Rozdział 2


Jej oczy miały czysty odcień morskiego błękitu, a skóra była jasna, jakby nigdy nie wystawiono jej na działanie promieni słońca. Zgrabne, jedynie nieco zbyt wychudzone ciało wyginało się, aby jak najlepiej zaprezentować wszystkie zalety młodego wyglądu, a wydatne, czerwone usta zaciskały się i co chwilę były przygryzane przez ich opanowaną rozkoszą właścicielkę. Ciężko było stwierdzić, czy ponętna czerwień wynikała z użycia mocnego barwnika, czy krwi, która pojawiła się przez zbyt mocne wbijanie białych, prostych zębów w delikatną skórę.

Długie palce idealne do gry na fortepianie zaciskały się na granatowym obiciu sofy, kiedy mężczyzna dotykał jej obfitych, wypadających z gorsetu piersi. Za każdym razem, gdy odchylała głowę do tyłu, a żółte niczym proso, gładkie włosy zasłaniały jej śliczną, okrągłą twarz, uśmiechał się z satysfakcją i wędrował palcami coraz niżej. Im dziewczyna głośniej dyszała, tym mężczyzna częściej cofał ręce i złośliwie się śmiał. Upatrzył sobie w ten sposób idealną okazję do podroczenia się z nią.

– Dlaczego to robisz? – zapytała w końcu, na wpół przytomnie, kiedy po raz kolejny przestała czuć jego dłonie na swoich biodrach. Łapiąc oddech, spojrzała mu prosto w duże oczy. Jak zwykle nie mogła z nich nic wyczytać.

– Obserwuje twoje reakcje – wyjaśnił krótko mężczyzna, po czym nachylił się, aby złożyć na jej ustach przelotny pocałunek. Złoty pierścionek, zawieszony na jego piersi na ciężkim rzemieniu, zachybotał się na boki. Był nieco kanciasty i widocznie matowy, dawno niepolerowany. – Za każdym razem, gdy się odsuwam, robisz obrażoną minę i próbujesz mnie do siebie z powrotem przyciągnąć. To zabawne.

– To denerwujące i męczące.

– Więc czemu do tej pory nie kazałaś mi przestać?

– A posłuchałbyś?

– Zapewne nie.

Uśmiechnął się, choć w duszy krzyczał z bezsilności i miał ochotę z rozpędu walnąć głową w ścianę. Nie chciał przyznać, że robił to nie tyle, aby się z nią drażnić, ile z powodu jej pięknych dłoni – jasnych, delikatnych i tak prostych, że za każdym razem, gdy je unosiła, oczami wyobraźni widział śnieżnobiałe klawisze fortepianu. Nie potrafił tego znieść, z jednej strony zazdrościł dziewczynie, z drugiej, im częściej jej śliczne palce odnajdywały jego gorące ciało i wytyczały na nim kręte ścieżki, ze złości przyśpieszał mu oddech. Nie mógł nic poradzić na to, że jego własne, niegdyś elastyczne i rozciągliwe dłonie, teraz ukryte w grubych, czarnych rękawicach, zaciskały się boleśnie w pięści.

Mówiło się, że każdy, kto miał takie ręce, był urodzonym muzykiem. Szczupłe, prawie przezroczyste dłonie, wręcz stworzone do tego, by z drgających strun wyczarować piękną melodię, subtelną lub burzliwą, w zależności od nastroju artysty. Cienkie palce, które pływały na tafli klawiszy niczym znane w całym kraju Berindelnskie tancerki. Uwodziły swymi smukłymi kształtami, wyginały się, wytyczając rytm i... nijak miały się do rzeczywistości. Wiedział o tym, pamiętał jak w dzieciństwie, po każdej grze jego delikatne dłonie pulsowały z bólu, a setki niewidzialnych igieł wbijały się w opuszki, powodując uciążliwe pieczenie. Mała ręka potrafiła zagrać wszystko, atut większej polegał na tym, że było łatwiej. Melodię, którą zachwycali się słuchacze, dało się osiągnąć mniejszym kosztem i okraszonym nieumiejętnym stukaniem w klawisze bólem.

