Rozdział 14

Zilea nie czuła się dobrze z myślą, że zaraz po przybyciu do Atarionu, były z Sellie zmuszone sprzedać Maseal. Jeszcze kilka dni temu czarnowłosa nie podejrzewałaby nawet, że w ciągu jednej, wspólnej podróży, zdąży do tego stopnia przywiązać się do zwykłego konia. W dodatku takiego, który do niej nie należał.

A jednak, gdy odprowadzały srokate zwierze do pobliskiej stajni z zamiarem wymiany go na odpowiednią ilość Yaeli, Yllwernka silnie to przeżywała. Zdawałoby się, że wręcz zbyt silnie. Aż do ostatniej chwili nie potrafiła odwrócić zbolałego wzroku od inteligentnych, czarnych oczu klaczy, a jej dłoń nie przestawała błądzić po białym, pokrytym ciemniejszymi plamami grzbiecie zwierzęcia. W trakcie przeprawy szlakiem sierść zdążyła pokryć się zaskakująco grubą warstwą kurzu. Zilea wyczuwała też pod palcami dwa lub trzy twardsze punty, świadczące o tym, że na Maseal zamieszkało kilku nieproszonych gości w postaci kleszczy.

Było jej żal konia, który należąc do szlacheckiej rodziny, nigdy wcześniej nie był wystawiany ani na ciężkie próby, ani na stres związany z regularnymi zmianami właścicieli. Nie czuła się dobrze z myślą, że sprzedawały nienależącą do żadnej z nich klacz. Niemniej jednak Sellie znalazła dość mocne argumenty, aby nie zatrzymywać zwierzęcia. Po pierwsze: członkowie Berd'evel widzieli konia, a więc mogli je po nim rozpoznać. Po drugie: potrzebowały sporo pieniędzy, aby odpocząć w zadowalających ich bolące plecy warunkach, a potem przygotować się do dalszej podróży. Po trzecie: samemu zwierzęciu także należał się długi odpoczynek. Jasnowłosa zapewniła zżeraną przez wątpliwości Zileę, że tak będzie dla wszystkich najlepiej. One miały zarobić dość, żeby zapłacić za wikt i opierunek, a koń znaleźć się w dobrych, troskliwych rękach. Przy odrobinie szczęścia - głównie założeniu, że pan Northen w najbliższym czasie wybrałby się w podróż do któregoś z miast środka, robiąc postój właśnie w Atarionie - może nawet klacz wróciłaby któregoś dnia do prawowitego właściciela.

Zilea dość sceptycznie podchodziła do podobnych zapewnień, ale nie mogąc wymyślić żadnych kontrargumentów, ani sposobu, który pomógłby klaczy w szybkim powrocie do Yllwern, uznała ostatecznie sugestię Sellie, by ją spieniężyć. Możliwe, że pomogły w tym również ściśnięty z głodu żołądek i oczy, które same zamykały się ze zmęczenia, domagając się długiego, regeneracyjnego snu. Potrzebowały pieniędzy, nie miały wyjścia.

Jakież było zdziwienie obydwu dziewczyn, kiedy odkryły, że los, który już niejednokrotnie płatał im figle, znów postanowił z nich zadrwić. W stajni mężczyzny, któremu postanowiły sprzedać Maseal, znajdował się już bowiem inny, doskonale znany im koń.

Pauvre.

Nie było wątpliwości, że to ona – klacz, którą były zmuszone porzucić w trakcie ich brawurowej ucieczki z Yllwern. Wystarczył jeden rzut oka na karą sierść, czy rudą, splątaną grzywę, aby Sellie wzdrygnęła się z odrazą, a Zilea przyznała, że to bez wątpienia ten sam koń.

Na pytanie, jakim cudem klacz znalazła się w Atarionie, właściciel stajni odparł, że przybyła do miasta wraz z mężczyzną, od którego następnie ją kupił. Gdy padły kolejne pytania i prośby o więcej detali, okazało się, że ów młodzieniec był znanym w okolicy najemnikiem. Nie powiedział, skąd wziął zwierzę, ani z jakiego miejsca wracał. Niewiele zresztą ponoć mówił, jeśli chodziło o niego samego. Nikt nie wiedział, skąd właściwie pochodził, ani kim był, nim zaczął parać się drobnymi kradzieżami i wyświadczaniem przysług za pieniądze. Za każdym razem przedstawiał się innym imieniem, zawsze opowiadał nieukładające się w spójną całość historie.

Może nawet Sellie nie domyśliłaby się, o kim mówił stajenny, gdyby nie fakt, że ten dodał coś jeszcze. Tajemniczy mężczyzna był ulubionym kochankiem wielu Atariońskich dziewcząt.

I bez przerwy nosił rękawice.

– Wiem, kto znalazł i sprzedał konia – powiedziała kilka godzin później Zilei, gdy najedzone i umyte, szykowały się do snu w pokoju wynajętym w jednej z przydrożnych gospód. Wcześniej zdążyły już sobie kupić nowe ubrania, więc dla zaoszczędzenia kolejnych pieniędzy, poprosiły o niewielki pokój z jednym łóżkiem. Poza nim, jedyne meble stanowiły niewielki stolik i komoda. Nie było nawet miejsca, żeby się przebrać, czy, jak w przypadku Sellie, opróżnić butów z dodatkowych ostrzy.

– Czekaj, pozwól, że zgadnę. – Ziewnęła czarnowłosa, siadając na materacu. Nie należał do najwygodniejszych, ale po tylu nocach spędzonych na twardej ziemi, gdzie za poduszkę służyła sterta pożółkłych liści, a koc imitował pełen robactwa mech, zdawał się dziewczynie równie miękki, co posłanie dla samego króla. – Ten cały najemnik to jakiś twój przyjaciel?

– Przyjaciel to dość mocne słowo w przypadku Kythkera. – Skrzywiła się buntowniczka. – Raczej... znajomy z przymusu.

– I jesteś pewna w stu procentach, że to właśnie on? Jakby nie patrzeć, tamten stajenny nie podał nam zbyt wielu szczegółów, prócz tego, że człowiek, który sprzedał mu Pauvre nosił kilkudniowy zarost, a jego włosy miały ciemny, brązowy odcień. W Atarionie znajdziesz setki pasujących do tego opisu mężczyzn.

– Może i tak. Ale tylko jedna osoba w całym Mervendelr byłaby dość niespełna rozumu, aby nosić w takie upały skórzane rękawice.

