Rozdział 17
„Krocząc nieznaną ścieżką, kieruj się tam, skąd dobiega szum życiodajnego źródła. Wędrując ku światłu, szukaj szmaragdowych pól, aniżeli zalanych czerwienią dróg"
Opuszczali Atarion w dużym pośpiechu.
Nikt za nimi nie wolał.
Nikt nie gonił.
Mimo to zniknęli z miasta jeszcze tego samego dnia.
Bezszelestnie.
Na mapie Mervendelr pojawił się kolejny czerwony krzyż.
Skrawek świata o poszarpanych krawędziach.
* * *
Po tym, jak uporali się ze szpiegami z Północy, Adarian, Sellie i Zilea jednogłośnie stwierdzili, że muszą jak najszybciej ulotnić się z miasta. Nie było czasu na snucie planów, czy analizowanie zaistniałej sytuacji. Ot tak zostawili w jednym z zaułków trzy trupy, z czego dwa należące do członków klanu zabójców. Prędzej czy później ktoś miał je odnaleźć. Znając Mervendelrskie szczęście, Atarioński patrol Nox Loana.
Trzeba było uciekać.
Ale dokąd, skoro w żadnym stopniu nie przygotowali się do niespodziewanej ucieczki? Adarian wciąż słaniał się na nogach po użyciu alchemii i choć zapewniał, że w mgnieniu oka dojdzie do siebie, z trudem utrzymywał równowagę. Ubrania Zilei, która w akcie dobrej woli (i trochę także z chęci odwdzięczenia się za ratunek), służyła mu ramieniem, ociekały jej własną krwią. Sellie z kolei, która ku swojemu własnemu zdziwieniu, a także frustracji, trzymała się najlepiej z całej ich trójki, nie miała przy sobie nic, prócz niewielkiej ilości broni. Byli brudni, przepoceni i zagubieni. Niepewni, co powinni zrobić: uciekać od razu, tak jak stali, a może zaryzykować, poświęcając cenną godzinę lub dwie, aby doprowadzić się do porządku?
Każde z nich chciało teraz uciekało z własnego powodu. Najemnik, ponieważ sądził, że to po niego przybyli zabójcy, buntowniczki, bo zdradziły ich charakterystyczne włosy Zilei. Wyszło na jaw, że cała trójka w tym samym czasie stała się celem tych samych ludzi. Już nie chodziło o samotnie podróżującą Sellie, czy rzucającą się w oczy Alchemiczkę, która dołączyła do niej o wiele później. Nagle z dwóch osób zrobiła się trójka, drużyna znów powiększyła się o kolejnego członka.
Cięta, nieumiejąca trzymać języka za zębami Emerionka, sceptycznie nastawiona do wyprawy Yllwernka i Dortheńczyk, który nie dość, że z niewiadomych nikomu przyczyn nigdy nie zdejmował rękawiczek, to miał ponadto niepokojący dar do wyprowadzania z równowagi tej pierwszej. Czy coś mogło pójść nie tak?
Wszystko.
Począwszy z wpadnięciem na kolejnych szpiegów Północy.
Okazało się, że zostanie w ostoi rozpustników nie będzie tak bezpieczne, jak mogłoby się wydawać. Choć, z racji swej popularności i faktu, że na ulice codziennie wylewały się setki barwnych ludzi, Atarion słynął z ogromnej anonimowości, nie zapewniłby kryjówki tak niecodziennej grupie. Nieoczekiwanie rozległe miasto straciło na swej wielkości.
Na próżno, zgadywać, kto w końcu rzucił propozycję, aby wrócić do „Kła Echidny". Mogła być to Zilea, której skostniałe z bólu palce w końcu odmówiły posłuszeństwa i zaczęły niepokojąco sinieć. Mógł to być również Adarian, który w gospodzie zostawił sporą część dobytku, a opuszczać miasta bez zaoszczędzonych yaeli, broni, czy zapasu skórzanych rękawic nie miał zamiaru. Bez tych ostatnich mógłby się w ostateczności przez kilka tygodni obejść, z całą resztą sprawy miały się jednak o wiele gorzej.
Po ich zdjętych niepokojem twarzach ściekały zaróżowione krople potu. Mieszały się z juchą ich niedoszłych morderców i wpadały im do oczu, kiedy przyśpieszonym, nerwowym krokiem przemierzali ulice miasta, kierując się ku gospodzie. Dysząca z wysiłku Zilea trzymała się nieco z tyłu, usiłując nie upuścić uwieszonego na niej, dochodzącego do siebie Adariana. Sellie kroczyła przodem, wypatrując potencjalnego niebezpieczeństwa lub przesadnego zainteresowania miejscowych. Wiedziała, że zwracają na siebie uwagę. Przez całą tę krew, wyglądali jakby dopiero co całą trójką uczestniczyli w jakimś podejrzanym, mrocznym rytuale. Rzucali się w oczy jak diabli, jasnowłosa podejrzewała, że nie zmieniłoby się to nawet, gdyby znaleźli się w tłumie Atariońskich dziwaków i ubranych w pierzaste fatałaszki kurtyzan.
Krew była dla ludzi codziennością. Czymś tak powszednim, że widząc na ulicy plamę z posoki, wzruszali ramionami, pozwalając sobie na posłanie zaledwie jednej myśli w stronę osoby, która najpewniej straciła tam uprzedniej nocy życie. Współczucie woleli zachować dla siebie. Dla swoich bliskich. Po co mieli wszak ubolewać nad obcą krwią? Nad czerwienią, której nie dało się przyporządkować do żadnej ze znajomych twarzy? Cichym życiem, jakie toczyło się zupełnie gdzie indziej, a potem z dnia na dzień zostało wymazane z historii. Ot tak, niczym wydarta z książki kartka...
Krew nie robiła na nikim wrażenia.
