Rozdział 11


Żegnając się z przeszłością, pomnij dawne zwady. Na klęskach uczy się wszak nie ten, kto ich unika, lecz ten, kto wciąż upada, a znajduje siłę, by znów podźwignąć się z poranionych kolan"

autor nieznany


Przez sen wydawało jej się, że słyszy melodyjny śpiew ptaków, spajający się w jedność z echem czyjegoś wyrazistego, nobliwego głosu. Początkowo wysoki, wyniosły ton, płynnie zmienił się na niższy, głębszy, a przy tym tak miękki, że Sellie zapragnęła się w nim utopić. Na jego tle nawet dźwięki ptaków traciły na znaczeniu, były mdłe i nijakie. I choć dziewczyna wciąż balansowała gdzieś między snem a jawą, intuicja podpowiadała jej, że głos nie mógł być wyłącznie wytworem wyobraźni. Chciała, aby tak było, nim się bowiem obejrzała, dała mu się opleść, niczym wstęgą wykonaną z najdelikatniejszego jedwabiu. Głos pochłonął ją z żarliwością, z jaką o poranku noc przechodziła w dzień, lecz wcale mu się nie wyrywała. Gdyby wydał rozkaz, bez namysłu zgodziłaby się wstać i ruszyć za nim w nieznane.

Kiedy jednak otworzyła oczy, zamiast posiadacza cudownego głosu, czy siedzących na gałęziach zwierząt, przywitał ją widok końskiego pyska i dwa rzędy pożółkłych siekaczy.

Sellie Winslet nie spodziewała się podobnego obrazu. Spotkanie na swojej drodze zawodzącego upiora, czy natknięcie się na przyjaznego członka klanu, zdziwiłoby ją zapewne w nieporównywalnie mniejszym stopniu. Nic więc dziwnego, że biedna, dopiero co przebudzona Emerionka omal nie powróciła do krainy snów. Tym razem na dobre.

Koń parsknął. Ignorując szok wymalowany na twarzy Sellie, wrócił do podgryzania jej włosów.

– Co do...? – Wytrzeszczyła oczy. Serce nieomal podeszło jej do gardła, a że leżała na twardej ziemi, niewiele myśląc, zaczęła odpędzać się od klaczy rękami. – Paszoł won ode mnie, śmierdząca chabeto!

Zwierzę wypluło wymemłane pasemko. Odsunęło się z oburzeniem.

– Trochę szacunku do Maseal – odezwał się ktoś. W głowie jasnowłosej zaświtało, że to znajoma jej osoba. Nie człowiek z jej snu, ale ktoś, komu powinna ufać. Przynajmniej na razie. Tylko z tego względu nie zaczęła się rozglądać za zdolną do użytku bronią. – Ta, jak to ujęłaś, chabeta, uratowała ci życie.

Koń wycofał się jeszcze kawałek, a na jego miejsce pojawiła się czyjaś ręka. Sellie, nie do końca świadoma, gdzie się znalazła (i czemu na Cythyra musiała trafić tam akurat z jakąś kobyłą), zamierzała się podnieść, ale zakręciło jej się w głowie. Z ciężkim westchnieniem, wyrażającym ból, a także skargę z powodu braku możliwości poruszenia się, opadła na leśną ściółkę. Zesztywniałe ciało jej nie słuchało, więc poświęciła chwilę, żeby poukładać myśli. Otępienie stopniowo mijało, z kolejnymi uderzeniami serca, przypominała sobie ostatnie zajścia.

Surhea – południe, Yllwern, parszywy klan dybiący na jej życie...

– A więc jakimś cudem żyjemy – powiedziała, gapiąc się w korony drzew. Ściemniało się, coraz mniej światła przekradało się pomiędzy gałęziami, malując pociągłe wzory na podszyciu. Czuła zapach liści, aromat igliwia i łaskoczący ją po szyi chłód leśnej ściółki, miłą odmianę po długim wystawianiu skóry na prażący skwar i wdychaniu odoru zgniłego mięsa.

Zilea Arnardin, jej najnowszy rekrut i Alchemik, pochyliła się nad nią. Nieco zmierzwione, czarne włosy opadły w dół, muskając dziewczynę po twarzy.