– I zamierzasz go jutro odszukać? – zapytała Zilea, na wszelki wypadek podkreślając słowo „jutro". Miała nadzieje, że Emerionka nie wpadnie na pomysł, żeby wychodzić i rozpoczynać poszukiwania jeszcze tej samej nocy. A mogło jej to przyjść do głowy, zważywszy że Atarion nigdy nie zasypiał, a jego czerwone światła nigdy nie gasły.

– Myślę, że dobrze byłoby spróbować – przyznała buntowniczka, w zamyśleniu drapiąc się po głowie. – Kythker jest irytujący i zadufany w sobie, ale jedno trzeba mu oddać. Zna się na rzeczy. Mógłby nam się przydać.

– Nawet jeśli... Atarion to stosunkowo okazałe miasto. – Zilea powiodła spojrzeniem na niewielkie okno. Wychodziło na jedną z pomniejszych, słabiej oświetlonych o tej porze alejek, więc do pokoju nie docierało aż tak wiele przytłaczającego, ulicznego światła. Cieszyła się, że udało im się dostać taką sypialnię, bo od wszechobecnej czerwieni i leniwej muzyki grajków, powoli zaczynała boleć ją już głowa. – Ten cały Kythker może być wszędzie. Wiesz, od czego zacząć?

Sellie przytaknęła i opadła obok niej na łóżko. Drewno zatrzeszczało niepokojąco pod jej ciężarem.

– Kythker nie jest szczególnie trudny do odnalezienia – powiedziała ze znużeniem, kładąc głowę na jednej z dwóch poduszek. – Obstawiam, że skoro ten lubieżnik dopiero co wrócił z wyprawy, przez kilka kolejnych dni będzie się zalewał w trupa i zabawiał z panienkami w którejś z pobliskich karczm. Znam parę obiecujących miejsc, w których uwielbiają stacjonować tacy jak on. Poczekamy do jutra do wieczora i je sprawdzimy.

Czarnowłosa odetchnęła z ulgą. Nie przyznała się do tego, aby nie wyjść na słabą, ale od kilku godzin marzyła już tylko i wyłącznie o tym, żeby iść w końcu spać. Ciepło i pożywne jedzenie sprawiły, że niemiłosiernie kleiły jej się oczy, a eksploatowane ostatnio w zbyt dużych ilościach mięśnie, w końcu poczęły dawać jej się we znaki. Przypomniały jej się czasy, gdy trafiła do domu Northenów i po raz pierwszy od dawna mogła się najeść i porządnie wyspać, bez strachu, że w nocy napadnie na nią jakiś przechodzący ciemną ulicą mężczyzna, czy członek Nox Loana. Wtedy też nieznośne pragnienie okazało się tak wiele, że wypiła aż trzy kufle wody, a żołądek tak pusty, a zarazem ściśnięty, że zjadła tylko i aż dwie porcje potrawki. Z tą tylko różnicą, że w Yllwern Hanisi gotowała z reguły ową potrawkę z mięsa wieprzowego, a w Atarionie robiono ją z resztek niewiadomego pochodzenia.

Dla własnego dobra, Zilea wolała nie dopytywać, co pływało w ciemnym, gumowatym gulaszu, który jej podano. Na szczęście nie miała nawet kiedy się nad tym zastanawiać, bo zmęczenie uderzyło w nią niczym obuchem. Odpłynęła w sen, gdy tylko umościła się obok Sellie i przyłożyła głowę do gryzącej poduszki.

~*~

Kiedyś ktoś trafnie ujął, że Atarion można by określać krainą odwrotnej pobożności. W tym pozbawionym przyzwoitości mieście, bogobojni wyznawcy wszelkiego rodzaju religii byli zmuszeni ustępować miejsca pomarszczonym, wszechwiedzącym kabalarkom i czarnowidzom. Za imitacje bogatych, piętrzących się ku niebu świątyń uchodziły przydrożne, pełne deprawacji gospody, a uosobienie potężnych bóstw stanowiły grupy przysadzistych, ale za to jakże zaprawionych w słownych potyczkach oberżystów.

Można by rzecz, że jeśli klany żywił się zniszczeniem i śmiercią, tak Atarion czerpał swą nieskończoną energię z zepsucia i wątpliwej renomy.

„Kieł Echidny" stanowił tego doskonały przykład. Po wejściu do tawerny, Zilea poznała odpowiedź na pytanie, jak wiele podejrzanych indywiduów może się zebrać w jednym miejscu, aby obawa o natychmiastowe wszczęcie burdy wzrosła niemal dziesięciokrotnie. Doprawdy! W życiu nie widziała tylu rozoranych, posiniaczonych i spowitych przez cienie twarzy. Zupełnie jakby znalazła się w innej rzeczywistości!

Świecie, w którym z własnej woli raczej nie chciałaby się znaleźć.

– Zobacz, czy tu jest, a jak nie to wychodzimy – powiedziała, dyskretnie przełykając ślinę. Ani trochę nie podobał jej się fakt, że w karczmie nie dostrzegała zbyt wielu kobiet. Jedyne, które przykuły jej wzrok, roznosiły między stołami przelewające się kufle piwa.

– Czyżby nie spodobał ci się urok tego miejsca? – zapytała ironicznie Sellie, ruszając przed siebie. Zilea podążyła za nią niczym cień, usiłując zignorować nieprzychylne spojrzenia posyłane im znad stołów. Od panującego w pomieszczeniu ciepła jej policzki oblały się szkaradnymi rumieńcami. – Rozejrzyj się. Może znajdziesz tutaj potencjalnego kandydata na męża.

– Podziękuję. – Czarnowłosa wciągnęła brzuch, aby przecisnąć się między dwiema sąsiadującymi ze sobą ławami. – Ale jeśli sama się za takowym rozglądasz, nie ma się co krępować. Mogę na ciebie poczekać na zewnątrz.

Jasnowłosa posłała jej przeciągłe spojrzenie, ale nic nie odpowiedziała. Przedzierały się dalej między szerokimi ławami, ale obie szybko uznały swoje zachowanie za zbyt nietypowe jak na zwykłe klientki. Aby nie rzucać się aż tak w oczy, po krótkiej przechadzce, zajęły w końcu miejsca przy jednym z mniejszych stołów. A ponieważ tylko Sellie znała wygląd poszukiwanego przez nie mężczyzny, to właśnie ona poczęła się za nim rozglądać. Zilea tymczasem, chcąc znaleźć dla siebie zajęcie na czas, gdy tamta będzie wypatrywała znajomej twarzy, zajęła się dyskretnym oglądaniem wnętrza gospody.