Tyle tylko, że z reguły zraszała klatki piersiowe umarłych, a nie żywych.
A oni, choć żyli, wkrótce mogli dołączyć do pozostawionych w zaułku trupów. Nie mieli żadnej pewności, czy w okolicy nie przebywali obecnie inni Berd'evelczycy. Ci, którzy z przyjemnością pomściliby haniebną śmierć swoich dwóch towarzyszy, a i zapewne nie pogardzili kuszącą zdobyczą w postaci trzech Alchemików. Nie oni jedni zresztą im zagrażali. Mimo wczesnej pory dnia, zza węgła w każdej chwili mogła wychynąć Nox'ańska głowa. Patrole zmieniały się co parę godzin, bo wiecznie postawione w stan gotowości klany nigdy nie pozwalały sobie na mrużenie czujnych oczu. Żadne miasto, a już z pewnością nie tak zaludnione, nie pozostawało bez nadzoru.
Berd'evelczycy, którym udało się niepostrzeżenie wkraść na teren wroga, śmieliby się nie zgodzić z tym śmiałym stwierdzeniem.
* * *
Mężczyzna wygrał. Po raz kolejnych
Po dwudziestej z kolei wygranej, przestał liczyć zwycięstwa. Nie oznaczało to bynajmniej, że górowanie nad rozgoryczonymi, rwącymi sobie włosy z głowy przeciwnikami przestało mu sprawiać radość.
Spuścił wzrok i spojrzał z zadowoleniem na dłoń, w której trzymał kości do gry. Nie drewniane, jak te przeciwnika, lecz ciężkie, mosiężne. Kości, które nigdy jeszcze go nie zawiodły, nawet wtedy gdy ktoś zarzucał mu blef, a on niechętnie oddawał je w brudne ręce oskarżyciela, aby ten na własnej skórze mógł przekonać się, że nie są spreparowane. Bo nie były.
Przynajmniej nie przez niego.
* * *
Enylea nie kryła zdziwienia, kiedy usłyszała skrzypienie otwierających się drzwi. „Kieł Echidny" nie miewał gości o tak wczesnych porach. Z reguły klienci wybierali raczej godziny popołudniowe lub wieczorne. Wcześniej jedynymi osobami, które zajmowały stoły, byli dopiero co przybyli do miasta wędrowcy lub skacowani goście, którzy po odespaniu upojnej nocy, jakimś cudem zdołali zwlec się z łóżek. Sczołgiwali się w takim wypadku po schodach, aby narzekając i klnąc, zająć miejsca na ławach. Z reguły od razu żądali jakiegoś sycącego jadła, a także napitku. Z reguły także, w myśl złotej zasady: „czym się strułeś, tym się lecz", wybór padał na czystą wódkę.
Dziewczyna zdziwiła się tym bardziej, kiedy w jednej z nowo-przybyłych osób rozpoznała swojego kochanka. Jakby tego było mało, w towarzystwie dwóch równie dobrze znanych jej podróżniczek.
– Na bogów! Co się stało!? – krzyknęła, wytrzeszczając oczy. Jej podniesiony głos poniósł się po całej karczmie, nikt jednak nawet nie podniósł głowy znad swojego posiłku, czy kufla. – Czy to krew?!
Akurat ścierała resztki rozlanego przez jednego z mniej uważnych klientów trunku. Widząc ściekającą na podłogowe deski posokę, oniemiała. Niewiele myśląc, rzuciła szmatkę na stół, a że siedział przy nim klient, nieumyślnie ochlapała go paroma kropelkami piwa. Mężczyzna w średnim wieku, choć zbyt skacowany, aby zarejestrować pojawienie się alkoholu na ubraniu, o dziwo dość szybko zauważył, że urodziwa karczmarka przestała pochylać się nad jego ławą. Ponieważ pozbawiła go tym samym dostępu do widoku na swoje ponętne piersi, urażony, dla zasady posłał w jej stronę serię siarczystych wulgaryzmów.
Enylea nawet go nie usłyszała. Ignorując niezadowolonego klienta, w kilku susach pokonała całą długość sali. Nie bacząc na Sellie i Zileę, od razu dopadła do ukochanego, aby ocenić jego stan. Mężczyzna nie wyglądał na rannego, mimo to, z wymalowanym na twarzy przerażeniem, ujęła w drżące dłonie jego policzki. Całe były we krwi, lęk kobiety pogłębił się, gdy jej własne palce, zsunęły się po lepkiej od posoki skórze. Nie zdążyły zaschnąć, musiała być świeża.
– Reilanie – wyszeptała ciemnowłosa, ledwie zdoławszy przywołać imię kochanka.
Adarian tylko pokręcił głową, odpowiadając na jej nieme pytanie. Zdołał się już pozbierać po użyciu magii i poza lekkimi perturbacjami żołądkowymi, które powodowały na jego języku kwaskowaty posmak żółci, czuł się w miarę przyzwoicie. Nie miał przy tym żadnych ran, cała dostrzegalna na jego ciele krew pochodziła albo od martwych Berd'evelczyków, albo od ledwie żywej Zilei.
Tej drugiej pomagał obecnie utrzymać się na nogach. Jedną ręką podtrzymywał ją w talii, drugą z kolei pomagał jej w utrzymaniu w górze zabandażowanej dłoni. W trakcie drogi zamienili się rolami, kiedy on bowiem odzyskiwał siły, ona niemal równocześnie zaczęła słabnąć. Straciła dość dużo krwi, aby odczuć poważniejsze tego skutki. Nawet teraz wodziła nieobecnym wzrokiem po wnętrzu karczmy, jakby nie do końca pewna, gdzie właściwie się znalazła. Kręciło jej się w głowie, a twarz miała tak pobladłą, że co bardziej przesądni mogliby uciec w popłochu, uznając dziewczynę za uosobienie kostuchy, a jej przybycie – zapowiedź niechybnej śmierci.
