Rozdział 4

Sellie znów się potknęła. Utrzymanie równowagi kosztowało ją resztki sił. Wiedziała, że jeśli znów się zatoczy, niechybnie się przewróci i już nie wstanie. Nie była tylko pewna, czy właśnie tego nie chciała – umrzeć, aby przerwać bezustanny ból.

Była w opłakanym stanie. Ciasny warkocz utrzymujący w ryzach niesforne, jasne loki dawno przestał istnieć, a na miejscu cienkiej wstążki, która zdobiła misterne wiązanie, zostały wyłącznie postrzępione, pełne kołtunów pasma. Żółta tasiemka, wyszywana pomarańczową nicią, została daleko za właścicielką, w lesie. Istniała szansa, iż wraz z kępką brutalnie wyrwanych włosów, zdobiła aktualnie którąś z niżej położonych gałęzi jednego z drzew. Dziewczyna doskonale pamiętała nagłe szarpnięcie, gdy jej włosy wplątały się w patyki. Nie zauważyła ich, co przypłaciła gwałtownym runięciem na ziemię i nabiciem sobie kilku dodatkowych sińców na łokciach. Nie mówiąc o zgniłych liściach, mrówkach i grudach ziemi, które zdobiły czubek jej głowy od momentu feralnego upadku.

Sellie miała w głębokim poważaniu swoją fryzurę, zwłaszcza że gdyby nie dodatkowe ozdobniki w postaci żywych, pełzających wśród kosmyków stworzeń, czy pożółkłej od skwaru trawy, prawdopodobnie nikt nie zwróciłby na nią większej uwagi. Zachód słynął z awangardowych uczesań, wystarczyło wspomnieć o pochodzeniu z Emerionu lub Berindeln, aby zniesmaczone nietypową prezentacją kobiety, lada dzień zaczęły nosić się na wzór przybyszek z centralnych obszarów. W ich zachowaniu kryło się w równej mierze tyle samo chęci przypodobania się, co hipokryzji.

Niestety, jasnowłosa zdawała sobie sprawę, że wyjątkowo podobne tłumaczenia spełzłyby na niczym. Nie tylko to, co działo się na jej głowie, wołało o pomstę do nieba. Reszta jej ciała, przepoconego do granic możliwości, pokrytego wszelkim możliwym robactwem i ziemią, stanowiła idealny przykład tego, jak nie powinna wyglądać młoda dziewczyna. Podobne wrażenie mógł sprawiać wyłącznie człowiek po całonocnym biegu przez dzikie knieje, czujący na karku duszący, cuchnący oddech sadystycznych oprawców. Zwłaszcza jeśli ten człowiek był postrzelony z łuku, a nieubłaganie pędzący czas i marne warunki, doprowadziły do wystąpienia w ranie poważnej reakcji zapalnej i infekcji.

Sellie czuła się wyjątkowo usprawiedliwiona za swój stan, więc nie martwiła się, jak ocenią ją inni. Jedynie zakrzepła krew, która zdążyła stworzyć grubą skorupę na drewnianym promieniu strzały, napawała ją niepokojem. Straciła jej już tak wiele, że na daremno było szukać na jej twarzy, czy dłoniach namiastki jakiegokolwiek zdrowego koloru. Dziewczyna czuła suchość w gardle, a każde przełknięcie śliny sprawiało jej niewyobrażalny ból. Dochodziły do tego zawroty głowy, dezorientacja i przerażające momenty, gdy gubiła świadomość, po czym zwyczajnie omdlewała. Zanim zdołała dotrzeć na obrzeża Yllwern, niejednokrotnie upadła, a jej oczy bezwiednie się zamykały. Mimo zmęczenia, bólu i braku krwi, powtarzała sobie stale, że jeśli faktycznie straci przytomność, wykrwawi się do końca i umrze. Nie napotkała bowiem na swojej drodze nikogo, kto zechciałby jej pomóc.

Szansą na ratunek okazała się duża, majętna posiadłość, do której Sellie dostała się, biegnąc przez polne tereny. Domyślała się, że mieszkała w niej rodzina wywodząca się z wyższej warstwy społecznej, może magnaterii lub arystokracji, ale nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Była kiedyś, co prawda, w posiadaniu opasłej księgi ze spisem najważniejszych szlachciców rozproszonych po krainach Mervendelr, aczkolwiek nie przyjrzała mu się na tyle dokładnie, aby teraz bezbłędnie określić, czyje ziemie przeszło jej zbrukać cieknącą z poranionych stóp krwią.