– Jakimś cudem? – Przyjrzała się leżącej. Śledząc unoszącą się spokojnie klatkę piersiową, oceniała jej stan. – Żyjesz, bo przez pięć godzin jazdy, podtrzymywałam twój tyłek, żebyś nie zleciała z konia na piach. Straciłaś przytomność zaraz po przekroczeniu linii lasu. Jeśli chcesz to nazywać cudem to wyłącznie z moim nazwiskiem na końcu.

– Cud Arnardin? – zironizowała Sellie, przekręcając się na bok. Skrzywiła się, czując przemieszczającą się blachę i mrowienie w kręgosłupie. – Nie ma sprawy. Pod warunkiem, że ja dostanę swój własny cud za uratowanie cię przed tamtym Berd'evelczykiem.

– Nadal jest dwa do jednego.

– Powiedziałam ci o ataku na twoich państwo. Jak dla mnie liczy się to tak samo, jak podtrzymywanie tyłka.

Zilea wydęła usta. Sellie czekała, dając jej szansę na wypowiedzenie się, lecz uszczypliwy ani sprzeciwiający się temu komentarz nie nadszedł. Czarnowłosa miotała się wprawdzie, czy się odezwać, ale zrezygnowała. Bez słowa wstała i stanęła przy Maseal, która, jak zauważyła Sellie, zachowywała się o wiele łagodniej, niż w stajni. Musiało minąć więcej, niż pięć godzin skoro powoli zapadał wieczór, a klacz zdążyła się uspokoić. Zilea przyłożyła dłoń do jej pyska. Przejechała palcami po krótkiej sierści zwierzęcia, zatrzymując się na dłużej na grzbiecie nosa. Kiedy jej spojrzenie zmętniało, a warga niekontrolowanie drgnęła, buntowniczka już wiedziała, że dziewczyna przypomniała sobie o domu. O tym, że obie naraziły mnóstwo osób i koniec końców, nie miały nawet pojęcia, co się z nimi stało, gdy uciekły.

– To... – zaczęła, siląc się na lekki, ulotny ton – jak to było z tym twoim cudem? Odpłynęłam i nie bardzo pamiętam cokolwiek od momentu opuszczeniu stajni.

Chciała, by płynące z jej ust słowa, brzmiały pogodnie, niezobowiązująco, lecz uporczywe kłucie w klatce zdawało się wołać, by nie ważyła się odbiegać od tematu, surowe zimno biegnące od wżynającego się w podbrzusze metalu, nie pozwalało zapomnieć o Northenach, martwym parobku lub Alchemiku, który zginął niewiele wcześniej od niego. Czuła się niewłaściwie, że usiłowała posłać ich w niepamięć, jednak chwilowo ważniejsze od współczucia, było odwrócenie uwagi Zilei.

Dziewczyna musiała jej zaufać, musiała widzieć w niej sojusznika, a nie wroga. Jak inaczej Sellie miała ją przekonać do dalszej wędrówki? Przecież, gdyby teraz, bez uprzedniego przygotowania, oznajmiła, że wyrwanie się z Yllwern, scysja z wojownikami najgroźniejszej armii w Mervendelr i ta jedna, cienka nić, której omal nie zerwały, wywołując ogólnokrajowy konflikt, zapowiadały się na tę „łatwiejszą" część planu, Zilea uciekałaby przed nią, aż sypałby się piach.

Zmarkotniała dziewczyna, głaskała jeszcze chwilę konia, po czym odsunęła się i usiadła na ściółce. Gdy się odezwała, miała wyprany z emocji głos.

– Udało nam się dostać do lasu, ale tamci ciągle nas gonili. Zostali sporo w tyle, więc nie było szans, że nas dogonią, ale obawiałam się, że kiedy spadniesz z konia, Maseal się spłoszy, a mi nie uda się ciebie wciągnąć na moją klacz. Dlatego, gdy znalazłyśmy się poza zasięgiem wzroku, zsiadłam z Paurę, rozkulbaczyłam ją i puściłam w las.

– Czemu nie z powrotem do Northenów? Byłaś przeciwna, żeby zabierać ich konie.

– Tamci ruszyli w pościg... Gdyby złapali klacz, nie miałybyśmy najmniejszych szans.

– Racja. Dobrze zrobiłaś.