Do śmierci samej Zilei było zresztą niedaleko. Nie powinna tracić tak wiele krwi. Owszem, jej rany były głębokie, ale nie na tyle, aby cięcia miały zaraz zagrażać życiu czarnowłosej. Adarian i Sellie podejrzewali, że miecz, którym Asarhel przejechał jej po palcach, musiał mieć zatrute ostrze. Nie była to trucizna, jaką zwykle nasączano promienie strzał z Południa, raczej substancja zatrzymująca proces regeneracji tkanek lub krzepnięcia krwi. Ta już dawno powinna przestać płynąć, a mimo to wciąż plamiła materiał naprędce skonstruowanego bandaża. Adarian stworzył go z własnego kawałka koszuli, aby na czas drogi mieli czym owinąć dłoń Alchemiczki.
– Co się stało? – powtórzyła swoje pytanie Enylea. Podskoczyła, słysząc nagły huk, ale okazało się, że to tylko Sellie zatrzasnęła za nimi drzwi. Ona także miała na sobie krew, choć głównie na dłoniach i butach. Rękę zaciskała na rękojeści przytroczonego do paska noża. – Ktoś was napadł? Natknęliście się na patrol?
Jasnowłosa buntowniczka wykrzywiła usta.
– Można tak to chyba nazwać.
Enylea powiodła nierozumiejącym spojrzeniem ku Adarianowi.
– Za chwilę wszystko ci wyjaśnię – obiecał mężczyzna, który w tym samym momencie poczuł, jak ciało Yllwernki niepokojąco nabiera ciężaru. – Cholera!
Nie czekając, aż dziewczyna całkiem zsunie się z jego ramienia, pochylił się i wsunął dłoń pod jej kolana. Czuł dudniące serce czarnowłosej, nieregularny rytm, który wybijało. Raz zdawało się delikatne niczym dyskretne uderzenia ptasich skrzydełek, innym tak gwałtowne, jakby w każdej chwili miało przebić się przez żebra i wyskoczyć na zewnątrz.
Uniósł mdlejącą Alchemiczkę, po czym od razu skierował się ku schodom prowadzącym na piętro.
– Gdzie ty...? – zaczęła Enylea, ale przerwała, kiedy mężczyzna się do niej odwrócił. Spojrzenie, którym ją uraczył, było zimne, poważne.
– Przynieś do mojego pokoju butelkę wódki – polecił, nawet nie siląc się na ujęcie swojego polecenia w grzeczną prośbę. – Znajdź też w spichlerzu jakieś zioła, najlepiej zasuszone kłącza perzu, tymianek, liście zielonej herbaty i krwawnik. Trzeba jak najszybciej oczyścić i zszyć jej rany. Inaczej zaraz nam się tu wykrwawi.
– Reilanie, ja... nie rozumiem.
– Zrozumiesz, jak przyjdziesz do mojego pokoju – oznajmił krótko, podrzucając ciało Zilei, aby lepiej ułożyło mu się w rękach. Dziewczyna jęknęła. Adarian może i przeprosiłby ją w duchu za swoją niedelikatność, ale w tym momencie miał ważniejsze rzeczy do roboty, niż przejmowanie się wygodą mdlejącej. Między innymi ratowanie jej życia. – Winslet, wiesz co robić – zwrócił się do jasnowłosej. – Ja zajmę się ogarnięciem zapasów, ty w tym czasie zmyj krew i załatw nam broń. Za maksymalnie dwie godziny spotykamy się przy stajniach na obrzeżu miasta.
Jasnowłosa skinęła głową. Kythker miał szczęście, że ustalili prowizoryczny plan działania już wcześniej, bo dziewczynie niekoniecznie uśmiechało się przyjmować od niego rozkazów. Zwłaszcza że do rozmowy nieproszenie wtrącił się siedzący najbliżej wejścia gość, który słysząc słowa Adariana, podniósł znacząco kufel z piwem.
– Chłop ma żarcie załatwiać, a baba broń ogarniać. Kto to widział?! – ryknął śmiechem tak głośno, że wszyscy go usłyszeli. Gdy dość nieporadnie odłożył kufel na blat, znajdujące się weń piwo zakołysało się, a gęsta piana uderzyła o brzegi, tworząc na szkle puszystą aureolę. – Do garów byś ją lepiej zagonił, pięknisiu, a nie, bronią się dziewusze bawić każesz! Toż to byle wieśniak wie, że baba tylko takim nożem posłużyć się umie, co to się go w kuchni trzymać nauczyła.
Zarechotał donośnie. Może żartował, może nie wiedział, co gada ze względu na ilość alkoholu we krwi, a może mówił zgodnie ze swoimi głęboko zakorzenionymi przekonaniami. Nie miało to znaczenia. Sellie nie była w nastroju, aby puszczać płazem podobne komentarze, bo w ciągu sekundy wyszarpnęła z pochwy swój nóż i cisnęła nim w stół mężczyzny. Nim Enylea zdążyła pojąć, co się właściwie stało, powietrze przeciął świst, a po nim nastąpił brzdęk tłuczonego szkła i krzyk zdumionego mężczyzny. Nagle ciężar w jego dłoni zelżał. Kiedy spuścił wzrok, okazało się, że z solidnego kufla została sama rączka.
Adarian znieruchomiał, Enylea zasłoniła usta, patrząc na powstałe pobojowisko. Stół w mgnieniu oka pokrył się piwem i odłamkami szkła. Mężczyzna, któremu nagle przestało być do śmiechu, gapił się na leżący wśród nich nóż.
– Ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia? – warknęła Sellie. Zdążyła już wyciągnąć swoją drugą broń. – Jakieś uwagi na temat mojej płci?