Pokonawszy niewielki, ogrodzony płotem ogródek, skierowała się do pobliskich, drewnianych budynków, najpewniej stajni, gdyż w Yllwern, na chlewnię lub oborę nikt nie mógł sobie raczej pozwolić. Tym lepiej, ponieważ Sellie, chwytając się ostatniej deski ratunku, zaczęła uparcie wierzyć, że w budynku znajdzie najpotrzebniejsze przedmioty. Choćby świeżą wodę dla koni, która ugasiłaby jej pragnienie i pomogła w oczyszczeniu ran. Sterta siana, na której mogłaby później spokojnie zemdleć, także zdawała się kuszącą obietnicą.

Jasnowłosa nie darzyła nigdy sympatią zwierząt, jakimi były konie, ale nie mając wyjścia, wślizgnęła się do stajni, gdzie od razu dopadł ją duszny zapach obornika, amoniaku i końskiego potu. Nie miała siły sprawdzać, czy ktokolwiek przebywał obecnie w okolicy, a co za tym idzie, mógłby ją usłyszeć. Mrugając, aby pozbyć się sprzed oczu uciążliwych mroczków, ruszyła pomiędzy wykonanymi z drewna, wewnętrznymi boksami, aby znaleźć miejsce, gdzie dałoby się usiąść. Kiedy spadł poziom adrenaliny, a szok minął, uczucie wyczerpania i bólu wzmogły się i zaatakowały ją ze zdwojoną siłą. Każdy pojedynczy krok sprawiał, że dziewczyna miała ochotę płakać z bezsilności. Balansując na ciężkich nogach, zastanawiała się, jakim cudem pokonała w nocy tak dużą odległość, jeśli teraz przy zwykłym oddechu na jej czole skraplał się pot.

Choć sufit znajdował się wysoko, a umieszczone pod nim dachy pozwalały na swoistą wentylację, na próżno było szukać w powietrzu zimna. Wczesna godzina sprawiała wprawdzie, że od drewnianej podłogi bił lekki chłód, ale okazał się niewystarczający, aby obniżyć temperaturę rozpalonego ciała jasnowłosej. Co najgorsze, wraz z kolejnymi godzinami, gorąco, które ostygło przez noc, teraz miało się znów jedynie wzmagać.

Sellie zakręciło się w głowie. W przypływie nagłej niemożności chwyciła za drzwi jednego z sześciu boksów. Zadrżała, słysząc rozlegające się rżenie, do którego po chwili doszło nerwowe tupnięcie kopyta o podłogę. Podniosła głowę i zaraz odskoczyła, zataczając się, gdyż tuż przed jej twarzą pojawiły się dwie czarne dziury, otoczone gładkim, krótkim futrem. Pysk gniadego konia wycofał się, a zwierzęta stojące w pozostałych boksach, zaczęły równocześnie poruszać chrapami i niespokojnie machać uszami. Ogier przestąpił z nogi na nogę, jego czarne ślepia wciąż były utkwione w intruzie.

– Cicho bądź, durna bestio – rozkazała, a jej głos brzmiał, jakby nie mówiła od bardzo dawna. Był słaby, wyprany z emocji i nadziei.

Koń machnął ogonem. Sellie przycisnęła dłoń do boku i uważnie przyjrzała się jego sierści, błyszczącej i świeżo oporządzonej, co wskazywałoby, że koniuszy i stajenni dobrze dbali o znajdujące się na posesji zwierzęta. Na widok jasnych, potężnych mięśni i ciężkich, masywnych kopyt, dziewczyna doznała nieprzyjemnego uczucia déjà-vu. Szybko się jednak otrząsnęła, nie chcąc wracać myślami do przeszłości. Musiała skupić się na teraźniejszości!

– Spokój – powiedziała jeszcze do konia, jakby to miało go uciszyć.