Mężczyzna zasępił się, a jego towarzyszka wydęła usta, niezadowolona, że przestał ją dotykać. Z zamiarem przypomnienia mu o swojej obecności, przejechała końcówkami palców po jego nagim, owłosionym torsie. Mężczyzna westchnął, jego mięśnie się napięły.

– Rozumiem, że lubisz bawić się z kobietami, ale wiedz, że w końcu stracę cierpliwość – oznajmiła, znacząco unosząc biodra. Jej skórę pokrywały krople potu, w blasku stojących na szafce świec lśniły niczym diamenty. – Nie mogę wiecznie czekać.

Słysząc jej kokieteryjny, tęskny głos, na moment zagapił się na jej twarz. Jak na tak młodą, zaledwie dobiegającą siedemnastego cyklu osobę, była niezwykle zdecydowana i natrętna. Wiedziała, czego chce i domagała się mocniejszych wrażeń. Nie przeszkadzało mu to, choć wolał, kiedy kobiety cechowała większa cierpliwość. Zwłaszcza, skoro jego obecna partnerka dobiegała cyklu, w którym rodzice mieli zacząć szukać jej męża. Ciekawe, czy matka wiedziała, jak rozwiązła i bezwstydna była jej umiłowana córeczka?

– Musisz jeszcze poczekać moja droga. – Pragnąc jeszcze bardziej ją zdenerwować, pochylił się i musnął ją ustami w okolicach pępka. Rozpięty gorset spadł na odrapane podłogowe deski, gdy dziewczyna, chłonąć przyjemne doznanie, uniosła się jeszcze bardziej do góry, aby przyciągnąć do siebie mężczyznę. – Czekanie wzmaga apetyt, jak to mówią.

– W twoim przypadku to nigdy nie kończy się na „wzmaganiu apetytu". Jesteś jak właściciel uwiązanego na smyczy, umierającego z głodu psa. Czerpiesz chorą satysfakcję z położenia kości w zasięgu jego wzroku, ale nie pyska.

– Pomyśl, co będzie, gdy w końcu ją otrzyma.

– Najpierw zje kość, a zaraz potem zatopi zęby w ręce, którą wyciągniesz w jego stronę?

– Dłoń jeszcze mi się przyda, więc jak już, wolałbym, aby to była czyjaś ręka, niekoniecznie moja. Ostatecznie jednak mniej więcej to miałem na myśli. Ten wygłodzony pies będzie chciał więcej i więcej. Dopiero wtedy naprawdę doceni to, co otrzymał.

Dziewczyna nieznacznie się zaczerwieniła.

– Nawet jeśli przyznam, że cię rozumiem, a nie przychodzi to z łatwością, wciąż jesteś wyjątkowo okrutny – burknęła, przygryzając kciuk. – Wiesz, że nienawidzę czekać.

Adarian uniósł brwi i nie zważając na protesty, zsunął się z jej ciała. Siadając, rozparł się wygodnie i oparł podbródek na dłoni, gładząc przy tym wyczuwalny już zarost. Poczuł, że powinien się w końcu porządnie ogolić. Jak na kogoś, kto skończył dopiero dwadzieścia jeden cykli, przypominał raczej powsinogę, aniżeli mężczyznę w kwiecie wieku.

Sam nie określiłby się jako człowiek wyjątkowo przystojny – w jego mniemaniu dłonie od razu stawiały go na przegranej pozycji, toteż skrzętnie je osłaniał. Potrafił mimo to wykorzystać swój wygląd lepiej niż niejeden młodzieniec. Posiadał łagodne, dopiero kształtujące się męskie rysy twarzy i zarysowane łuki brwiowe. Do tego gęste, często nieco tłuste i przydługie włosy o ciemnym, niezidentyfikowanym odcieniu, przywodzące na myśl potomka północy. Wyraziste, skrzące się oczy były skąpane w brązie. To właśnie one, tajemnicze, głębokie, zazwyczaj jako jedyne widoczne spod szarego kaptura peleryny, przyciągały przeciwną płeć. Mogła to również powodować symetryczna, dość mocna budowa ciała, którą ukrywał pod płaszczem. Długie wędrówki ukształtowały jego sylwetkę, nadając jej wyraźnych, dojrzałych kształtów. W niczym nie przypominał mizernego, smukłego chłopca o wrażliwej skórze i łamliwych kościach, którym był dawniej.