Musiała przyznać, że mimo niepodważalnej popularności, tawerna prezentowała się nader skromnie. Prócz szynkwasu, oferowała zaledwie kilkanaście prostych ław i stołów, przy których zasiadali obecnie goście najróżniejszego pochodzenia i prezencji. Co poniektórzy grali w karty, inni z kolei – ci, którzy oddawali się raczej konwersacji, aniżeli błahym rozrywkom – unosili potężne, żylaste dłonie, domagając się od karczmarek kolejnych porcji piwa, miodu, czy gorzałki. Zakąski również cieszyły się zainteresowaniem. Do uszu Zilei stale docierały krzyki o podanie na dany stół kiełbasy, wędzonej słoniny, czy sera.

Rumor obijających się o siebie garnków, pijackie śmiechy i głośna gra muzykantów sprzyjały poufnym rozmowom, a duszna atmosfera nadawała „Kłowi Echidny" niepowtarzalnego klimatu. W połączeniu z drewnianym, rustykalnym wnętrzem i zdobiącymi ściany popiersiami wypchanych zwierząt, tworzyła się z tego interesująca całość. Gdyby nie podejrzana klientela, pobyt w Atariońskiej tawernie mógłby stać się dla Zilei interesującym doświadczeniem.

– Och! W końcu zawitały do nas kobiety! Jak miło!

Obie, zarówno Sellie i Zilea, spięły się na dźwięk nowego głosu. Na szczęście okazało się, że niepotrzebnie. Ku uldze podróżniczek, należał on nie tyle do któregoś z nie wzbudzających zaufania gości, co do jednej ze szczupłych, szeroko uśmiechniętych karczmarek. Zajęte obserwacją otoczenia, nie zauważyły, kiedy podeszła do nich brązowowłosa, młodziutka dziewczyna.

– Witajcie – przywitała się, poprawiając niesioną akurat w dłoniach tacę z brudnymi talerzami. – Mam na imię Enylea. Życzycie sobie może któregoś z naszych napitków?

Zilea podniosła wzrok. Z twarzy tamtej, mimo wyraźnego zmęczenia, nie znikał uśmiech. Była ubrana w zwyczajową, bawełnianą, wydekoltowaną bluzkę, podkreśloną dodatkowo wiązanym z przodu gorsetem. Jej prosta, długa spódnica miała fioletowy kolor, a przewiązany w pasie fartuszek, pasował swym przygaszonym zielonym odcieniem do jej dużych oczu. Długie włosy przewiązała brązową szarfą, tworząc w ten sposób prowizoryczne upięcie.

– My... – zaczęła niepewnie Yllwernka.

– Nasza karczma oferuje szeroki wybór, jeśli chodzi o alkohole. Akwaryn, Pharacyt, a nawet czysty wyciąg z Aleaselu, jeśli szukacie czegoś mocniejszego – wyliczała karczmarka, mrużąc powieki i najwidoczniej zastanawiając się, co jeszcze mogłaby zaoferować. – Co do wódki... Wódkę bym wam raczej odradzała, jest stosunkowo gorzka jak na kobiece gardło. Za to miody mamy najlepsze w całym Atarionie. Z nich polecam...

– Może później – przerwała jej pochłonięta we własnych myślach Sellie. Nie patrzyła na dziewczynę, ale sam fakt, że ją słyszała, zaczynał działać Emerionce na nerwy. Wciąż wodziła spojrzeniem po twarzach obecnych, ale jak na złość, nigdzie nie dostrzegała osoby, na której ujrzeniu najbardziej jej aktualnie zależało. – Czekamy na kogoś – rzuciła na odczepnego.

Nie była to do końca prawda – ostatecznie nie miały przecież żadnej pewności, czy osławiony wśród panien Kythker zawita tego wieczoru do „Kła Echidny", ani, czy w ogóle wyrazi chęć rozmowy – ale Enylea nie mogła o tym wiedzieć. Nie mając powodu, by poddawać słowa klientki w wątpliwość, pokiwała głową, że rozumie.

– Oczywiście. Najmocniej przepraszam. – Wycofała się. – W takim wypadku przyjdę za jakiś czas. Jeśli będziecie mnie potrzebowały, po prostu zawołajcie. Będę w pobliżu.

Chciała odejść. Nie zdążyła jednak zrobić choćby kroku, bo Sellie, którą nagle jakby olśniło, nieoczekiwanie zmieniła do niej swoje nastawienie. Poderwała się z miejsca, jak oparzona i niewiele myśląc, chwyciła karczmarkę za łokieć. Dziewczyna wzdrygnęła się, zaskoczona tak nagłą reakcją, ale kiedy na powrót się odwróciła, na jej ustach znów błądził serdeczny, może tylko nieco zdezorientowany uśmiech.

– Tak?

– Właściwie, to możesz nam się przydać już teraz – stwierdziła jasnowłosa. Z racji, iż wciąż trzymała tamtą za krawędź bluzki, zreflektowała się i ją wypuściła. Opadła z powrotem na ławę. – Nie widziałaś może ostatnio w okolicy przystojnego jegomościa w skórzanych rękawicach? Ciemnowłosy, niezbyt wylewny. Ponoć zwykł tu przesiadywać.

Nozdrza dziewczyny poruszyły się niespokojnie. Najwyraźniej od razu domyśliła się, o kim mowa, bo jej promienny uśmiech nieco osłabł, a palce zacisnęły się mocniej na tacy, gdy uważnie lustrowała przybyszki spojrzeniem. Cienie pod jej oczami wyraźnie się pogłębiły.

– Szukacie Reilana? – zapytała podejrzliwie.

Sellie wzruszyła ramionami. W tej samej chwili dyskretnie kopnęła Zileę pod stołem, co miało oznaczać, że trafiły w dziesiątkę. Nie bez powodu wspomniała o rękawiczkach, nie było mowy o pomyłce.

– Owszem. Właśnie jego.

Jeśli tak na niego teraz mówią" miała ochotę dodać, ale się powstrzymała.