Po krótkich, choć jak dla niej wyjątkowo długich, poszukiwaniach, znalazła w końcu to, czego szukała. W metalowej misie, wciśniętej w kąt, odkryła resztkę wody, a na końcu stajni, tuż przy bramie prowadzącej na pastwisko, stertę świeżego, czystego siana. Sellie z nieprawdopodobną wręcz ulgą runęła na podłoże, uważając, aby nie naruszyć przy tym strzały. Nie miała nic, co choćby przypominało medyczne specyfiki, czy przybory, więc dobrze wiedziała, że błędem byłoby podejmowanie prób jej wyciągnięcia. Znalazła co prawda kilka kawałków szmat, rozrzuconych na ziemi, ale pokrywała je taka warstwa brudu, że dziewczyna zaszkodziłaby sobie jeszcze bardziej, przykładając je do jątrzącej się rany. Może gdyby zdołała zakraść się do wyrastającej obok posiadłości i ukraść igły i nić, zszyłaby skórę. Dobrze zdawała sobie jednak sprawę, że prędzej służba wszczęłaby alarm, aniżeli ona zdążyłaby postawić nogę za framugą pierwszych drzwi.

Zrobiło jej się duszno, więc wypiła pozostałości wody z misy i opuściła głowę na siano, jakby miało jej to jakkolwiek pomóc. Choć płyn w jakimś niezauważalnym stopniu ugasił jej pragnienie, w zamian za rozwiązanie jednego problemu, pojawił się kolejny. Zrobiło jej się niedobrze. Czując ucisk w gardle, przewróciła się na bok, po czym któryś raz z kolei zwymiotowała flegmą, przemieszaną z ciemną krwią. Nie jadła od wielu godzin, więc jej żołądek od dawna był pusty. Zamiast odczuć ulgę, stopniowo wykrztuszała płuca.

Splunęła śliną i otarła usta brzegiem dłoni. Krzywiąc się z powodu nieprzyjemnego posmaku w ustach, wcisnęła bladą twarz w szorstkie siano. Jej oddech stał się płytki, a czoło mokre od zbierającego się na nim potu. Nie miała na nic siły, była niczym marionetka, której od nadmiaru ruchu, pourywały się poszarpane sznurki. Co rusz targały nią spazmy. Uspokoiły się, dopiero gdy dziewczyna pozwoliła opaść powiekom i zemdlała, w przebłysku ostatniej sekundy świadomości, zwiastując niechybnie nadchodzącą śmierć.

W oddali tańczył cień odziany w czarną aureolę.

~*~

Co ją podkusiło, aby zamiast biec pierwej do koniuszego, samej sprawdzić, kto ukrywał się w stajni? Nie miała pojęcia. Tym bardziej nie umiała stwierdzić, czemu zaciągnęła nieprzytomną dziewczynę do sypialni i tam, używając swoich „nietypowych" umiejętności, opatrzyła jej rany. Obcą trawiła tak wysoka gorączka, że czarnowłosa uznała za cud, iż w ogóle jeszcze oddychała.

Ktoś inny zadawały sobie te istotne pytania i może w końcu doszedłby do wniosku, że o wszystkim należałoby jednak poinformować ochmistrzynię, bądź pana domu. Zilea, pomimo fikuśnej wyjątkowości czarnej czupryny, jaką z pewnością zarzuciliby jej mieszczanie, była zwykłą służką. Nie miała prawa sama o niczym decydować, a już na pewno zatajać przed Mariwernem Northenem informacji o tym, iż przechowywała w jego posiadłości kogoś obcego. Żeby zresztą tylko zatajać! Skandalicznie go okłamała, twierdząc, że w istocie znalazła koniuszego i ten niezwłocznie zajął się sprawą domniemanego złodzieja buszującego w stajniach. Mężczyzna, chyba tylko dzięki zaaferowaniu przyszłym zamążpójściem córki, nie dostrzegł niczego podejrzanego w zdenerwowanych, nerwowych ruchach, czy piskliwym tonie głosu służącej.

Mimo świadomości, jak bardzo ryzykowała, nie pisnęła nikomu słówkiem o jasnowłosej, rannej przybyszce. Co gorsza, zamiast bać się o nieuchronne konsekwencje swojego uczynku, jej myśli wciąż uciekały w kierunku bardziej przyziemnym, mianowicie: leżącej na stoliku strzały. Dopiero długo po tym, jak wyciągnęła ją z rany pacjentki, zdążyła się przyjrzeć ciosanemu drewnu. Na jego powierzchni wyryto symbole klanu Berd'evel. Rysunki, które wywołały u Zieli gęsią skórkę i spowodowały, że momentalnie pożałowała swojej miłosiernej decyzji.