Chłopca, który tak uwielbiał patrzeć nocą w gwiazdy...

– Słyszałem, że w mieście uchodzisz za jedną z tych niewinnych panien, co to nie pozwalają, aby mężczyźni, chociażby wodzili za nimi wzrokiem – powiedział uszczypliwie, aby odegnać od siebie wizję przeszłości. – Widzę, że mało w tym prawdy.

Kurtyzana podniosła się i zajęła miejsce obok niego. Nie zważała na to, iż była praktycznie naga; złote, pokręcone od wcześniejszego upięcia włosy, opadały kaskadami na jej ramiona i odstające obojczyki. Chłód, jaki panował w pomieszczeniu, powodował na jej młodym ciele gęsią skórkę.

– Takie brednie wmawia sobie starszyzna z miasta. Nie mam nawet dziewiętnastu cykli, a już ojciec śle listy do jakiegoś podstarzałego, ale majętnego rzemieślnika z Amerenu, abyśmy mogli się przy najbliższej okazji związać słowem. Stąd, z Atarionu, pięć dni trzeba jechać karawaną, żeby dostać się do Berindeln i jakiegoś ładnego chłopca spotkać, a co dopiero stamtąd! Cnotką nie jestem, muszę poużywać, zanim tamten wywiezie mnie nie wiadomo dokąd.

Mężczyzna przyjrzał się jasnowłosej z mieszanymi uczuciami. Jak na jedną z jego dwóch najmłodszych kochanek – spotykał się jeszcze z młódką, co skończyła ledwie szesnaście cykli (miał co do niej na początku opory, ale okazało się, że była doświadczona jak niejedna obyta panna i ostatecznie stała się jego ulubioną „towarzyszką" nocy) – wyglądała niezwykle dojrzale, ale i tak, zręczne oko wyłapałoby jej prawdziwy wiek. Adarian pamiętał, że gdy pierwszy raz się z nią spotkał i skłamała, że nim minie kolejna pora skończy dwadzieścia pięć cykli, po prostu ją wyśmiał. Miał w tych sprawach wprawę, wystarczyło jedno spojrzenie na jej zachowanie, czy chociażby dolne partie ciała, aby domyślić się, że dużo jej jeszcze było do prawdziwej kobiety.

– Z taką dumą przyznajesz, że jesteś nierządnicą... – cmoknął. – Myślę, że właśnie dlatego, wolę bardziej... ukształtowane kobiety.

– Ukształtowane? Co masz na myśli?

– Starsze. Przynajmniej zachowują pozory niedostępnych i przepadają za tym, że je zabawiam – odparł, a jego twarz stężała. – Ty za to wskakujesz do łoża każdemu napotkanemu mężczyźnie, który powie, że chciałby cię posiąść. Nie cieszą cię próby kuszenia. Wybrałem twoje towarzystwo, bo zawsze mogę na ciebie liczyć, jeśli będąc w Atarionie, najdzie mnie nagła ochota na szybkie spotkanie, ale zaczyna mnie to już nużyć.

Dziewczyna skrzyżowała ręce, co spowodowało, że jej ładne, białe piersi uniosły się i nabrały pełniejszych kształtów. Miała na sobie jedynie prześwitującą, ściągniętą do poziomu bioder halkę, która pełniła funkcję bielizny. Ktoś inny uznałby ją za niezwykle kuszącą i od razu zdarłby ją do końca z młodziutkiej dziewczyny, ale Adarian nie widział w tak skąpym ubraniu niczego nadzwyczajnego; ot zwykły, biały materiał, w dodatku niepraktyczny, bo nijak niechroniący przed zimnem.