Mężczyzna się zaperzył. Jego nozdrza poruszyły się, jak u węszącego drapieżnika, a końcówki uszu poczerwieniały. Adarian już gotów był odłożyć Zileę na schody i interweniować, ale na szczęście okazało się to niepotrzebne. Koniec końców gość zdołał się opanować i ostatecznie nie rzucił żadnego ciskającego się mu na język przekleństwa. Nie dlatego, że miał opory przed wdaniem się w otwarty konflikt z przedstawicielką płci przeciwnej. Wręcz przeciwnie! Gdyby tylko o to chodziło, pewnie od razu podniósłby się z ławy i przemówił jasnowłosej do rozumu. Jako stuprocentowy samiec uznawał za punkt honoru ukaranie jej za to, że pozbawiła go napitku, przy okazji nieomal nie przebijając mu nożem ręki. Co ona sobie w ogóle myślała?! Jakim prawem będąc kobietą, ośmieliła się unieść głos na mężczyznę!?
Przed agresywną odpowiedzią powstrzymały go wyłącznie dwie rzeczy. Po pierwsze: nienawistne spojrzenie Sellie, która po zabiciu Berd'evelczyka wciąż była w tak parszywym nastroju, że jeden trup w tę, czy we w tę doprawdy nie zrobiłby jej większej różnicy. Po drugie: nie spodobały mu się resztki widocznej na ostrzu krwi. Myśl, że przybyszka już wcześniej uczestniczyła w morderczym pojedynku i jak widać wyszła z niego zwycięsko, skutecznie zasznurowała mężczyźnie usta.
Dziewczyna opuściła nieznacznie rękę.
– No i pięknie – wycedziła przez zęby, gdy tamten się wycofał. – Jeśli jeszcze raz usłyszę...
– Winslet – upomniał ją Adarian. Zapobiegł tym samym nadchodzącej wiązance kreatywnych gróźb, a także niekoniecznie eleganckich epitetów. – Możesz odłożyć złorzeczenie przypadkowym ludziom na później? – Wskazał głową Zileę. – Mamy ważniejsze rzeczy do roboty. Pamiętasz?
Dwie godziny. W tyle czasu musieli zniknąć z miasta, a wciąż nie ruszyli z przygotowaniami. W każdej chwili stan Zilei mógł się pogorszyć, a ciała w zaułku zostać przyuważone przez Nox'ańskich strażników.
Adarian miał rację. To ona ich w to wszystko wpakowała. Zamiast ulegać emocjom, powinna wziąć się w garść i zachowywać jak przystało na przywódczynię polegającej na niej grupy. Skoncentrować się na wyznaczonym zadaniu.
Jakąś minutę później, w końcu się rozdzielili. Zgodnie z ustaleniami każdy poszedł w swoją stronę, aby zająć się własnymi sprawami. Sellie ruszyła na poszukiwania miejsca, w którym mogłaby zmyć z siebie krew, a narzekająca na bałagan Enylea pośpieszyła po którąś z pozostałych karczmarek, aby ta posprzątała rozpryśnięte szkło. Sam Adarian, który przed wykonaniem własnego zadania, musiał wpierw pochylić się nad ranami Zilei, wszedł na schody.
Pokonując kolejne stopnie, starał się za bardzo nie hałasować. Nawyk skradania wyrobił sobie już dawno, dokładniej mówiąc po tym, jak raz o mały włos pewien mężczyzna nie odrąbał mu głowy siekierą. Kythker na własnej skórze przekonał się wtedy, że większość rodziców sceptycznie podchodziła do kochanków swoich młodziutkich córek. Ci nie chcieli raczej nakrywać swoich dziewczynek nago w stawie w objęciach nieznanych im najemników. Nie, kiedy zostały wcześniej obiecane włodarzowi pobliskiego majątku i za kilka dni miały się odbyć zrękowiny.
Choć akurat w „Kle Echidny" Adarian był częstym gościem, za każdym razem, gdy poruszał się po karczmie, miał cichą (a raczej ogromną) nadzieję, że nie natknie się nigdzie na ojca Enylei. Alion Geliades, ciemnowłosy, barczysty chłop o bulwiastym nosie i szarej cerze, niespecjalnie przepadał za przygodnym lubym swojej jedynej córki. Nie da się zaprzeczyć, że miał ku temu naprawdę wiele dobrych powodów.
O tak wczesnej porze właściciel gospody powinien jeszcze zalegać pod pierzyną, ale Adarian wolał nie ryzykować potyczki z postawnym, przewyższającym go o głowę mężczyzną. Już i tak narobili na dole mnóstwo hałasu, cud, że tamtego nie obudziło głośne trzaskanie drzwiami, czy krótka, ale jakże widowiskowa kłótnia Sellie, zakończona rzuceniem noża i rozbitym kuflem. Ciemnowłosego nie zdziwiłoby, gdyby na piętrze zastał go widok przyodzianego w same portki Geliadesa, który z tasakiem do mięsa albo obcęgami biegłby na dół, gotów rozprawić się z każdym zakłócającym jego spokój awanturnikiem.
Choć „Kieł Echidny" nie cieszył się wśród podróżnych opinią przesadnie porządnej karczmy, hołdowano w nim jednej, żelaznej zasadzie. Z burdami wychodziło się na zewnątrz. Komu jak komu, ale Alionowi nie uśmiechało się, żeby ociekający krwią ludzie chlapali mu nią na parkiet.
Mimo obaw, droga do alkierza obyła się bez większych problemów. Najemnik niepostrzeżenie pokonał korytarz i dotarł do swojego pokoju, gdzie od razu ułożył Zileę na łóżku. Dziewczyna akurat odzyskała świadomość, toteż oboje sapnęli niemal w tym samym momencie. Ona z bólu, ponieważ nie był zbyt delikatny, on z wysiłku, bo mimo tego, że trzymał się nieźle, pulsowanie szyi dobitnie przypominało mu o osłabieniu organizmu. Gdy musnął dłonią kark, wyczuł pod palcami uwydatnioną, ciemną sieć żyłek. Warto byłoby w najbliższym czasie zregenerować siły.