Jej obawy nie były odosobnione. Gdyby ktokolwiek z domowników dostrzegł, jak wlekła obcą do domu, czarnowłosa zostałaby uznana za jej współtowarzyszkę i kogoś, kto niechybnie pomagał człowiekowi z zewnątrz w popełnieniu jakiejś zbrodni. Mimo usposobienia pracodawcy, Mariwern nieufnie podchodził do spraw związanych z tajemniczymi przybyszami z innych części kraju. Rana na brzuchu dziewczyny tylko upewniłaby go w przekonaniu, że mieli do czynienia z wrogiem któregoś z klanów lub złodziejką. Zilea, choć wolałaby myśleć inaczej, uważała podobnie.

Na razie jednak jasnowłosa pozostawała nieprzytomna i dopóki nie wstała, nie było możliwości zadać jej żadnego pytania. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, Zilea szukała pretekstu, aby zająć czymś umysł. Tak oto jej największym zmartwieniem stała się więc nieznana, skażona krew, która moczyła świeżo trzepaną pościel.

Zgarbiła się i oparła łokcie o kolana. Próbując opanować drżenie dłoni (nie ze strachu, lecz wyczerpania), wpatrywała się w dziewczynę, która leżała przed nią nieprzytomna, majacząc coś w malignie. Robiła to już od przeszło ośmiu godzin, toteż istniała mała szansa, że w ogóle jeszcze się obudzi. Czarnowłosa, chcąc nie chcąc, się niepokoiła – w wypadku, gdyby tamta zmarła, cały jej trud poszedłby na marne. Nie miała się też jak niezauważalnie pozbyć ciała. Proszenie o pomoc Hanisi, tym bardziej nie wchodziło w rachubę. Starsza kobieta najpewniej zeszłaby na zawał, widząc trupa w pokoju przyjaciółki i czarnowłosa miałaby podwójny problem.

Nie reagowała na jęki dochodzące z łóżka ani cichy skowyt, gdy nieproszony osobnik znów zamierzał przewrócić się na bok i napotkał opór w postaci sowitej warstwy bandaży. Zilea nie żałowała opatrunków, wcisnęła dodatkowo pomiędzy przepocone ciało, a ścianę zwinięty koc, aby dziewczyna nie obijała się o twardą powierzchnię zranionym bokiem. Nie na wiele się to zdało, tamta bowiem wciąż się wierciła, jakby nawet będąc nieprzytomną, usiłowała dołożyć sobie cierpienia. Była nad wyraz ruchliwa jak na kogoś, kto z pewnością wiele przeszedł.

Przynajmniej nie było mowy o otworzeniu się rany po postrzale z łuku. Zilea zadbała o to, używając do zasklepienia otworu najmocniejszego kawałka żelaza, jaki znalazła w swojej prywatnej kolekcji.

Chociaż, biorąc pod uwagę to, co zrobiła z ciałem jasnowłosej, wolała mimo wszystko, aby ta pozostała nieprzytomna jak najdłużej.

~*~

Minęły dwa dni od pojawienia się tajemniczej nieznajomej. Dwa ciężkie, niemiłosiernie długie dni kłamania, podbierania dodatkowych porcji czystych ręczników i szukania okazji, aby pozbyć się starych, nasączonych zaschniętą krwią koców. Wiele godzin czekania, a także spania na drewnianych, twardych deskach, okrywając się wyłącznie jedną, gryzącą peleryną wyciągniętą gdzieś z czeluści szafy. Dwa dni strachu i pozostawania w gotowości do obrony, w razie gdyby obca okazała się członkiem któregoś z klanu. Dwa dni pytań, czy dla kogoś takiego w ogóle warto było ryzykować.

A jednak Zilea ryzykowała i choć nie czuła w żadnej mierze dumy w związku ze swoją szlachetnością, zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia odejmowała sobie część jedzenia od ust, aby mieć w zasięgu ręki trochę zimnej owsianki, czy czerstwiejącego, kruszącego się chleba. W przypadku, gdyby jasnowłosa się obudziła, niemal na pewno zaczęłaby wołać o strawę. Zilea miała głowę na karku, zamierzała za jej pomocą wyciągnąć z dziewczyny przynajmniej kilka odpowiedzi na nurtujące ją, ciągle powracające pytania.