Enylea zacisnęła usta i przyjrzała się dziewczynom ponownie, nie omieszkując tym razem na dłużej zatrzymać się na ich podkreślonych przed obcisłe ubrania kształtach. Zilea od razu domyśliła się, o czym tamta pomyślała. Z tego, co było jej wiadomo o tym całym Kythkerze, miał opinie kobieciarza. Być może brązowowłosa, młodziutka karczmarka była jedną z jego tutejszych towarzyszek. W takim wypadku raczej nie spodobało jej się, że inne dziewczyny rozpytują o jej kochanka.

– Macie do niego jakąś... sprawę? – mruknęła, nie siląc się dłużej na przyjemny ton. Ten stał się nagłe chłodniejszy, bardziej powściągliwy.

– Interes. – Sellie spojrzała na swoje paznokcie. Nie zamierzała wdawać się w szczegóły, ale chcąc uzyskać potrzebne informacje, musiała wpierw uspokoić zazdrosną dziewczynę. Dodała więc niby od niechcenia: – Zmierzamy do Emerionu. Potrzebny nam przewodnik.

To wystarczyło.

– Ach, przewodnik! – Tamta momentalnie przestała sztyletować je wzrokiem. Wyprostowała plecy i śmiejąc się nerwowo z własnej podejrzliwości, odgarnęła z czoła uciekający spod szarfy kosmyk włosów. – A więc macie dla niego zlecenie.

– Można to tak ująć – przyznała Emerionka. Nieznacznie się przy tym skrzywiła, co nie umknęło uwadze Zilei. – Wraz z moją towarzyszką szukamy kogoś, kto za odpowiednią opłatą mógłby nas przeprowadzić przez odcinek Thebeln między głównym rozwidleniem Remth, a Emerionem. Nie da się ukryć, że ta trasa nie słynie z łagodnego obchodzenia się z wędrowcami, a już zwłaszcza, jeśli w podróż planują wybrać się dwie wątłej postury kobiety.

Dla uwiarygodnienia swoich słów, zasymulowała wzdrygnięcie się na myśl o samotnej przeprawie szlakiem. Stąpała po niepewnym gruncie, zważywszy że zdobiące jej płaszcz wypukłości zdradzały obecność ukrywanej pod nim broni, a pociemniała skóra z łatwością pozwalała zdementować nadchodzące kłamstwo, jakoby wcześniej unikały dalszych wędrówek. Ubrania, które obydwie miały na sobie też raczej nie przypominały strojów, jakie mogłyby założyć kobiety wywodzące się z majętnych rodzin i posiadające dość pieniędzy, aby opłacić przewodnika.

– Czemu zależy wam akurat na usługach Reilana? – Enylea widocznie także pomyślała o tym ostatnim. Zza jej pleców rozległo się głośne nawoływanie o dolewkę piwa, więc niechętnie obróciła głowę i machinalnym gestem dała znać niecierpliwcowi, że zaraz przyjdzie.

Rezolutna Sellie miała już przygotowaną odpowiedź, ale wtem przypomniała sobie o jednej istotnej kwestii. Obiecała przecież nauczyć Zileę tego i owego jeśli chodziło o radzenie sobie w stresowych sytuacjach. A co w końcu mogłoby przygotować tamtą do brania spraw we własne ręce, jeśli nie odpowiednio wcześnie rozpoczęta praktyka?

Zerknęła na dziewczynę z dyskretną prośbą o wsparcie. Stąpała po kruchym lodzie. Ryzykowała, że nieoswojona z działaniem bez planu Zilea nic nie powie lub zapętli się we własnych słowach. Sellie uznała jednak, iż w najgorszym wypadku pomoże jakoś wybrnąć Yllwernce ze stresującej sytuacji.

Nie wzięła pod uwagę, że ta być może wcale nie potrzebowała nauczyciela.

– Czyżby nasze intencje były doprawdy aż tak nieoczywiste? – Ku zdumieniu Sellie, rysy twarzy Zilei natychmiastowo stwardniały, a kącik ust wygiął się w lekceważącym grymasie. – Chcemy kogoś wzbudzającego respekt.

Nieco speszona karczmarka, przełknęła ślinę.

– Respekt?

– Zależy nam na mężczyźnie, który nie stroni od używania siły, a zarazem któremu nie obca jest wrodzona kurtuazja. Pytałyśmy ludzi na mieście i za każdym razem mówiono nam, aby szukać wędrownego najemnika, który nigdy nie zdejmuje rękawic – odparła bez zająknięcia czarnowłosa, dystyngowanie kładąc ręce na stole. Obserwowanie przez wiele pór matki Garaelle na coś się przydało, dziewczyna w mgnieniu oka odtworzyła nonszalancki ton głosu kobiety. Opanowany, lecz niepokojąco wychowawczy, lekki, a przy tym dość wyrafinowany i potężny, aby swą prostotą i ukrytą w niej zuchwałością, rzucić na kolana niejednego władcę. – Ponoć ten cały... Reilan, jeśli w istocie to on, jest najlepszy w swoim fachu, a my właśnie kogoś takiego potrzebujemy. Bądźmy szczere, zależy nam na silnym mężczyźnie, który szanuje czas swoich klientów. Cóż nam po takim, co zawiedzie nasze zaufanie już w pierwszych godzinach podróży lub nie wykaże się wystarczającymi pokładami odwagi, aby poruszać się nocą w głuszy?

Na twarzy Sellie pierw pojawiło się zdumienie, a chwilę później, szczere uznanie. Podziw wywołany twardością usłyszanych właśnie słów, oglądaniem swobodnie ułożonych na blacie dłoni i niemożnością wyłapania w ruchach Zilei jakiegokolwiek śladu blefu, czy stresu wywołanego raptownym wcieleniem się w nową rolę. Wyniosła postawa przyszła jej tak naturalnie, że w tamtym momencie buntowniczka byłaby skłonna uwierzyć, jakoby podróżowała nie ze służką, a ze znudzoną szlachcianką, która nastawiała się na natychmiastowy powrót do miasta środka, lecz za sprawą zbioru niefortunnych zdarzeń utknęła w ostoi rozpustników.

A więc jednak miała rację – czarnowłosa Alchemiczka kryła w sobie ogromne pokłady niewykorzystanego potencjału. Już wcześniej miała takie podejrzenia, incydent w Yllwern, gdy to groziła Sellie nożykiem do ziemniaków, aby potem znienacka wyciągnąć skrywany wśród połów spódnicy sztylet, pozwolił buntowniczce myśleć, że Zilea nie była „tylko" służką. W Mervendelr służba była po to, aby służyć, nic ponadto. Nie uczono kobiet walki, a już na pewno nie posługiwania się bronią.