– A więc kolejny alchemik, tak? – wychrypiała dziewczyna, zanosząc się kaszlem. Z trudem podciągnęła się ku górze, aby oprzeć obolałe plecy o zagłówek łóżka. Nie obyło się bez ubrudzenia pościeli krwią. – To dlatego Sellie zależało, abyś został naszym przewodnikiem. Wiedziała od samego początku.
Mężczyzna powstrzymał się od komentarza. Usiadł przy łóżku i dał Yllwernce znak, aby pokazała dłoń. Zrobiła to z lekkim wahaniem. Przeszło jej przez myśl, że może choć teraz ciemnowłosy postanowi zdjąć rękawice, ale widocznie nie zamierzał. Bez słowa chwycił jej rękę i zaczął odchylać służący za bandaż materiał.
– Udało ci się wycenić sztylet? – ponowiła próbę nawiązania rozmowy, tym razem po to, aby odwrócić swoją uwagę od bólu. Tkanina przykleiła się do krawędzi rany. Kiedy Dortheńczykowi udało się ją odlepić, zewsząd znów zaczęła się sączyć ciemna krew. Zilea zacisnęła zęby, aby nie wydać z siebie skowytu.
– Złotnik potwierdził, że kamienie są prawdziwe – odparł mimochodem, marszcząc czoło na widok paskudnych cięć. – Wygląda na to, że nie kłamałaś. Te błyskotki są warte dość dużo, aby starczyło na pokrycie ustalonej zaliczki.
– Dlaczego więc od razu ich nie wydobyłeś?
Widziała, jak cisnął sztylet w ścianę tuż obok Sellie. Wszystkie ozdoby znajdowały się na swoich miejscach, żadna z żelaznych nici nie została wyrwana, czy choćby wykrzywiona. Ciemnowłosy miał dwa dni, aby rozłożyć broń na części, a jednak ta wciąż pozostawała w całości.
– Uznałem, że na razie nie ma sensu wyciągać klejnotów. W Atarionie i tak nie dałoby się na nich zarobić – wyjaśnił, oglądając się na pobliski stolik, gdzie stała miska z przeźroczystą cieczą. Sięgnął po nią, dziękując sobie jednocześnie w duchu, że ogolił się porządnie poprzedniego dnia. Woda z tego poranka była wystarczająco czysta, aby w rany nie wdało się zakażenie. – Tutejsi kupcy niechętnie wykupują drogocenne kamienie.
– Nie dają za nie tyle, ile są warte?
Na jego twarzy pojawił się umiarkowany, wręcz powściągliwy uśmiech.
– Coś w tym stylu – przyznał, odrywając czysty kawałek rękawa swojej koszuli. Materiał był już nadszarpnięty po odcięciu poprzedniego skrawka, więc mężczyzna nie miał z jego urwaniem najmniejszego problemu. – Atariońscy handlarze to twarde sztuki. Kierują się w myśl zasady: „nie przepłacaj za dobry towar, jeśli za taką samą cenę możesz opchnąć byle szkiełko z ulicy". Ludzie z miasta nie znają się na kruszcu... Właściwie średnio na czymkolwiek się znają. Biorą po prostu to, co się świeci lub na pierwszy rzut oka wygląda na wartościowe.
Zilea przyznała mu w myślach rację. Straganiarze z jej stron nie byli lepsi.
– Albo bierzesz tyle, ile proponują i tracisz, albo rezygnujesz i zostajesz z niczym – podsumowała i syknęła, gdy niechcący poruszyła jednym ze spuchniętych palców. Zatrzepotała powiekami, usiłując na powrót skupić wzrok na poczynaniach mężczyzny. – Tak, czy inaczej, to ty jesteś na przegranej pozycji.
– Widzę, że się rozumiemy, Yllwernko. Ten świat schodzi na...
Urwał. Zabierał się akurat za moczenie materiału, ale uświadomiwszy sobie, że wciąż ma na dłoniach rękawice, znieruchomiał kilka centymetrów nad taflą wody. Po zanurzeniu zakrwawiona skóra natychmiast zabarwiłaby wodę na czerwono, a nie o to przecież mu chodziło.
Wahał się zaledwie sekundę, ale to wystarczyło, aby Zilea wychwyciła jego niezdecydowanie.
– Po prostu zdejmij rękawice – zasugerowała.
Jego nozdrza poruszyły się niespokojnie. Popatrzył na dziewczynę z wyrzutem, jakby ubódł go już sam fakt, że w ogóle zdecydowała się wyjść z podobną propozycją.
– Nie – odburknął.
– Są całe we krwi. I tak będziesz musiał się ich...
– Nie – przerwał jej oschłym tonem. Jego spojrzenie pociemniało. – Nie zdejmę ich. Nie zrobiłem tego przy żadnej żywej osobie od dnia, kiedy skończyłem siedem cykli, więc nie zrobię tym bardziej przy tobie. Może i jesteś, tak jak ja, Alchemikiem, ale nie czyni to z ciebie nikogo wyjątkowego. Nie dla mnie.
Zilea drgnęła. Dotknęła ją ta nagła surowość mężczyzny, ale jeszcze bardziej zastanowiła zbolała nuta, która wkradała się w jego na pozór twarde słowa. Z tego, co powiedział (i „jak" to powiedział), wynikałoby, że nosił rękawice bezustannie przez prawie czternaście cykli. Pamiętał moment, kiedy założył je po raz pierwszy, data była zbyt konkretna, aby chodziło o zwykły, młodzieńczy kaprys, czy chęć wykreowania dla siebie określonego wizerunku.
Czternaście cykli... Co takiego musiało się wydarzyć, aby chłopiec, który przeżył zaledwie siedem wiosen, wciągnął na dłonie rękawice z myślą, że już nigdy ich nie zdejmie?