Zilea uśmiechnęła się pod nosem. Przecięte ramię jej bluzki, mimo zawiązania go w prowizoryczne supły, nieznacznie opadało, a przybrudzona spódnica nosiła ślady trawy i kurzu. Została u dołu obcięta (pewnie przy pomocy sztyletu) i skrócona do wysokości nieco poniżej kolana. Resztki materiału posłużyły do przygotowania prowizorycznej poduszki dla Sellie. Mimo to jasnowłosa nie podejrzewała, by akurat jej wygoda kierowała Zileą, kiedy cięła swoje ubranie.

– Dalej... – ciągnęła. – Za pomocą rzemieni, przytroczyłam do siodła Maseal sakwy, które niosła wcześniej Pauvre, a następnie ją dosiadłam. Jakoś wtedy zaczęłaś też spadać z siodła, więc nawet nie patrząc, w jakim kierunku jadę, puściłam się galopem prosto przed siebie. Nie wiem, ile zajęła przeprawa przez gęstwiny, ale w końcu znalazłyśmy się na trakcie. Jechałyśmy tak jeszcze przez kilka godzin, ale Maseal zaczęła się strasznie męczyć i musiała odpocząć. Mnie zresztą też nie uśmiechało się ciebie ciągle trzymać. Sprowadziłam konia z głównej drogi i zatrzymałam tutaj. Nie wiedziałam, ile zajmie ci... powrót do siebie, więc czekałam.

Sellie powiodła spojrzeniem po polanie, by zorientować się w otoczeniu. Miejsce, gdzie się znajdowały, odgradzała zewsząd gęsta warstwa roślinności, żywej, różnobarwnej. Nie brązowej i pomarszczonej, jak łupina orzecha, czy połowa zarośli na południu, lecz soczystej, gęsto usłanej dywanem z zielonych liśćmi. Krzewy pięły się w górę, dorównując wysokością końskiemu grzbietowi, czubki połamanych przez zwierzęta gałązek, wystawały ponad warstwę traw, stanowiąc idealne podpory dla pajęczych nitek. Wzrok Sellie prześlizgnął się po dwóch włochatych pajączkach, które machając odnóżami, przędły akurat między chaszczami kolejne, połyskujące od wilgoci sieci.

Las, przez który przebiegała arteria, słynął z bujnej, nietypowej roślinności. Jego powierzchnia nie zajmowała wprawdzie tyle, co rozległe tereny Aravern, ale zawartością mógł przyćmić niejedną dziką puszczę. Tylko tutaj dało się trafić na Noshaereńską żywicę, Ojnesirshe – cierpki kwiat dodawany w lepszych gospodach do alkoholowych trunków, czy Laephar, który wyglądem przypominał obwisłą paproć, jednak paprocią nie był, ale słynął z leczniczych właściwości. Sellie nie znała południowych nazw tych roślin, jednak na pewno były lekkie, płynne jak świeża żywica i podczas wymowy delikatnie smagały podniebienie. Język północy – twardy, wyrazisty, bazujący na długich, mocno brzmiących wyrazach – nie był do niego nijak podobny. Podczas gdy południe szeptało, muskając małżowiny, on przypominał raczej dźwięk nienastrojonego instrumentu, dudnił w uszach, niczym zbyt głośne bębny.

Sellie podniosła się i z trudem usiadła. Dostrzegła z boku niewielkie ognisko. Obok niego leżały trzy sakwy.

– Nie próżnowałaś – zauważyła z uznaniem, odwiązując sznurki, podtrzymujące pelerynę. Zdjęła ciężką warstwę odzienia i odrzuciła ją w trawę.

Zilea wzruszyła ramionami.

– Lepsze to niż siedzieć bezczynnie i zastanawiać się, czy wciąż oddychasz. Maseal nie jest zbyt rozmowna, a ty może i gadałaś przez sen, ale ograniczałaś się głównie do mamrotania o Czarze Kruka i złorzeczenia każdemu, kto ośmieli się ruszyć twoją porcję deseru.

– Wolałaś pracować, zamiast odpoczywać?

– Nudziłam się.