Nie znały się z Zileą długo, ani nie były ze sobą wyjątkowo blisko, ale Sellie liczyła, że wkrótce uda jej się to zmienić, odkryć co nieco z owianej tajemnicą przeszłości Yllwernki. Dziewczyna była niczym kawałek węgla, który po odpowiedniej obróbce, mógł przeistoczyć się w zachwycający diament. Wystarczyło tylko wiedzieć, jak się za to zabrać.

Sellie pogrążyła się we własnych myślach. Sama Enylea wpadła tymczasem w osłupienie, które szybko zmieniło się w gorliwe przytakiwanie.

– Tak. Istotnie. Reilan jest najlepszy. Nikt nie dorasta mu do pięt – mówiła z ożywieniem. Choć jedną brew wciąż miała nienaturalnie uniesioną, brak ze strony czarnowłosej jakiegokolwiek zainteresowania przystojnym kochankiem, skutecznie odwiódł ją od dalszego poddawania w wątpliwość intencji przybyszek. Być może odczuwała nawet swoistą dumę z powodu zasłyszanych pochlebstw. – Wybaczcie mój... ekhm... początkowy sceptycyzm. Reilan to doprawdy doskonały wybór... Oczywiście mówię tu o nim w charakterze najlepszego przewodnika – objaśniła natychmiast, aby nie doszło do kolejnego nieporozumienia. – Z pewnością nie odmówi wam pomocy. Zawsze wywiązuje się ze swoich obowiązków.

Zupełnie jakby zarzuciły na nią przynętę, naiwna rybka połknęła srebrzysty, mieniący się w słońcu haczyk. Zadowolona Sellie już zacierała w duchu ręce.

– W takim wypadku, nie pozostaje nam nic innego, jak znaleźć tego młodzieńca i nająć, nim ktoś nas ubiegnie – oznajmiła, sugestywnie podnosząc się przy tym z miejsca. Skinęła na Zileę, aby ta naśladowała jej ruchy. Sama w międzyczasie znów zwróciła się do karczmarki: – Pójdziemy już. Przepraszamy, że przeszkodziłyśmy ci w pracy, Enyleo. Wybacz również, że nie było sposobności, abyśmy spróbowały tak zachwalanego przez ciebie miodu, ale chyba sama rozumiesz. Czas nas nagli.

– Och, ależ nie! Nie musicie nigdzie iść. – Dziewczyna zastąpiła im drogę i nerwowo obejrzała się na zajęte stoły. Gwar mieszających się ze sobą głosów był tak znamienny, że i tak nikt postronny by jej nie usłyszał. Mimo to zniżyła głos do szeptu. – Reilan jest tutaj.

~*~

Adarian mógłby przysiąc, że tego wieczoru wydarzy się coś, czego wolałby uniknąć. Nie wiedział co, ani właściwie kiedy, ale ból głowy, który doskwierał mu od momentu zajścia słońca za odległy horyzont, nie zwiastował niczego dobrego. Podobnie zresztą jak marna ilość Yaeli, którą otrzymał od stajennego za znalezioną kilka dni wcześniej na szlaku klacz. Okazało się, że koń nie był wcale tak cenny, jak ciemnowłosy początkowo zakładał. Obliczył, że zarobiona suma starczy mu zaledwie na pięć, może sześć dni w mieście. A i to tylko dlatego, że córka tutejszego karczmarza miała do niego słabość i zawsze załatwiała mu u ojca zniżkę na pokój.

O fortepianie mógł na razie tylko pomarzyć. Jeśli mężczyzna miał co do czegoś pewność, to właśnie do tego, że szansa na zdobycie instrumentu znów przechodziła mu koło nosa. Ta stara jędza, Le Murgathe, niechybnie zaśmiałaby mu się prosto w twarz, gdyby wyszedł z propozycją odkupienia go za równie marną sumę. Cóż się jednak dziwić? Starczyłoby pewnie spieniężyć zaledwie kilka kosztownych kamieni, którymi obszywano jej bufiaste suknie, aby uzbierać większą kwotę.

Adarian nienawidził tej kobiety. Po prostu, z zasady. Gdyby nie ona, już dawno osiągnąłby swój cel. Utrudniała mu zdobycie fortepianu, stawiając warunki, na które, w zależności od sytuacji, albo nie mógł, albo nie zamierzał przystać. Nie zamierzała przy tym podać ceny, za jaką zgodziłaby się sprzedać instrument. Upierała się, że ma wartość sentymentalną i nie ofiaruje go mężczyźnie za żadne, nawet największe pieniądze. Mógł albo przychylić się do którejś z jej niecodziennych propozycji, albo obejść się smakiem. A ponieważ Adarian nie planował w ciągu najbliższych stu pór spełnić żadnego z jej żądań, pozostawało mu mieć skrytą nadzieję, że odpowiednia kwota przekona w końcu zrzędliwą hrabinę do zmiany zdania.

Choć nigdy by się do tego nie przyznał, w rzeczywistości, akceptował upór kobiety – fakt, że nie dała się przekonać do zmiany zdania ani prośbą, ani groźbą, ani nawet wyjawieniem prawdy, dlaczego tak zależało mu na tym konkretnym fortepianie. Le Murgathe pozostawała niewzruszona, a bezradny Adarian nienawidził jej przez tę niezłomność jeszcze bardziej. Bo znała jego największy sekret. Ten jeden, jedyny raz wyznał komuś swoją największą tajemnicę i nic tym nawet nie wskórał.

Odczuwał do kobiety niechęć także z jeszcze innego, bardziej przyziemnego powodu. Paradoksalnie, to dzięki hrabinie, jego życie wciąż miało jakiś sens. Gdyby nie świadomość, że w jej posiadaniu znajdował się instrument, nie miałby po co dłużej walczyć. Straciłby motywację, aby każdego ranka wstawać z łóżka, pakować się i mimo niechęci, przejmującego zimna, czy dolegliwości mięśni, wyruszać w zupełnie nową, nieznaną trasę. Nie mógłby się dłużej delektować samotnością, jaka doskwierała mu w trakcie pokonywania kolejnych odcinków krajowych lasów. Nie odwiedziłby żadnego z Mervendelr'skich miast, ani nie nacieszył czekającymi tam na niego ponętnymi, kobiecymi ciałami.

Zniknęłoby podekscytowanie, jakie odczuwał zawsze, gdy ktoś zlecał mu kolejne, skomplikowane zadanie. Nadzieja, że w końcu uzbiera odpowiednią sumę.

Niestety, w tej kwestii szczęście coś mu ostatnio nie sprzyjało. Po tym, jak już złożył wizytę Odelianowi i wyłącznie cudem powstrzymał się przed tym, aby obić mu twarz za ucieczkę z lasu, przez cały dzień chodził po mieście z nadzieją, że natknie się na kogoś, kto będzie miał dla niego jakieś ciekawe (a co ważniejsze, dobrze płatne) zlecenie. W gruncie rzeczy było mu obojętne, czy będzie musiał wrócić na szlak i napaść na kolejną karawanę, czy a nuż ktoś wynajmie go do wyrównania porachunków między Atariońskimi oprychami. Nie należał raczej do tych wymagających (a właściwie wybrzydzających) najemników, którzy poddawali surowej selekcji każde napływające zlecenie. Nie miał nic przeciwko nastraszeniu paru migających się od zapłaty oszustów, bądź rozmówieniu się z nadpobudliwym, przesadnie zafascynowanym prześladowcą którejś z okolicznych kurtyzan. Dopóki kończyło się rozmową, kradzieżą lub, w ostateczności, miarodajnym rozlewem krwi, był gotów podjąć się dowolnego zadania.

W Atarionie raczej nie było trudno o robotę, toteż ciemnowłosy uznał, że musiał mieć niesamowitego pecha, skoro do wieczora nie trafił na żadnego oferującego choćby i te najbardziej parszywe zajęcia usługodawcę. Po prawdzie jeden trzymający się w cieniu mężczyzna proponował mu kuszącą sumkę za dyskretne zabójstwo nieuczciwego, grubiańskiego kalentika (jakże wielką nadzieję miał Adarian, że chodziło o Odeliana), niestety takiego zlecenia nie mógł się podjąć.

Morderstwa i podpalenia. Jedyne granice, których nigdy nie zamierzał przekroczyć bez względu na ilość oferowanych pieniędzy. Nawet ktoś tak parszywy jak on znał wartość ludzkiej duszy, doskonale wiedział, że ani Yaele, ani nawet Berindelskie srebrniki nie były warte odebrania cudzego życia. Nie ważne, jak owo życie zostało wcześniej splamione.

Zadziwiające, że z takim podejściem w ogóle zyskał pogłos wśród innych najemników. Z reguły określenie „najemnik" dla wielu stało w tym samym szeregu, co „płatny zabójca". Oczywiście koniecznie z uzupełnieniem w postaci takich słów jak: „skuteczny" i „ponad miarę dyskretny".

Koniec końców, przemierzając tego dnia Atarion wzdłuż i wszerz, Adarian osiągnął wyłącznie tyle, że po zachodzie słońca zaczęła boleć go głowa, a odzwyczajone od sztucznego światła oczy piekły i niemiłosiernie łzawiły. Ponadto, gdy wrócił do gospody, zorientował się, że z nieznanych sobie powodów praktycznie nie czuł szczęki. Zupełnie jakby zamarzły mu policzki, a język zapomniał, że nie służył wyłącznie do tego, aby obijać się o zęby.

Adarian podsumował owe spostrzeżenie wzruszeniem ramion. Jakoś szczególnie go nie poruszyło. Na ulicach miasta rozpylano tyle środków odurzających, że nie starał się nawet zgadywać, ilu z nich nawdychał się w trakcie swojej nieudanej przechadzki. O skutkach owych otumaniających specyfików, które mogły objawić się dopiero za kilka godzin, mężczyzna wolał nie myśleć.

Stacjonował w „Kle Echidny". Potrafiłby wymienić wiele powodów, dlaczego nie przepadał za tym miejscem i zaledwie kilka, które sprawiały, że był zmuszony przymykać na nie oko. Dokładnie dwa. Pierwszym z nich okazywała się z reguły kwestia pieniędzy. Gdy brakowało mu Yaeli, nie mógł sobie pozwolić na przyjemność, przez którą rozumiał zakwaterowanie się bliżej swojego ulubionego, Atariońskiego domu uciech. Był zmuszony szukać tańszego noclegu i zwykle wybór padał właśnie na „Echidnę". Choć jedzenie podawano w niej paskudne, a krzywym spojrzeniem na któregoś z gości ryzykowało się późniejsze zadźganie nożem w jednym z ciemnych zaułków, to właśnie w tej konkretnej gospodzie Adarian poznał Enyleę. Oczarowana tajemniczym najemnikiem dziewczyna, traktowała go zawsze niczym specjalnego gościa, darząc promiennymi uśmiechami i racząc podkradzionymi z piwnicznych zapasów alkoholami, na które w normalnych okolicznościach nie mógłby sobie pozwolić. Nie minęło wiele czasu, a została jego kochanką.

A może to on zostać kochankiem Enylei? Adarian wielokrotnie zadawał sobie to pytanie, gdy rozważał, które z nich dawało się bardziej wykorzystywać. Przepadająca za jego towarzystwem córka karczmarza, która załatwiała mu na wszystko gargantuiczne ulgi, czy może on, bo pozwalał jej lgnąć do siebie o każdej porze dnia i nocy? Nie wiedział i być może podświadomie nie chciał wiedzieć.

Tego wieczoru gospoda przywitała go zwyczajową kocią muzyką. Nozdrza mężczyzny z marszu zaatakowała woń przemieszanych ze sobą serów, mięs, a także silnie aromatyzującego Aleaselu. Ten ostatni rozpoznałby z daleka. W jego stronach wyciąg z kwiatu, podobnie zresztą jak sam kwiat, zwano niezbyt dźwięczną dla ucha i nieprzyjemną dla samego języka „Onesirshą". A choć wyciąg z rośliny bardziej smakował mu właśnie na Północy (tam zwykło się ucierać płatki i pozostawiać w zalewie alkoholowej na co najmniej dziesięć dni), jeśli chodziło o nazewnictwo, Adarian zdecydowanie preferował język Południa.