Nie ruszało go, gdy kobiety próbowały go uwieść, a zdarzało się to dosyć często. Wolał sam wybierać te najodpowiedniejsze. Takie, którym nie przeszkadzało, że bez przerwy w ich towarzystwie nosił rękawice. Którym nie przychodziło do głowy pytać o niepozorny pierścień trzymany przez niego blisko piersi, a w innym przypadku zapewne oznaczający, że gdzieś w kraju miał już damę bliską swojemu sercu.

– Nie pojmuję, czemu zaczęło ci to przeszkadzać – obraziła się niespodziewanie dziewczyna. – Jak dotąd cieszyłeś się, kiedy przychodziłam. Teraz nagle uznałeś, że chcesz czegoś więcej?

Wzruszył ramionami i oparł się niedbale o oparcie sofy.

– Nie, źle mnie zrozumiałaś. – Przymknął powieki. – Nie zamierzam cię zmuszać, abyś się zmieniała. Po prostu zacząłem się zastanawiać, dlaczego młódki przed ożenkiem szukają u mężczyzn tylko szybkiej rozkoszy. Co takiego jest w parominutowym spotkaniu, skoro zawsze można je przedłużyć do kilku naprawdę przyjemnych godzin?

Jasnowłosa spojrzała na niego ze zdziwieniem, po czym... parsknęła śmiechem. Miała ładny, delikatny śmiech, który upodabniał ją do rozkosznego, łagodnego dziecka. Jej piersi podskoczyły, gdy rzuciła się Adarianowi na szyję i zalotnie ugryzła go w ucho.

– Już się bałam, że chcesz mnie odrzucić. – Przekręciła się i usiadła mu na kolanach. – Jesteś naprawdę cudaczny, mój drogi Reilanie. I te twoje rękawice, których nigdy nie zdejmujesz, nawet kiedy jesteś całkowicie nagi. Doprawdy cudaczny!

– Wolałbym określenie „nietypowy". - Mężczyzna odwzajemnił uśmiech, a następnie objął jej zgrabne pośladki, chcąc tym samym ukryć dłonie przed zasięgiem jej wzroku. – Myślę, że lepiej to brzmi.

– W porządku. – Tamta zatrzepotała długimi rzęsami, szczęśliwa, że kochanek szybko odzyskał dobry humor. – W takim razie, mój drogi, nietypowy Reilanie, może spróbujesz się ze mną zabawić na poważnie? Mam kilka wolnych godzin.

Adarian zmrużył oczy niczym rozpoczynający polowanie łowca. Nie trzeba mu było tego dwa razy powtarzać.

~*~

Zanim Zilea zaczęła pracę w posiadłości rodziny Northen, nie sądziła, że w ogóle dożyje choćby szesnastu cykli.

W Yllwern, pomimo złudnego wrażenia, jakie mogli odnieść kupcy, podrzędni najemnicy, czy zbłąkani wędrowcy, życie nie układało się tak prosto, jak powinno. Wspomniane wcześniej, wyjałowione ziemie nie nadawały się do uprawy roślin, brakowało tym samym nie tylko sycącego pożywienia dla ludzi, ale także zbóż i paszy dla zwierząt. Gdzieniegdzie można było dostrzec jedynie kępy traw, w których pojawiały się kwiaty. Niestety i te szybko usychały, podobnie jak osłabione krzewy. Drzewa, niegdyś potężne i majestatyczne, obecnie obumierały. Od przeszło dwudziestu cykli rosły karłowate i słabe; ich kora pękała, jasne drewno próchniało, a wyschnięte gałęzie niespodziewanie potrafiły zająć się ogniem w czasie gorącej pory dojrzewania. Czasem nawet liście więdły, zanim udało im się rozwinąć, o owocach nie wspominając. Niektóre dzieci z Yllwern nigdy nie poczuły w ustach smaku najzwyklejszych, słodkich jabłek. Widząc okrągłe owoce na targu, traktowały je niczym egzotyczne potrawy.

Jak nie z głodu, czy słońca, które niczym nieproszony gość nawiedzało południe, ludzie cierpieli z powodu pragnienia. Najbliższy strumień znajdował się pół dnia drogi pieszo od miasta, więc istniał problem, jeśli chodziło o dostęp do świeżej wody. Deszcze, które nawodniłyby spękaną ziemię, spowodowały wezbranie koryt rzek i przyniosły ulgę zakurzonym, yllwernskim gardłom, nie pojawiała się często, a nawet jeśli, nie można było mówić o prawdziwej burzy. Ciemne, popielate chmury nadchodziły z zachodu, w towarzystwie subtelnych podmuchów morskiego wiatru lub ze wschodu, wraz z porywistymi powiewami powietrza niosącymi zapach lasów Aravern. Gdy już zawisły nad miastem, kłębiły się na niebie, aby po dłuższej chwili, z trudem wypluć z siebie niespełna wiadro wody. Potem rozpływały się w powietrzu. Zupełnie jakby próbowały uniknąć zawiedzionych spojrzeń ludzi, którzy zadzierali z nadzieją głowy, czekając na więcej życiodajnych kropel.

W skutek tak ograniczonych zapasów chłopi musieli niemal całkowicie zrezygnować z hodowli bydła. Bez stałego dostępu do jedzenia i wody, krowy i woły zwyczajnie zdychały. Nikomu nie było w smak potykać się o truchła młodziutkich cieląt, którym krasule nie mogły dać mleka, ani słuchać po nocach błagalnego zawodzenia wychudzonych owiec. Próbowano je rozmnażać dla wełny, jednak i one ostatecznie nie wytrzymywały zbyt długo. Jeśli nie zabił ich głód, robiły to wilki z pobliskich lasów. Przyciągało je bezustanne beczenie dogorywających zwierząt.

Nie trudno wyobrazić sobie, jak męczące musiało być życie mieszkańców, gdy w okolicy, prócz wałęsających się wszędzie psów i kotów, czy ptactwa, ciężko było o żywe zwierzę. Jedynie o konie dbano z wręcz przesadną troską, inne stworzenia, choć były doskonałym źródłem pożywienia, okazywały się bezużyteczne. Wywabiały z lasów dzikie bestie, które oprócz pożerania trzody, niszczyły pola i rozrzucały szczątki swoich ofiar na obszarze dookoła Yllwern. Nie znalazł się nikt, kto chciałby zajmować się pogruchotanymi kośćmi, czy resztkami zgniłego, cuchnącego mięsa, więc te zatruwały ziemię. W mieście poczęły szerzyć się choroby, ludzie słabli, a w powietrzu zalegał ciężki odór stęchlizny. Kiedy zmarły pierwsze dzieci, podjęto decyzję o zaprzestaniu hodowli zwierząt.

Podobnych miast z podobnymi problemami istniało w Mervendelr niemało, a dobrze wiodło się w nich wyłącznie szlachetnie urodzonym, do których należały największe i najurodzajniejsze tereny. Inni, biedniejsi musieli pogodzić się z warunkami, w jakich przyszło im żyć lub szukać pomocy. Mężczyźni opuszczali rodziny, aby udać się w głąb kraju i tam, podejmując się ciężkich, ryzykownych prac, zarobić pieniądze na utrzymanie bliskich. Wielu z nich nie wracało, ginęli pożarci przez leśną zwierzynę lub zabici na szlaku Thebeln, gdzie roiło się od łupieżców. Przewrotny był los, gdyż obecność tegoż samego szlaku ratowała później ich potomków. Bliskie położenie trasy handlowej, którą często poruszały się karawany, umożliwiało matkom wykarmić dzieci, a chłopom pozyskać narzędzia. Kupcy wędrowali przez odludne tereny, wiodąc ze sobą juczne zwierzęta, a w wozach, które ciągnęły, potrzebne do życia przedmioty. Bez nich Yllwern jeszcze przed zakończeniem Wielkiej Wojny zostałoby zdmuchnięte z map niczym uciążliwa drobina kurzu. Pamięć o nim uschłaby równie szybko, co kwiaty gnijące z początkiem pory opadania.