Trzeciego dnia, a właściwie poprzedzającej go nocy, nadszedł tak długo wyczekiwany przez czarnowłosą moment. Gorączka spadła, a śpiąca się ocknęła. Przekręciła głowę, po czym, wykrzywiając usta do granic możliwości, niespodziewanie otworzyła powoli zlepione powieki. Jej dezorientacja i rozbiegany wzrok wyraźnie wskazywały, że próbowała zaznajomić się z nową sytuacją, niepokoiła się. W pierwszym odruchu Zilea pomyślała nawet, że może niesłusznie wydała na nią osąd na podstawie pierwszego wrażenia.

Wrażenie trwało niespełna cztery sekundy. Dokładnie po tym czasie jasnowłosa spostrzegła, że nie była w pokoju sama. Otworzyła odruchowo usta, a gdy Zilea drgnęła, chcąc do niej podejść, poderwała się jak oparzona z łóżka i nie bacząc na okrywające ją warstwy pościeli, czy ręczników, rzuciła się w stronę zamkniętych drzwi.

Zilea akurat siedziała na krześle, więc gdy tamta przemknęła obok, w pierwszym odruchu wyciągnęła bezradnie ręce, aby pochwycić uciekinierkę. Zamiast niej, przez palce dziewczyny przeleciało wyłącznie pędzące, wzburzone powietrze. Od razu z przerażeniem uprzytomniła sobie, co będzie, gdy nieznajomej uda się otworzyć drzwi, a następnie wybiec na korytarz. Zilea byłaby zgubiona, wszyscy dowiedzieliby się, co zrobiła.

Zeskoczyła z krzesła, z zamiarem ruszenia w pogoń, ale ostatecznie okazało się to niepotrzebne. Kolejne wydarzenia potoczyły się nad wyraz sprawnie, zdecydowanie na korzyść czarnowłosej. Obca, będąc nadal w głębokim szoku, zaplątała się bowiem w ciągnącej się za nią pościeli, która unieruchomiła jej nogi skuteczniej aniżeli jakiekolwiek liny. Machając chaotycznie rękami, poczęła spadać, a kiedy runęła jak długa na ziemię, nocną ciszę przeszył huk, zagłuszony przeraźliwym wrzaskiem. Rana dała o sobie znać.

Wtedy czas wyraźnie przyśpieszył. Jasnowłosa zaczęła się tarzać po podłodze, krzycząc ile sił w płucach z bólu. Jednocześnie usiłowała wyswobodzić się z sideł, co przysporzyło jej nie lada problemów. Ograniczona percepcja spowodowała, że trzęsące się, nieużywane od tak dawna dłonie nie mogły trafić na odpowiednie fragmenty materiałów, a szarpanie się na oślep, powodowało jedynie, że dziewczyna plątała się w pościeli jeszcze bardziej. Przypominała poczwarkę, która utknęła w zbyt ciasnym kokonie. Z tą różnicą, że wciąż wydawała z siebie nieartykułowane dźwięki, a poły skotłowanych koców pokrywały się czerwonymi plamami.

Zilea zorientowała się, że w podobnym tempie dziewczyna zdoła otworzyć wszystkie zasklepiające się rany i obie wrócą do punktu wyjścia. Dopadła więc do tamtej, po czym, nie mając lepszego pomysłu, usiadła na jej ciele. Przycisnęła obie dłonie do jej ust, uważając, aby trzymać palce z dala od odsłoniętych zębów. Początkowo jasnowłosa pomyślała w amoku, że napastnik zamierzał się jej w ten sposób pozbyć poprzez uduszenie, więc gwałtowne ruchy nasiliły się, a wargi mimowolnie zaczęły z jeszcze większą żarliwością walczyć z napierającymi na nie rękami, Zamierzała ukazać kły i zrobić z nich użytek. Ostatecznie nic z tego nie wyszło.

– Ucisz się, na bogów! – wysyczała zdyszana Zilea, unieruchamiając głowę dziewczyny. Musiała się powstrzymywać, aby nie podnieść głosu i nie narobić dodatkowego hałasu. Było to trudne, zważywszy, że targała nią narastająca złość. Nie tego typu wdzięczności się spodziewała. – Pobudzisz wszystkich w posiadłości! Nie po ratowałam ci życie, żebyś teraz przysporzyła nieszczęścia nam obu!

Tamta jeszcze przez chwilę walczyła, więc czarnowłosa powtórzyła swój rozkaz, tym razem dobitniej, patrząc jej prosto w oczy. Musiała przebić się przez mur nieufności intruza, więc chciała, aby każde słowo dotarło do zamroczonej przez dezorientację głowę. Kiedy to nie pomogło, uniosła rękę i z głuchym odgłosem, spuściła ją na policzek jasnowłosej, ten sam, z którego dopiero co zniknął pożółkły siniak. Nie zważała przy tym na włożoną w ruch siłę. Poczuła wręcz drobną dozę satysfakcji, kiedy na skórze nieznajomej pojawił się czerwony odcisk jej dłoni, a ona sama nareszcie znieruchomiała.

– Będziesz w końcu cicho? – zapytała surowo Zilea, w duchu ciesząc się, że niedelikatna zagrywka zadziałała. Zwolniła nieco uścisk, ale przezornie nie zeszła z ciała dziewczyny. Kto wie, czy nie był to podstęp, aby straciła czujność.

Jasnowłosa, mniej otępiała niż dotychczas, zamrugała, a w jej spojrzeniu mignęła iskierka trzeźwości. Zilea poczuła, że mięśnie znajdujące się pod nią zaczęły się rozluźniać, a klatka piersiowa zwalniać. Odetchnęła z ulgą, kiedy jakiekolwiek reakcje ze strony obcej się skończyły, a w tle znów zabrzmiała błoga cisza.

– Dobrze – powiedziała tonem, jakim mówiono do nierozumnych, głupich dzieci; łagodnym, ale pozostawiającym po sobie cień ostrości i nutę kategoryczności. Przez dobry moment nasłuchiwała, czy aby za drzwiami nie panował wzmożony ruch, skutek wrzasków dobiegających z jej pokoju. Harmider musiał kogoś zaalarmować, miała jednak nadzieję, że nikomu nie przyszło do głowy, szukać jego źródła. – Teraz zabiorę rękę, a ty, będziesz na tyle mądra, że nie zaczniesz znowu krzyczeć. W porządku?

Tamta nie zareagowała.

– W przeciwnym razie znowu cię unieruchomię – ostrzegła jeszcze na wszelki wypadek czarnowłosa, po czym ostrożnie odsunęła dłoń z ust dziewczyny. Mimo to nie cofnęła jej daleko, była przygotowana na ponowne chwycenie twarzy nieznajomej. – Kim jesteś?

– Kim ty jesteś? – usłyszała wrogi, ociekający jadem głos, przeplatany dodatkowo chrapliwymi warknięciami. Leżąca wpatrywała się w nią spod przymrużonych, niebieskich oczu, które zdawały się tak chłodne, iż pokryłyby taflą lodu całe jezioro. Może i nie mogła się ruszyć, ale gdyby potrafiła, zamordowałaby Zileę samym spojrzeniem. – Co ja tu robię? Dlaczego jeszcze żyję?

Zilea prychnęła i zmarszczyła gęste brwi. Jasnowłosej naprawdę wydawało się, że otrzyma jakiekolwiek informacje, po tym, jak się zachowała? Mało brakowało, a nerwowo by się zaśmiała.

– Nie ty tu zadajesz pytania – oznajmiła zamiast tego, nie kryjąc irytacji. – Nie waż się drgnąć i gadaj, dopóki pozostaje na tyle przyjemna, że wciąż waham się, czy wydać cię mojemu panu. Jesteś członkiem klanu Nox Loana?

Obca wytrzeszczyła w zdumieniu oczy, a jej nozdrza się poruszyły. Uparcie jednak odwróciła głowę w stronę ściany i zacisnęła usta, próbując tym samym odegnać od siebie niewygodne pytanie. W Mervendelr podobne zachowanie nie było niczym szokującym, w czasach panowania klanów zdarzało się wręcz, iż ratowało ludziom skórę. Gdy nie znało się przeciwnika, nie potrafiono określić, jaka odpowiedź gwarantowałaby bezpieczeństwo. Brak informacji stawał się informacją, dopiero gdy ktoś posiadł wiedzę na temat swojego wroga w stopniu umożliwiającym odczytanie czegokolwiek z jego milczenia.

Zilea była na to przygotowana. Równie dobrze to ona mogłaby należeć do klanu i sprawdzać, czy pomogła swojej sojuszniczce. W przypadku odpowiedzi przeczącej wystarczyło wbić palce w jasną szyję leżącej i dostatecznie długo je zaciskać. W końcu wszyscy mieszkańcy północy i ci, którzy nań przebywali, deklarowali lojalność reżimu Nox Loana. Zresztą nie, żeby mieli jakikolwiek wybór.