Bzdura", pomyślała Sellie osowiale. Zilea nie spała od poprzedniego dnia, wcześniej też ograniczała odpoczynek do minimum, by na bieżąco kontrolować stan jasnowłosej. Nawet jeśli nie okazywała zmęczenia, adrenalina płynąca w jej ciele dawno zdążyła opaść, pozostawiając na swoim miejsce wyłącznie wyczerpanie. Dziewczyna słaniała się na nogach, fioletowe worki pod oczami były tego najlepszym dowodem. Mimo to, coś nie pozwalało jej odsapnąć i Sellie obstawiała, że winę ponosił wewnętrzny niepokój. Zilea szukała sposobu, aby zagłuszyć pędzące w głowie myśli, uciszyć łomot dudniącego serca, które rwało się z powrotem do domu. Praca umożliwiała jej chwilową odskocznię od rzeczywistości, robiła więc wszystko, byleby nie wpuścić do głowy nawet najcichszego, niosącego prawdę głosu. Żeby się nie dręczyć, nie załamać.

Nim jasnowłosa się obudziła, Yllwernka przygotowała prowizoryczne obozowisko. Zebrała stosik podeschniętych gałęzi i ułożyła je w równy stożek, pamiętając, by krótsze, cieńsze patyki znalazły się wewnątrz konstrukcji, a grubsze i dłuższe, na zewnątrz. Do środka wepchała sporą ilość podpałki, za którą posłużyły igliwie, a także płaty kory ashuasowej. Paliła się słabiej, niż inne rodzaje kory, dawała też mnie ciepła, ale ograniczała ilość kłębów dymu. Co ważniejsze, zwierzęta, które opiekało się nad ogniem, nie przesiąkały zapachem spalenizny.

Na myśl o zwierzętach, Sellie przypomniała sobie o sakwach. Naraz poczuła się piekielnie głodna i spragniona. Ostatni raz miała cokolwiek w ustach, nim natknęła się na Alchemiczkę, a i wtedy zjadła zaledwie trzy suche kromki chleba, na przemian podgryzając kawałek niepokojąco pachnącego sera.

Jak na zawołanie, zaburczało jej w brzuchu. Przełknęła ślinę, ale nie ruszyła się z miejsca. Coś jej nie pasowało.

– Jadłaś już coś? – chciała wiedzieć.

Zilea zaprzeczyła.

– Brałam tylko wodę.

– Więc co się stało z czwartą sakwą?

Może i wciąż czuła skutki używania alchemii i ingerowania w porządek wszechświata, ale była pewna, że od nieparzystych, wolała zdecydowanie te pełne liczby. Torby, w które zaopatrzyła konie, nie należały do zbyt pojemnych (nie mogły ważyć nie wiadomo ile, skoro zwierząt nie przyzwyczajono do noszenia ciężarów). Sellie celowo wybrała takie, w których mieściła się ledwie pajda chleba lub bukłak z wodą. Pożywienie było w gruncie rzeczy jedynym niezbędnym jej w podróży balastem (broń i tak nosiła przy ciele, a pieniądze w środku lasu nie miały wartości), a że droga zapowiadała się na długą, zaopatrzyła się aż w cztery worki z prowiantem. Tyle że przy ognisku leżały jedynie trzy z nich.

Czarnowłosa ściągnęła brwi, nie pojmując z początku pytania. Dopiero po chwili skojarzyła fakty.

– No tak, zapomniałam wspomnieć. – Odchyliła się do tyłu, aby chwycić za pasek jedną z sakiewek. Przyciągnęła ją bliżej i wręczyła Sellie, która natychmiast poluzowała sznurki, by zajrzeć do środka. Z ulgą wyciągnęła pokaźnych rozmiarów chleb. – Trochę się śpieszyłam, gdy zmieniałam konia. Rzemień... widocznie pękł.

Właśnie takiej odpowiedzi spodziewała się buntowniczka i dokładnie dlatego, mimo głodu, wstrzymała się z urywaniem pokaźnego kawałka pieczywa.

– Zgubiłaś po drodze jedną sakwę. – Zilea się skrzywiła. To nawet nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu. – Z wodą, czy jedzeniem?

– Wszystkiego było po tyle samo?

– Tak.

– W takim razie z jedzeniem.

Sellie opadły ręce.