Zaraz za zapachem przypraw i napitków – w swoich zwyczajowych, karczmarskich fatałaszkach – pojawiła się wyczekująca go z utęsknieniem Enylei. Wystarczyło, że ujrzała kochanka w progu, a od razu zapomniała o swojej pracy i ignorując wrzeszczących za nią gości, w podskokach ruszyła za mężczyzną do pokoju. Na jej nieszczęście, Adarianowi nie w głowie były tego wieczoru miłosne uniesienia. Przeprosił zawiedzioną dziewczynę, która już rozkładała się przed nim na łożu (umyślnie eksponując przy tym uwięzione nad ciasnym gorsetem piersi) i odprawił, nim jego zdradliwe ciało zmusiłoby zmęczony umysł do zmiany zdania. Kiedy urażona tym nieoczekiwanym, bijącym od mężczyzny chłodem dziewczyna wstała i wyszła, Dortheńczyk sam zaległ w poprzek na materacu. Leżał tak przez kolejne minuty. Godziny.

– Niech to szlag – warknął, zasłaniając twarz dłonią ukrytą w skórzanej rękawiczce. Nogi ciągle dawały mu się we znaki, a sztywne mięśnie karku zdawały się wyłączyć, uniemożliwiając mu swobodne poruszanie głową.

Usiłował się przespać, ale wciąż nurtowało go pytanie, jak zdobędzie więcej pieniędzy. Na ten moment skończyły mu się pomysły. Nikt nie bronił Adarianowi co prawda wybrać się znowu na szlak Thebeln, aby zapolować na własną rękę na którąś z przejeżdżających nieopodal karawan, ale ani jemu, ani żadnemu innemu najemnikowi nie uśmiechało się nigdy marnować cennego czasu na osobistą sprzedaż zrabowanych przedmiotów. Nie dość, że potrafiło to zająć wiele dni, to jeszcze w większości przypadków trzeba się było wdawać w dyskusje z podstępnymi handlarzami, którzy usiłowali odkupić co wartościowsze towary po jak najniższych cenach. Oczywiście argumentowali swoje niekorzystne oferty spostrzeżeniem, że produkty i tak zostały wcześniej skradzione.

Poza tym, kradzież na zlecenie różniła się od kradzieży na własny rachunek. Adarian nie pozwoliłby, aby doszło do tego, by nazywano go rabusiem. Miał jeszcze jakiś honor. Już i tak granica między byciem najemnikiem, a zwykłym, działającym na zlecenie bandytą zdawała się niepokojąco cienka.

Rozległo się pukanie do drzwi. Młodzieniec westchnął i nie odrywając dłoni od twarzy, pozwolił intruzowi na wejście. Zawczasu z przyzwyczajenia sprawdził jeszcze tylko, czy rękawiczki znajdowały się na swoim miejscu. Jak zwykle ciasno przylegały do jego palców i ciągnęły się aż ponad nadgarstki.

– Reilanie, mój drogi. – Od razu rozpoznał dźwięczny, obecnie nieco przyciszony głos Enylei. Może pomyślała, że ucinał sobie drzemkę, z której brutalnie go wyrwała swym wcześniejszym pukaniem. – Wiem, że mówiłeś, aby zostawić cię dzisiaj samego, ale czy mógłbyś zejść na chwilę do części karczemnej?

Zwykle, kiedy prosił dziewczynę o zostawienie go w samotności, nikt mu nie przeszkadzał. Nie mogło więc chodzić o coś tak trywialnego jak pora kolacji, czy ochota dziewczyny, aby z nim towarzyszko porozmawiać. Enylea nie zawracałaby mu głowy bez konkretnego powodu.

– Stało się coś? – zapytał, przenosząc palce z oczu na skroń. Ból głowy nasilił się, przeczucie podpowiadało mu, że coś ewidentnie było nie w porządku.

– Nie, tylko... – Dziewczyna zacisnęła palce na brzegach fartuszka. Zawahała się. – Przybyły dwie podróżniczki. Szukają przewodnika, który będzie towarzyszył im w trakcie podróży do Emerionu.

Mężczyzna zamyślił się, analizując słowa kochanki. Widać całodzienna wędrówka po zatłoczonym mieście przytępiła jego zmysły i spowolniła zdolność łączenia wątków, bo chwilę trwało, nim w ogóle zrozumiał sens słów karczmarki. Gdy w końcu jednak dotarło do niego, co próbowała mu przekazać, momentalnie poderwał się z łóżka.

– Podróżniczki? – powtórzył z zadowoleniem, ale dostrzegając urażoną minę swojej jakże zazdrosnej kochanki, spoważniał. Odchrząknął i pozbawionym większej ekscytacji tonem, zapytał: – Czemu zmierzają akurat do Emerionu? W portowych miastach aż się roi od królewskich żołnierzy i żeglarzy o ordynarnym dowcipie.

Enylea wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, nie chciały zbyt wiele powiedzieć. Ta, która o ciebie pytała, powtarzała tylko, że to sprawa niecierpiąca zwłoki – powiedziała i po chwili namysłu zamknęła za sobą drzwi. Upewniła się, że okno w pokoju jest przymknięte, a co za tym idzie, nikt nie zdoła ich podsłuchać, po czym i tak zniżyła głos do szeptu. – Wiesz, Reilanie... Zdaje się, że trafiło ci się dobrze płatne zlecenie. Co prawda mogę snuć wyłącznie domysły, ale wydaje mi się, że jedna z tych kobiet jest dobrze urodzoną panną. Jej strój na to wprawdzie nie wskazuje, ale gdybyś ty słyszał, jak się do mnie odzywała...

Mężczyzna się spiął.

– Ubliżała ci?

– A gdzie tam! – zapewniła natychmiast ciemnowłosa. Na jej wcześniejsze słowa czujny kochanek zacisnął ręce w pięści. Jego szczęka zadrżała niespokojnie w przypływie nagłego zdenerwowania. – Chodziło mi o to, że wysławiała się nad wyraz porządnie. Tak porządnie, że aż mnie samej się głupio zrobiło, bo w przypływie podejrzliwości z razu po ciebie nie posłałam. Wiem przecież, jak bardzo potrzebujesz pieniędzy na lekarstwo dla swojej chorej siostry. Każde zlecenie jest dla ciebie na wagę złota.

Rysy Adariana złagodniały. Uśmiechnął się z zakłopotaniem, próbując w ten sposób zamaskować pojawiające się na jego policzkach, świadczące o narastającym poczuciu winy czerwone plamy.