– Odpowiadaj, jeśli ci życie miłe – zagroziła. – Jak będziesz współpracować, może porozmawiamy, ale jak zamierzasz milczeć, wiedz, że nic mi po tobie. Zawołam kogoś ze służących, aby wynieśli cię stąd tak, jak leżysz, wijącą się jak glista pośród koców. Wyrzucą cię gdzieś na polu, niczym wściekłego szczura, który zagnieździł się w kuchni. Mój pan kazał dobrać ci się do skóry, nie myśl, że gdy dowie się, że byłaś cały ten czas pod jego dachem, kara będzie łagodniejsza.

Pilnowała, aby podczas wymieniania gróźb, nie załamał jej się głos. Nie czuła się dobrze z tym, że sięgnęła po podobne środki – metody stosowane przez zwykłych, rynsztokowych rzezimieszków i pozbawionych sumienia władców, gotowych krzywdzić, aby osiągnąć cel – ale chwila zdawała się tego wymagać. Zilea nauczyła się, że w jej świecie nikt już nie reagował na prośby.

Nieznajoma przełknęła ślinę, zawahała się. Czując zbliżający się sukces, czarnowłosa powtórzyła po raz ostatni:

– Więc jak? Jesteś członkiem Nox Loana, czy nie? A może należysz do Berd'evel i próbowałaś zdradzić swoich kompanów?! To by tłumaczyło te wszystkie rany.

– Nie! – Dziewczyna wysunęła ze złością szczękę. – Nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę należeć do żadnego z tych chorych klanów! Prędzej sczeznę!

Zacisnęła usta, a jej oczy płonęły nienawiścią, kiedy czekała na dalsze postępowanie Zilei. Ostatnie zdanie zastygło groźnie w powietrzu i gdyby czarnowłosa faktycznie była członkiem Nox Loana, za podobne słowa wydłubałaby jej oczy lub wyrwała wszystkie paznokcie, aby w następnej kolejności wepchnąć je do jej gardła razem ze stertą rozżarzonego węgla. W przypadku Berd'evel skończyłoby się jeszcze gorzej. Dla nich śmierć zawsze oznaczała zbyt miłosierne, zbyt nudne rozwiązanie.

Zilea jednak nie należała do ów klanów, więc słysząc żarliwe zapewnienia jasnowłosej, świadczące o niechęci do zabójców, postanowiła dać jej szansę. Przezwyciężyła ciężkość własnego ciała, która od dwóch dni uparcie dawała o sobie znać, a następnie z wysiłkiem podniosła się na nogi. Zrobiła to ku ogólnemu zdziwieniu nieznajomej, która momentalnie poczęła znów walczyć z pętającymi ją materiałami.

– Skoro nie należysz do klanów, jakim cudem na tej strzale znalazły się oznaczenia rzemieślników zza Ziem Niczyich? – chciała wiedzieć, wskazując na leżący na stole przedmiot. Wykonane z piór, lotki, pokrywała czarniejąca już warstwa krwi. Podobnie metalowy grot, który posiadał zadziory skierowane ku drzewcu. Miały utrudnić wyjęcie strzały, powodując przy tym większe obrażenia. – Południe to tereny Nox Loana, a nie spodziewam się, że na północy wbijanie drewna w ciało, w dodatku zdobionego symbolami Berd'evel, stało się zamiennikiem noszonej biżuterii. Skąd więc pochodzi ta strzała?

Jasnowłosa parsknęła.

– Ha! Gdybym to ja wiedziała! – Wyszczerzyła zęby w namiastce kpiącego uśmiechu. Ten gest zaraz zmienił się w grymas bólu, ponieważ próbując obrócić się na bok, dziewczyna po raz kolejny naruszyła jeden z bandaży. – Na Cythyra! Co żeś ty mi zrobiła?!

Wyswobodziła się w końcu z pościeli i pierwsze co, spojrzała na swoje pozbawione okrycia ciało. Zilea zapobiegawczo rozebrała ją już pierwszej nocy, aby brud z ubrań nie dostał się w większych ilościach do otwartych zadrapań i ran. Teraz, nie licząc prześwitującej, luźnej halki, niebieskooka była niemal zupełnie naga. Jej krągłe, pokaźnych rozmiarów piersi, a także ukryta pomiędzy nogami kobiecość były doskonale widoczne.

Inna, szanująca się dziewczyna natychmiast poczęłaby się zakrywać i wołać o odzienie, jednak widząc to, co znajdowało się niedaleko jej pępka, jasnowłosa wpadła w zbyt duży szok, aby zwracać uwagę na podobne szczegóły.

Płaski, umięśniony brzuch znaczyły wyraźne, fioletowe sińce, a skóra tu i ówdzie, zdobiona czarnymi, runicznymi symbolami, przybierała ciemnoczerwoną barwę. Gdy niebieskooka, targana niepokojącymi przeczuciami, zerwała z siebie ciasno zawiązane opatrunki, zachybotała się na boki, jakby walczyła z nadchodzącą utratą przytomności. Metalowa, połyskująca blaszka, idealnie dopasowująca się do reszty ciała, wyłoniła się spod warstwy bandaży, ale nie opadła, tak jak one, na podłogę. Znajdowała się w miejscu, w którym wcześniej poczęła strzała, a gdzie skóra została przez nią najpoważniej poszarpana. Nie przymocowano jej żadnymi lepkimi substancjami ani ogniem. Metal nie wyglądał także, jakby stopiono go ze skórą. Patrząc na niego, odnosiło się raczej wrażenie, jakby był tam od zawsze. Jakby zrósł się z ciałem dziewczyny i zaczął stanowić z nią jedną całość.

– Rana zaczęła się jątrzyć i gnić – oznajmiła Zilea, czując narastającą potrzebę wytłumaczenia się ze swojego uczynku. – Nie dało się nic zrobić. Mogłam zrobić to albo pozwolić ci umrzeć.

Jasnowłosa przyłożyła palce do blaszki. Dopiero po dotknięciu zimnego, twardego materiału, zrozumiała, że w istocie stał się on częścią jej organizmu.

– Ale... jak ty to...? – Nie umiała zadać nurtującego ją pytania. Zamrugała, a gdy znów, dla pewności, przyłożyła dłoń do metalu, otworzyła ze zdumieniem usta.

Zilea nic nie mówiła. Gdy obca pozostawała nieprzytomna i moczyła poduszki spływającym z twarzy potem, ona miała sporo czasu, aby przemyśleć trochę spraw. Choć rozważała mnóstwo opcji, nadal nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć w takiej sytuacji. Wyjawienie prawdy zdawało się zgoła słabym, jeśli nie najgorszym rozwiązaniem. Jak zachowałaby się tamta, gdyby dziewczyna przyznała, iż po uprzednim oczyszczeniu ran, narysowała na podłodze w sypialni aż pięć kręgów transmutacyjnych – więcej niż kiedykolwiek – i uleczyła ją za pomocą magicznej siły? Co, gdyby uznała ją za wiedźmę władającą nieczystymi mocami?

Nieznajoma z narastającą podejrzliwością wpatrywała się w Zileę, a Zilea w nieznajomą. Cały czas podpierała się przy tym o krzesło, bo choć połączenie metalu z ciałem jasnowłosej niechybnie można było nazwać sukcesem, wyczyn ten przypłaciła utratą ogromnych pokładów energii. Obolałe kończyny miała ociężałe z wyczerpania, a wzrok wciąż wydawał się w pewnym stopniu zamglony. Czuła bicie serca pulsujące w każdym fragmencie ciała. Jakby od użycia kręgów, do jej krwiobiegu dostały się skażone nici, które pełzały po nim i zaciskały się w ciasne supły. To i tak zdawało się niczym w porównaniu z tym, co czuła podczas samego używania kręgów. Wtedy miała wrażenie, jakby zarówno jej ciało, jak i dusza stanęły w płomieniach.

Nieznajoma przejechała dłonią po twarzy i chwyciła za leżącą obok pościel, aby się nią okryć. Jej spojrzenie padło przypadkiem na podłogowe deski, na których widniały pozostałości po kredzie. Została zmyta, ale pozostałości białego osadu mimo wszystko dostały się pomiędzy wgłębienia. Rozmazane ślady układały się w niewyraźne, równe kształty. Unosił się nad nimi połyskujący, ledwie dostrzegalny, srebrny pył – symbol ingerencji i zakłócenia naturalnego porządku świata.

– Na Cythyra i wszystkich jego potomków! – Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. Odsunęła się do tyłu, a jej twarz pobladła, gdy w miejscu, gdzie przed chwilą siedziała, dostrzegła jeszcze cztery identyczne kręgi. – Ty jesteś Alchemikiem!

***

✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top