– Czyli zostały nam dwie sakwy z wodą i samotny bochen chleba. – Westchnęła. Nie winiła dziewczyny za utratę torby – wszak nie wyrzuciła jej specjalnie – ale nic nie mogła poradzić, że mimowolnie zacisnęła palce na pieczywie. Zapragnęła przestać odczuwać głód. – No pięknie... O ile nie wyskoczysz zaraz z informacją, że potrafisz polować, będziemy miały problem. Chociaż to i tak lepiej, niż gdybyśmy miały stracić życie. Albo bukłaki z wodą.

Zilea uniosła brwi.

– Podróżujesz po Mervendelr i nie wiesz, jak się poluje?

– Jasne, że wiem. Umiem strzelać z łuku, a Araver uczył mnie kiedyś, jak rozstawiać pułapki. Świetnie sobie radzę i z jednym i z drugim.

– Więc w czym problem?

– W niczym, jeśli masz pod kiecką ukryty łuk. Aktualnie nie mamy czasu ani na zabawę w tworzenie wnyk, ani na zastanawianie się, z czego zrobić broń. Mam przy sobie tylko miecz i zestaw noży.

Na potwierdzenie swoich słów, postukała czubkiem palca w skórzaną pochwę, z której wystawała rękojeść dłuższego, płaskiego miecza. Zilea z jakiegoś powodu postanowiła jej nie rozbrajać. Dwie główne bronie, które ukradła podstarzałemu wartownikowi z miasta, wciąż znajdowały się na swoim miejscu, zupełnie jak nóż o stałej klindze upchnięty za cholewą buta, a także para krótkich ostrzy do rzucania, wciśnięta tuż nad wysokością stopy. Nawet przez chustę, którą owinęła kostkę, Sellie wyczuwała na skórze delikatny napór ich wyprofilowanych krawędzi; były niczym liżące ją zimne, metalowe języki.

Zilea nie przyłożyła dużej wagi do prezentowanego miecza. Jej własny sztylet leżał przy ognisku. Tuż obok marnego, uszczuplonego ekwipunku, jakim obecnie dysponowały.

– Czyli nici z jedzenia? – zrozumiała. W jej głosie pobrzmiewał zawód.

– Nici, przynajmniej dopóki nie dotrzemy do Atarionu – mruknęła Sellie, wzruszając ramionami. Urwała ułomek chleba i włożyła go do ust. Zamknęła oczy, przez dłuższą chwilę delektując się jedzeniem, po czym z ukontentowaniem je przełknęła. – Stąd, do miasta jest jakieś cztery dni konno. Pięć, jeśli szkapa nam się zbuntuje, albo za szybko zmęczy. Do tego czasu będziemy musiały sobie jakoś radzić.

Umyślnie mówiła w imieniu ich obu, głośno, niby mimochodem akcentując końcówki „my". Chciała zobaczyć, jak zareaguje dziewczyna na wspomnienie, iż nie wróci przez jakiś czas do domu i od tej chwili zmuszone zostały podróżować razem.

Przyjęła to nad wyraz dobrze.

– Po drodze do Atarionu będzie rzeka – zauważyła, stukając palcami o kolana. Sellie ściągnęła brwi, nieco oszołomiona. Czarnowłosa nijak nie skomentowała aluzji, nawet nie drgnęła jej powieka na wzmiankę o nadchodzącej wyprawie. – Thebeln prowadzi do Berindeln, ale skoro naszym celem jest ostoja rozpustników, warto byłoby jak najwcześniej opuścić trakt. Jutro z samego rana mogłybyśmy zboczyć z kursu i odbić w prawo. Droga przez las zajmie jakieś dwa dni, potem znajdziemy się na otwartej przestrzeni. Nim trzeciego dnia zajdzie słońce, powinnyśmy się znaleźć nad rzeką.

Ani słowa na temat powrotu, zero złorzeczeń, czy wyrzutów o zniszczone życie. Alchemiczka nie zapytała nawet, dlaczego właściwie ich celem był Atarion. Sellie nie rozumiała zmiany w jej zachowaniu, tym bardziej że nocna rozmowa, którą odbyły zaledwie kilkanaście godzin wcześniej, silnie zapadła jej w pamięci. Zilea prawiła wywody o wzniecaniu kolejnych niepotrzebnych konfliktów, o dobrowolnym zmierzaniu ku śmierci i pogoni za niespełnionym marzeniem o wolności. Zapierała się rękami i nogami, byleby nie wstąpić w szeregi Arii. Co się zmieniło?