Młodsza, niedomagająca siostra... Kolejne z wielu kłamstw, którymi karmił tak Enyleę, jak i inne swoje kochanki, aby w przypływie niebezpiecznej ciekawości, nie zadawały zbyt wielu niewygodnych pytań. Oczywiście nie czuł się dobrze z myślą, że je okłamywał, same były jednak sobie winne. Nie zamierzał zwierzać się nikomu ze swoich sekretów, a już zwłaszcza Atariońskim dziewczętom, którym plotki były tak samo obce, co siadanie okrakiem na przypadkowych mężczyznach. To, że sam z nimi sypiał, do niczego ich nie upoważniało. Wystarczyło, że znały na pamięć większość skrawków jego ciała. Nie musiały dodatkowo poznawać historii całego jego życia, czy wiedzieć, czemu tak zależało mu na uzbieraniu dużej sumy pieniędzy.

– I mówisz, że te całe... podróżniczki pytały właśnie o mnie? – zmienił temat.

Spostrzegła zmianę w jego nastroju, ale nie drążyła. Nie raz upominał ją, że w rozmowach wolałby unikać wspominania o swojej młodszej, tragicznie doświadczonej przez los siostrze. Raz, bo nie istniała, dwa, bo dobrze byłoby nie zagubić się we własnych słowach i uniknąć przyłapania na kłamstwie.

– Ponoć zależy im na twoich niezastąpionych umiejętnościach. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Szukają nie tyle przewodnika, co kogoś, kto będzie je chronił w trakcie przeprawy przez szlak.

– Może podróżują w tajemnicy – zasugerował ciemnowłosy, bębniąc palcami o kolana. Spojrzał na Enyleę w zamyśleniu. – O ile twoje podejrzenia są słuszne i jedna z nich faktycznie pochodzi z dobrego domu, niebezpiecznym posunięciem byłoby rozpowiadanie o tym na prawo i lewo. Istnieje prawdopodobieństwo, że to szlachcianka lub dwórka, a oboje doskonale wiemy, jak mieszkańcy Atarionu odnoszą się do osób, które wywodzą się z wyższych sfer.

– Zakładając, że jest tak jak mówisz – zaczęła Enylea – czy w takim wypadku nie powinny podróżować z jakimiś mężczyznami? Choćby i po to, aby ci zapewnili im ochronę na czas niebezpiecznej przeprawy przez zwodnicze szlaki?

Adarian podrapał się po brodzie. Materiał rękawiczek ocierał się o jego tworzący szorstki zarost, przez co mimowolnie przeszło mu przez myśl, że powinien się w końcu ogolić. Wracając z wypraw, był zawsze do tego stopnia zafrasowany poszukiwaniem kolejnych zleceń, że nigdy w pierwszej kolejności nie myślał o własnej prezencji. Mył się poniekąd regularnie jednak porządnie golił i strzygł dopiero po otrzymaniu zlecenia. Aż dziw brał, że jeszcze żadna z kobiet, które w międzyczasie obdarzał pocałunkami, nie narzekała na jego nieprzyjemną, kłującą brodę.

– Możliwe, że zostały napadnięte lub uciekają z terenów najechanych przez Nox Loana – zamyślił się.

Kusiło go, aby dodać: „lub klan Północy", ostatecznie jednak powstrzymał się, aby nie denerwować niepotrzebnie drobnej, łatwo ulegającej emocjom karczmarki. Aż za dobrze pamiętał obraz ukrytych w lesie wojskowych namiotów. Stale nurtowało go pytanie, czemu Berd'evelczycy mieliby rozbić obozowisko w takim miejscu. Wysłano oddział na przeszpiegi? Zamierzano dowiedzieć się, jak duże wojsko ma obecnie do dyspozycji wróg? Klan Nox Loana od wielu cykli panował niepodzielnie na Południowych ziemiach, a ponieważ, z dwojga złego, zdawał się mniej brutalny od swojego zacietrzewionego przeciwnika, rozrastał się o wiele sprawniej.

Konspiracja Berd'evel nie zwiastowała niczego dobrego. Adarian wolał się nawet nie zastanawiać, co planował brutalny klan. Na razie wolał się skupić na o wiele przyjemniejszej kwestii, czyli potencjalnym zleceniu. Zabawa w przewodnika nie powinna mu bądź co bądź nastręczyć trudności, a dodatkowe pieniądze w sakwie zawsze były w przypadku Dorthenczyka mile widziane.

– Zakładam, że w rzeczywistości mogą chcieć dostać się do Berindeln – powiedział, przykładając splecione dłonie do ust. Tak, zdecydowanie jego twarz powinna spotkać się niedługo z solidnie naostrzoną brzytwą. – Niebawem na świat ma przyjść pierworodny księcia Elianna, a to oznacza, że na zamku będzie potrzebna pomoc większej ilości kobiet. Dziwne jednak, że ściągają je z tak daleka.

– Może powód jest inny – zasugerowała dziewczyna.

– Może.

Mimo wszystko miał wątpliwości. Jakkolwiek jakaś część jego umysłu – zapewne ta, która liczyła na szybki zarobek – była nad wyraz zadowolona, że miał szansę odbić się od dna i w łatwy sposób zgarnąć niezłą sumkę, w tym samym czasie jego druga część nakazywała mu pozostać czujnym. W mieście kręciło się wielu najemników, z reguły to oni upominali się o zlecenia, a nie na odwrót. Skoro komuś zależało konkretnie na jego usługach, musiało się za tym kryć coś poważniejszego. Zwłaszcza że chodziło o kobiety. W takim wypadku najemników z kategorii przewodników wybierano z reguły spośród rosłych, zaprawionych w długich wędrówkach mężczyzn. Adarian do nich raczej nie należał. Nie był po prawdzie chuderlawy, a jego ciało pozostawało w idealnej kondycji, nie uważał się jednakowoż za przesadnie silnego. Przynajmniej nie, jeśli brać pod uwagę siłę fizyczną.

– No dobrze. – Opuścił dłonie i podpierając się nimi o materac, wstał z łóżka. Karczmarka, jak na komendę, poszła w jego ślady. – Nie ma co snuć teorii i tym samym kazać dłużej czekać naszym tajemniczym podróżniczkom. Przekonajmy się, jak korzystna jest ich oferta.


***************

✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯

PS: Zdaję sobie sprawę, jak bardzo w przypadku tej książki płynę z opisami, więc jeśli uważacie, że bez jakichś zdań dałoby się obejść lub w jakichś konkretnych miejscach, jest za dużo tekstu, piszcie śmiało :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top