– Masz rybie łuski zamiast paznokci, że tak skrzętnie ukrywasz dłonie? – rzuciła mimochodem, spoglądając na mężczyznę spod opuszczonych rzęs. Zdecydowała się wycofać, obrócić całą sytuację w żart. Chciała, aby mężczyzna na powrót się rozluźnił, zbliżył.
Osiągnęła swój cel.
– Łuski? – Uniósł brwi. Wiele razy kobiety pytały go, dlaczego nosił rękawice, ale jeszcze nigdy nie słyszał podobnej bzdury. Pomysł z rybimi łuskami zdumiał go do tego stopnia, że na chwilę zapomniał o lodowatym, zdystansowanym tonie. Wrzucił skrawek koszuli do wody, a sam zapatrzył się w dziewczynę. – Skąd ci w ogóle przyszła do głowy taka bzdura?
– A jaki inny powód jest dość dobry, aby przez większość życia kryć dłonie pod warstwą drugiej skóry? – Wydęła usta. – Nie powiesz mi chyba, że to kwestia upodobań.
Choć oczy miała lekko zamglone z bólu, wpatrywała się w niego intensywnie. Badała go, sprawdzała, jak daleko może się posunąć, aby jego twarz znów się nie zachmurzyła.
Zacisnął ręce w pięści.
– O co ci właściwie chodzi, Yllwernko? – zapytał, starając się zapanować nad drżeniem głosu. – Czemu tak bardzo interesują cię moje rękawice?
Sam nie wiedział, czemu dalej w to brnął, zamiast po prostu zakończyć rozmowy. Nienawidził poruszania tej kwestii. Nie znosił tematów, które łączyły się bezpośrednio z nim lub jego przeszłością. Drażniła go ta wrodzona ludzka ciekawość, której nie dało się kontrolować, w porę ujarzmić.
Zilea wzruszyła ramionami.
– Bez konkretnego powodu – powiedziała powoli, odwracając głowę. Zapatrzyła się w obskurny sufit. – Wszyscy wiedzą, że nigdy ich nie zdejmujesz. Ciekawiło mnie, dlaczego.
Przymrużył oczy.
– To nie jest twoja sprawa – orzekł, przeczesując palcami kasztanowe włosy. Jego głos był cichy, ale wkradła się weń jakaś dziwna gorycz, dystans, którego nie dane było Zilei pojąć, a już tym bardziej go zmniejszyć. – To nie jest... niczyja sprawa... – dodał, przykładając dłoń do piersi. Zacisnął palce na materiale koszuli.
Zilea zmarszczyła czoło. Adarian stanowił dla niej zagadkę. Nie ulegało wątpliwości, że miał skomplikowaną przeszłość. Ciągnęły się za nim historie, o których nie chciał opowiadać, wspomnienia, które mimo upływu pór, nadal się nie zatarły. Sprawiał wrażenie otwartego, a jednak wcale taki nie był. W rzeczywistości ta otwartość stanowiła wyłącznie zewnętrzną otoczkę, skorupę, która miała odwrócić uwagę od tego, co skrywało się w środku. Nieprzystępność, frustracja, brak zrozumienia. Jak gdyby otaczając się ludźmi, Kythker budował wokół siebie gruby mur.
Z jednej strony zżerała ją ciekawość, jaką przeszłość mógł mieć ktoś taki jak on. Z drugiej aż za łatwo potrafiła postawić się w jego sytuacji. Sama nigdy nie wyznała prawdy o tym, co tak naprawdę stało się z jej matką.
– Chyba... chyba rozumiem – odparła, krzywiąc się w reakcji na kolejną falę bólu. Dłoń trzymała uniesioną ku górze, ale krew wciąż uparcie płynęła z ran. Gdzie była ta Enylea? – Masz rację. Nie powinnam pytać. Łuski, czy nie, jeśli nie chcesz, nie musisz mi o niczym mówić.
Zamrugał, zdziwiony, że tak łatwo dała za wygraną.
– Mówisz poważnie?
Uśmiechnęła się.
– Każdy z nas ma jakieś tajemnice – stwierdziła. – Rolą innych jest to uszanować. Bez względu na to, czy chodzi o błahostkę, czy o sekret całego wszechświata.
Doprawdy, nie umiał jej rozgryźć. Jej ciekawość i późniejsza rezygnacja zdawały mu się... niepokojące. Kłopotliwe do tego stopnia, że ciężko było mu właściwie orzec, czy moment, w którym obecnie zatrzymała się rozmowa okazał się mu na rękę, czy wręcz przeciwnie.
Nie zmieniało to faktu, że za sprawą tych kilku zdań polubił czarnowłosą przybyszkę ociupinkę bardziej. Choć wciąż był względem niej podejrzliwy, nagle przyłapał się na tym, że dziewczyna zaczyna go interesować. Nie pod względem fizycznym ale... intelektualnym.
Odchrząknął.
– Wracając do sztyletu... – zaczął, sięgając do wiadra. Zilea wciągnęła ze świstem powietrze. Nie był pewien, czy przez wzgląd na gwałtowną zmianę tematu, wzmiankę o jej dawnej broni, czy może fakt, że tym razem bez wahania włożył dłoń do wody. – Myślę, że kamienie najlepiej będzie sprzedać któremuś z bogatych handlarzy z miasta środka.
– Do Emerionu mamy kawał drogi...
– Właśnie dlatego. Sakiewkę ze szlachetnymi kamieniami idzie zgubić o wiele łatwiej niż cały sztylet – oznajmił rzeczowo. – Na razie nie chciałbym poza tym uszkodzić rękojeści. Możliwe, że w całości taka ozdóbka będzie warta o wiele więcej.