Zaabsorbowana własnymi spostrzeżeniami, nie dosłyszała pytania Yllwernki. Dziewczyna od dobrych dziesięciu sekund wpatrywała się w nią intensywnie, analizując każdą rysę na jej zafrapowanej twarzy.

– Co?

– Pytałam, czy akceptujesz taki plan? – powtórzyła, wpatrując się w nią badawczo. – W porządku?

Już podnosiła się, by sprawdzić, czy Sellie znów nie podskoczyła przypadkiem gorączka, ale dziewczyna powstrzymała ją uniesieniem ręki. Dla wzmocnienia przekazu, pokręciła głową, odmówiła też, gdy Zilea zaproponowała, żeby napiła się wody.

– Jest dobrze. – Ograniczyła się do stonowanego uśmiechu i wpakowania do ust kolejnego kawałka chleba. – Zwyczajnie się zamyśliłam.

Nie zamierzała mówić, że zaskoczyła ją tak diametralna zmiana podejścia; że nie rozumiała, czemu nagle dziewczyna postanowiła pomóc Arii. Jej ciekawość rozrosła się do rozmiarów gigantycznej guli, ale wolała ją zawczasu przełknąć i nie drążyć. Pobudki Zilei mogły się okazać nietrwałe, chwiejne niczym koło odpadające od podskakującego na kamieniach wozu. Sellie, przyjmując rolę woźnicy, musiała dołożyć wszelkich starań, by utrzymać je na miejscu, póki nie dotrą do celu.

Dziewczyna nie przyjęła jej wytłumaczenia.

– Na pewno? – drążyła. – Nie masz zawrotów głowy? Nie zaczniesz mi tu zaraz znowu majaczyć albo krwawić z uszu?

Sellie odchyliła się do tyłu. Podparła się rękami.

– Myślę, że minęło wystarczająco dużo czasu, aby mój organizm zdążył się zregenerować – powiedziała spokojnie. Dla pewności przyłożyła palec do ucha. Nie było krwi. – Skutki uboczne mijają zwykle po czterech, pięciu godzinach. Przecież wiesz, jak to jest.

– Mnie nigdy nie zdarzyło się zemdleć. Jak już, było mi słabo lub krwawiłam z nosa. Raz czy dwa dość obficie, by zalać pościel. Ty wyglądałaś z kolei, jakbyś miała w każdej chwili zejść z tego świata.

Wciąż miała ten sam zaniepokojony wyraz twarzy, jakby Sellie była ze szkła i miała się zaraz rozpaść na jej oczach. Zupełnie jakby użycie alchemii spowodowało na powierzchni jej kruchego ciała zbyt dużo rys, które zamieniły się w groźne pęknięcia.

Buntowniczka odruchowo przeniosła rękę na kark. Musnęła opuszkiem ledwie wyczuwalne wybrzuszenia, ciągnące się pod skórą. Nie miała zamiaru się przyznać, że w pewnym stopniu rozumiała obawy Zilei. O ile pajęczyna czarnowłosej była łudząco podobna do cieniutkiej nici pająka, o tyle jej zawsze przybierała kształt splątanej rybackiej sieci. W najgorszych wypadkach sieci, w którą zaplątała się rozjuszona hydra, a następnie rozszarpała ją swymi ostrymi jak brzytwa zębiskami.

– Wiele zależy od magii, jaką się dysponuje – odparła z nieco większą powagą. Spojrzała surowo na klacz, która podeszła niebezpieczne blisko do jej płaszcza. – Mój dar jest... potężny, więc wymaga większych pokładów energii. Sama widziałaś, co potrafię. Zatrzymuję czas. Ingeruję w porządek świata, zaciskając pętlę na naturalnym nurcie płynących godzin, by wyłamać z nich dany moment i ukształtować go na swoją korzyść. To skomplikowane. Przynajmniej na pewno trudniejsze i bardziej ryzykowne, niż łączenie źdźbeł trawy z kawałkami metalu. Chociaż... – dodała zaraz, słysząc donośne, urażone prychnięcie – często nie tak przydatne. