągnąć na stronę Arii niespełna po wypowiedzeniu kilku zdań. Wierzyła wtedy w powodzenie misji tak mocno, że dzięki rozpierającej ją energii zdołałaby najpewniej sama popłynąć wpław na Czarcie Wyspy, aby znaleźć jakiś ślad po Czarze Kruka.
Teraz, po dwóch cyklach potajemnej walki i ciągłej wędrówki, zaczynała tracić tak zachwalany przez Aravera hart ducha. Nie tylko coraz trudniej było o Alchemików, ale także o ich przetrwanie. Ginęli szybciej, niż ich znajdowała. Klany zabójców nie były ślepe. Dostrzegały kłębiące się nad nimi, ciemne chmury i za wszelką cenę usiłowały je rozgonić. Niestety, używały do tego głównie broni białej.
Zilea przygryzła wargę.
– Chcecie znaleźć Czarę i się nią posłużyć. Wykorzystać Alchemików, którzy mieliby w waszym imieniu pokonać klany zabójców za pomocą swoich wzmocnionych umiejętności.
– Prawie dobrze. – Sellie odchrząknęła. – Jest tylko jeden szkopuł. Czary nie da się znaleźć. Trzeba ją stworzyć.
***
✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top