Zilea skrzywiła się, słysząc określenie, jakiego użył. Jakaś część jej podświadomości chciała wygarnąć ciemnowłosemu, że sztylet należał dawniej do jej ojca i nie miał prawa nazywać go podrzędną „ozdóbką". Zaraz potem przypomniała sobie jednak, że przedmiot zmienił właściciela. Adarian mógł mówić o nim, jak tylko chciał.
– Skoro tak mówisz – odpowiedziała zrezygnowana.
Nie skomentował zmiany jej nastoju, zamiast tego gestem nakazując, aby podała mu rękę. Tak też uczyniła. Zerknął na nią jeszcze przelotnie, jakby zastanawiał się, czy czegoś aby nie powiedzieć, ale zrezygnował. Najdelikatniej jak potrafił, zaczął przemywać rany.
* * *
Kiedy Enylea w końcu stanęła w drzwiach, woda w misce była już całkiem czerwona. Oczyszczenie ran pomogło do pewnego stopnia usunąć wierzchnią warstwę trucizny, więc krew płynęła obecnie nieco wolniej. Nie zmieniało to jednak faktu, że większość toksyny dostała się pod skórę i niczym muskane wiatrem drobinki piasku, krążyła w żyłach Zilei, uniemożliwiając naturalną regenerację tkanek. Adarian potrzebował czegoś więcej, aniżeli tylko wody i kawałka przybrudzonej koszuli, jeśli chciał zapobiec rozprzestrzenianiu się infekcji.
– Co tak długo? – zapytał, gdy usłyszał kroki Enylei. Od moczenia rąk w lodowatej wodzie, palce zdążyły mu skostnieć, a skóra na ramionach pokryć się gęsią skórką. – Przyniosłaś to, o co prosiłem?
Dziewczyna przekroczyła próg kręcąc głową.
– Nie znalazłam kłączy, tymianku ani krwawnika, ale mam liście herbaty – powiedziała, spoglądając z niepokojem na odpływającą w sen Zileę. – Do tego przyniosłam jeszcze wódkę, a także coś – zawahała się – co powinno pomóc lepiej niż zioła.
Gdy podeszła bliżej, Adarian zobaczył, co dokładnie karczmarka trzymała w rękach. Na tacy, której używała na co dzień do roznoszenia trunków, prócz szklanki wódki i kufla z wrzątkiem, w którym moczyły się liście herbaty, stała niewielka, szklana szkatułka. Dzięki przeźroczystym ściankom, zawartość była doskonale widoczna. To ona przykuła uwagę mężczyzny, wewnątrz znajdowała się bowiem mętna maź o charakterystycznym zielono-brązowym odcieniu.
Z wrażenia aż otworzył usta.
– Żartujesz! – Zilea, która widocznie w tym samym momencie ujrzała szkatułkę, natychmiast otrzeźwiała. Podciągnęła się wyżej na łóżku. – Czy to jest...?
– Shadri – dokończyła Enylea z zadowoleniem, choć minę miała raczej nietęgą. Biorąc pod uwagę, co właśnie trzymała w rękach, Adarian i Zilea ani trochę jej się dziwili. – Konkretnie rozmoknięta, zmielona bulwa z dodatkiem sproszkowanego korzenia.
– Skąd to masz? – zapytał mężczyzna, prostując się na krześle.
Roślina Shadri, albo inaczej Saenas w zależności od języka, należała do jednych z najrzadszych w całym Mervendelr. Dojrzała przypominała z wyglądu spadającą gwiazdę. Miała długi, haczykowaty korzeń, a także okrągłą, nieco tylko spłaszczoną bulwę, z której wyrastały długie, strzeliste liście o barwie przypominającej korę drzewną. Jej magiczne właściwości były znane w każdym zakątku kraju. Płatki były znanym, pożądanym afrodyzjakiem. Bulwa miała natomiast bardzo silne działanie antybakteryjne i niwelujące trucizny. Przyśpieszała leczenie ran niemal dziesięciokrotnie.
– Kupiłam – wyznała Enylea, czując na sobie zdumione spojrzenia. Odłożyła tacę na stolik i otrzepała dłonie. – Na targu u jednego handlarza z Berindeln.
– Kupiłaś... na targu – powtórzył za nią Adarian.
Niewielu widziało roślinę na własne oczy, jeszcze mniej miało szansę przekonać się o jej działaniu. Rosła wysoko w górach Werl, a kwitła wyłącznie w okresach Aneasu pory kwitnienia. Jeśli ktokolwiek miał do niej dostęp, to były to Berd'evelskie wojska. Żołnierze, którzy od kilkudziesięciu cykli okupowali położone na Północy Dolinę Mehrerr, a także Jelenią Przełęcz, uniemożliwiając co odważniejszym Mervendelrczyków ucieczkę z kraju.
– A i owszem – mruknęła dziewczyna. – Kupiłam. W ostatnią porę opadania ojciec wybrał się do Emerionu, aby rozmówić się osobiście z jednym z naszych dostawców, który zawłaszczał sobie część przewożonych towarów. Wybłagałam ojca, żeby zabrał mnie ze sobą, abym mogła zobaczyć nieco świata. Zgodził się, a kiedy zatrzymaliśmy się przejazdem w stolicy, pozwolił mi się wybrać na targ. Tam natknęłam się na mężczyznę, który pracował na usługach klanu Północy, sprzedając ich towary. Ponoć od pięciu cykli trzymali rodzinę tego biedaka w Irlatrionie, aby nawet przez myśl mu nie przeszło, uciekać.
– I to właśnie on sprzedał ci Shadri? – zapytał zaniepokojony Adarian. Jego skryta fascynacja zmieniła się nieoczekiwanie w podejrzliwość. – Jaką masz pewność...?
– Mam – przerwała mu. – Nie jestem głupia. Wychowałam się w ostoi rozpustników, wiem, jak wielu oszustów chodzi po świecie. Nigdy nie zapłaciłabym prawie stu yaeli za produkt, którego działania nie sprawdziłam.