Miasto istniało jeszcze w czasach sprzed Wielkiej Wojny, a jego historia była niezwykle mglista, znana zapewne jedynie starszyźnie. Choć w kraju narosło na ten temat wiele legend, mało kto wspominał rzeź, jaka ongiś miała miejsce – odór zepsucia, masowe mordy, czy dzikość zionąca z przekrwionych oczu oprawców i paląca każdego, kto w nań spojrzał. Przybyli z zupełnie różnych stron – Berd'evel z północy, z Gór Werl, Nox Loana, z terenów położonych jeszcze dalej aniżeli Ruan, miasta najdalej wysuniętego na południe Mervendelr. Ani wysuszone ziemie, ani mieszkańcy, którzy na nich dorastali, nie potrafili bronić się przed brutalnymi atakami oprawców. Nikt nie wiedział jak ich powstrzymać, nikt nie potrafił się przeciwstawić. Klany zabójców zawłaszczały sobie kraj, a ludzie, na czele z członkami rodziny Venarce, mogli na to jedynie bezradnie patrzeć.

Zilea nie pamiętała zbyt wiele z przeszłości. Wychowywała się tylko z matką, żyjąc w nędzy i niepewności, co przyniesie kolejny wschód słońca. Jej ojciec, dawny płatnerz, zginął ostatniego cyklu Wielkiej Wojny z ręki jednego z członków klanu Nox Loana. Dziewczyna nie znała go, jednak z krótkich, zagmatwanych opowieści matki wynikało, iż wspierał buntowników. Może dlatego w domu nie mówiło się o nim zbyt wiele. Nawet jeśli matka Zilei darzyła mężczyznę miłością, nigdy nie przebaczyła mu tego, iż wolał poświęcać czas sprawom wojennym i obcym ludziom, aniżeli własnej rodzinie. Gdy zginął, kobieta została sama z nowo narodzonym dzieckiem. W jednej chwili straciła zarówno partnera, jak i jedyne źródło utrzymania.

Gdy Zilea miała dwanaście cykli, straciła również życie.

Wspomnienie ów tragicznej nocy spędzało dziewczynie sen z powiek i pomimo upływu cykli, wracało do niej każdego wieczoru z tą samą intensywnością i bólem. Choć obrazy z przeszłości zaczęły tracić na wyrazistości, a krwawe barwy blednąć, emocje nigdy nie znikały. Za każdym razem na nowo przeżywała tę samą rozpacz, to samo cierpienie, to samo poczucie winy...

Gdy wieczorami przesiadywała w swoim maleńkim pokoiku w posiadłości Northen'ów, zawsze dopadała ją nieopisana wręcz samotność. Zawsze było tak samo. Na początku wszystko wydawało się w porządku i cieszyła się, że w ogóle istniało miejsce, do którego dane jej było wracać, a później ogarniał ją niewytłumaczalny strach, którego źródła nie umiała zidentyfikować. Sypialnia mieściła się w jednym z bocznych skrzydeł posiadłości, tam też mieszkała reszta służby; młode panienki, które były na każde zawołanie Garaelle, parobkowie, stajenni, jak również osoby pracujące w kuchni. Każdy, kto odgrywał jakąś istotną rolę i zyskał przychylność Mariwerna Northena, pana rozpościerających się w zasięgu wzroku ziem, zostawał przyjęty do jego domu i mógł liczyć na znośne życie. Zwłaszcza młode panny czuły się w jego włościach bezpiecznie i chętnie przychodziły z zapytaniem, czy nie znalazłaby się dla nich jakaś robota. Cóż się dziwić. W mieście, na pustej drodze, byle chłop mógł się rzucić na bezbronną, drobną dziewkę i zaciągnąć ją do ciemnej chaty, aby zaspokoić własne żądze. Mariwern był natomiast przykładnym mężem i ojcem, który ani myślał przystawać na podobne praktyki. Płacił przyzwoicie, a i posiłki czasem pozwalał jeść służbie wprost z jego własnej kuchni. Nigdy nie tknął przy tym żadnej, choćby najbardziej urodziwej służki.

W pokoju Zilei znalazło się nieduże, ale zasłane ciepłą pościelą i okryte kocem (cóż, że nieco drapiącym) łóżko, przy którym stał stolik w całości zapełniony książkami. Dalej, przy ścianie znajdowały się skrzynia na ubrania i drewniany, naprędce zbity stół, na którym dziewczyna układała misy i spożywała posiłki. Zazwyczaj też właśnie przy nim czytała, gdyż tuż nad nim, przy stropie, wisiała jedyna w pomieszczeniu lampa. Nie dostarczała zbyt wiele światła, podobnie jak małe okno znajdujące się przy suficie, ale czarnowłosa nie narzekała, gdyż i tak nie przebywała w sypialni zbyt długo. Wstawała wcześnie, a wieczorami, z ulubioną powieścią pod pachą, a także talerzykiem pysznych herbatników, przenosiła się do głównego pomieszczenia służby, gdzie znajdował się ogromny, zawsze palący się kominek i wygodne krzesła. Mariwern Northen naprawdę dbał o swoich pracowników.

Tym razem dziewczyna wróciła do posiadłości dosyć późno, więc zrezygnowała z czytania na rzecz wcześniejszego ułożenia się do snu. Ziewając, przebrała się w koszulę z lnianego płótna, która sięgała jej do połowy łydki, a następnie grzebieniem spróbowała choć trochę rozczesać czarne, niesforne włosy. Nie odniosła zbyt dużego sukcesu, grzebień bez przerwy blokował się na kołtunach, a pasma tak jak wcześniej sterczały na wszystkie strony. Jedynym, co udało się osiągnąć dziewczynie, było wyciągnięcie niektórych źdźbeł traw, które wyczuła pod palcami podczas przygładzania czupryny dłońmi.

Gdy była już gotowa do snu – przemyła jeszcze twarz resztką wody z mosiężnej wazy, ustawionej w kącie – poprawiając opadające ramiączka koszuli, spojrzała na stół, gdzie wcześniej, zaraz po powrocie, odłożyła niezapominajkę i miedziany wisior. Kwiat zaczynał powoli zwijać drobne płatki, a więc więdnął. Zilea musiała się pośpieszyć, jeśli zależało jej na zachowaniu jego naturalnego piękna.

Pod łóżkiem trzymała drewnianą skrzynkę, którą teraz wyciągnęła i otworzyła. Na kawałku brązowego materiału leżało mnóstwo metalowych kwiatów, ziół i liści. Idealnie odzwierciedlały swoje naturalne odpowiedniki – były wśród nich róże, wawrzyny, hiacynty, gałązki mirtu, tymianku i szałwii. Dalej w równych odstępach leżały peonie, maki, kosaćce, konwalie i wiele innych kwiatów. Nieliczne Zilei udało się znaleźć na obrzeżach miasta, resztę kupiła na targu od kupców.

Pomimo że dziewczyna zbierała najróżniejsze rośliny, najbardziej upodobała sobie właśnie kwiaty. Ich barwy wahały się od srebra, po brązy, błyszczące pomarańcze i żółcie. Te niesamowite, nietypowe kolory zależały od użytego metalu lub kamienia.

W jej kolekcji nie znalazła się jeszcze niezapominajka, więc dziewczyna przeszła przez pokój i stanęła nad stołem, przyglądając się swoim nowym nabytkom. Gdzieś na zewnątrz rozległ się wrzask jakiegoś hałaśliwego ptaka, może kruka, który na tle wszechobecnej ciszy, brzmiał niczym złowieszczy grzmot. Zilea obejrzała się za siebie, ale za oknem ziała wyłącznie nieprzenikniona czerń nocy. Dla świętego spokoju dziewczyna przyglądała się przez chwilę przybrudzonym szybom, aczkolwiek nie wychwyciła za nimi najmniejszego ruchu. Pewnie ptak odpoczywał na drzewie nieopodal jej pokoju, a kiedy coś go spłoszyło i odlatywał, zaczął się z oburzeniem wydzierać.

Pokręciła głową, po czym zapominając o krótkim incydencie, podniosła wisior. Zważyła go w dłoni, a następnie jednym, sprawnym ruchem zerwała go z rzemyka i ułożyła tuż obok łodygi kwiatu. Ani trochę nie znała się na kuciu w metalu, na szczęście nie musiała.

Stół na pierwszy rzut oka nie różnił się od innych mebli, gdyby jednak z ciekawości pochylić głowę i zmrużyć powieki, sprawny obserwator dostrzegłby na nim niewyraźne, wielokrotnie zmywane i odnawiane symbole. Znaki, które w żadnym wypadku nie powinny znaleźć się w sypialni na pozór zwyczajnej dziewczyny, znaki, za jakie klan Nox Loana, a zapewne także i ludzie z Yllwern, zabiliby ją, nie dając szansy na wyjaśnienia.

Zilea chwyciła w dłoń kawałek kredy, który trzymała w skrzyni z metalowymi kwiatami i zręcznie zaczęła kreślić na desce równy krąg. Skończywszy, dodała wewnątrz jeszcze jeden, mniejszy i przecinany mnóstwem prostych linii. Pomiędzy nimi dorysowała małe, pogrubione kredą okręgi, a w nich atrybuty symbolizujące poszczególne żywioły: trójkąt skierowany do wnętrza kręgu oznaczający wodę, trójkąt skierowany do wewnątrz utożsamiany z ogniem, trójkąt ziemi, podobny do wodnego, ale przecinany jedną kreską i trójkąt powietrza, stworzony na wzór ognia, ale tak jak ziemi, z dodatkową, poziomą linią. Kiedy ostatni symbol został domknięty, zewnętrzne kręgi zajaśniały stonowanym, delikatnym blaskiem. Światło rozlało się dzięki łączeniom na wewnętrzne okręgi, a w dalszej kolejności na oznaczenia żywiołów.

Zamknęła oczy i ułożyła dłonie tak, aby pomiędzy nimi znajdował się krąg. Jak zawsze, stanęła przed nią wtedy wizja schorowanej matki, która klęcząc w kałuży krwi, przyglądała się poczynaniom córki. Na jej wychudłej twarzy malowało się przerażenie, gdy wyciągała kościstą dłoń, aby powstrzymać Zileę.

Jeszcze nigdy nie udało jej się dosięgnąć dziewczyny. W ostatniej chwili zawsze znikała.

Czarnowłosa przełknęła ślinę. W młodości złudzenie potrafiło utrzymywać się przez naprawdę długi czas, teraz jednak trwało zaledwie tyle, co krótkie uderzenie serca. Symbolizowało ostatnią sekundę, w której dziewczyna mogła się jeszcze wycofać. Było echem zdrowego rozsądku, pod postacią jedynej bliskiej jej osoby, proszącym, aby zaniechała swojego zamiaru.

Zilea wciąż nie potrafiła pogodzić sprzecznych myśli, które od dawna kołatały się w jej głowie pod postacią wyjątkowo głośnych wątpliwości. Za każdym razem miała wrażenie, że robiła źle, za każdym razem targana wyrzutami sumienia, słuchając odległego głosu matki, zmazywała krąg, aby niespełna kilkanaście godzin później znów go namalować. Coś podpowiadało jej, że kiedyś pożałuje swojego nierozważnego postępowania.

Uspokoiła oddech, odczekała odpowiednią ilość czasu, po czym gwałtownie otworzyła oczy. Na stół kapnęła kropla krwi, która polała się z jej nosa, ale dziewczyna nie zwróciła na nią uwagi. Tuż nad nią leżała bowiem miedziana, śliczna niezapominajka.

Nie minęło wiele czasu, gdy potworny krzyk kruka zabrzmiał ponownie.

✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top