Mężczyzna zakrztusił się powietrzem.
– Stu yaeli?! – wyrzucił z siebie, czując, jak jego zmarznięte dłonie ogarnia ciepło. – Czyś ty do reszty oszalała?! To równowartość dwóch Berindelnskich srebrników!
– Miałam zaoszczędzoną niewielką sumę pieniędzy. – Dziewczyna udała, że nie dotarł do niej jego pełen wyrzutów ton. Kazała mu się odsunąć, a kiedy oniemiały, w końcu podniósł się z brzegu łóżka, zajęła jego miejsce. – Uznałam, że maść Shadri to dobre zabezpieczenie w przypadku... nieoczekiwanych sytuacji. Atarion to miasto zrodzone z nieczystości, kolorowych piórek i obitych w burdach twarzy. Bójki to u nas codzienność, Reilanie. Sam wiesz. Zdążyłeś się już o tym przekonać na własnej skórze.
Zilea uniosła brwi. Nic nie powiedziała, choć myślami zdążyła już wrócić do wcześniejszej opowieści Sellie. Według dziewczyny Adarian nie należał do spokojnych, unikających siłowych rozwiązań mężczyzn. Raczej do tych, którzy sami byliby skłonni wszcząć bójkę z byle powodu.
Ciemnowłosy zdawał się być tego samego zdania.
– Nie powiesz mi chyba, że wydałaś sto yaeli z myślą o moim zdrowiu – rzucił, przyglądając się kochance podejrzliwie.
Enylea pokręciła głową.
– Nie – oznajmiła całkowicie poważnie. Nawet jeśli jej szybka odpowiedź go uraziła, nie dał tego po sobie poznać. – Prawdę powiedziawszy, to miał być zapas dla mojego ojca. Jest troskliwy, ale nad wyraz porywczy. Prowadzenie gospody wymaga od niego zachowania silnej ręki. Niemal codziennie wdaje się w awantury z pijanymi klientami. Nie mówiąc już o tym, że nie raz był zmuszony wypędzać z karczmy bandziorów, którzy pod osłoną nocy wkradali się do środka, szukając u nas schronienia.
Adarian zacisnął usta, kiedy zakłopotana pochyliła głowę. Wstydziła się, że wielokrotnie musiały z matką opatrywać rany ojca. Alion Geliades nie lubił przyznawać się do słabości i w takim też duchu wychował jedyną córkę. Być może dlatego Dorhenczyk tak bardzo ją sobie upodobał.
Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale jego wzrok padł na bladą Zileę i na jej zwisającą bezwładnie dłoń. Palce zdążyły stracić naturalną barwę, przybierając odcień gdzieś na pograniczu fioletu, niezdrowego granatu i przebijającej się przez to wszystko trupiej bieli.
Chrząknął.
– Jesteś pewna, Enyleo, że chcesz podzielić się z nami tak cenną dla ciebie maścią? – upewnił się jeszcze, zerkając to na obie dziewczyny, to wyciągając szyję, aby zerknąć, na jakiej wysokości znajdowało się balansujące za oknem słońce.
Karczmarka przytaknęła.
– Dobrze. W takim razie poproszę cię o przysługę – kontynuował, sięgając po kieliszek z wódką. Nim Enylea zdążyła zaprotestować, wychylił całą zawartość. Gwałtownie odstawił szkło na tacę, po czym wskazał Yllwernkę. – Zaopiekuj się nią, dobrze? Zrób co w twojej mocy, aby była gotowa, nim wrócę.
Zapytała, skąd ten pośpiech. Wiedział, że zrobi to prędzej czy później, a że nie zamierzał owijać w bawełnę, oznajmił, że zdecydował się przyjąć zlecenie podróżniczek. Dodał również, że czas ich nagli, więc planują wyruszyć na szlak jeszcze tego samego dnia, zaraz po uzupełnieniu zapasów.
Enylea nie zapytała o rany Zilei ani o kres. Słuchając, oczy miała nieruchome, przepełnione narastającym bólem. Jej twarz zmieniała się w miarę kolejnych słów mężczyzny.
– Rozumiem – oznajmiła po chwili, kiedy skończył swoje wyjaśnienia. Zajęły mu niespełna chwilę. Nie mógł poświęcić czasu na szczegóły. Dziewczyna i tak by nie pojęłaby jego motywów. – Jeśli musisz, idź. Zajmę się twoją nową towarzyszką.
W jej oczach lśnił ból. Adarian doskonale zdawał sobie sprawę, jak bardzo raniło ją to, że ciągle pojawiał się w jej otoczeniu, aby zaraz potem zniknąć bez śladu. Kochała go. Nie miał co do tego wątpliwości. Kochało go wiele kobiet.
Problem w tym, że on nie czuł tego samego. Należał do swoich kochanek, owszem, ale nie w sposób, jaki by sobie tego życzyły. Nie mógł sobie pozwolić na miłość do żadnej z nich.
Bez względu na to jak płomiennym, czy szczerym uczuciem zostałby obdarzony lub sam kogoś nim obdarzył, nie zamierzał popełnić po raz kolejny tego błędu: znów się do kogoś przywiązać. Powód, który nim kierował był wystarczająco poważny, aby z łatwością zagłuszyć nawet najsilniej kiełkujące uczucia.
Enylea nie miała pojęcia o jego przeszłości, czy powiązaniach z rodem legendarnych Alchemików. Nie miał tym bardziej serca straszyć jej wzmiankami o polujących na niego Berd'evelczykach. Dlatego nie powiedział nic więcej. Skinął tylko głową na znak podziękowania i ruszył do drzwi.
Czuł, że obie odprowadzają go wzrokiem.
Jego niechlubna przeszłość i usłana wybojami przyszłość...
***************
✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top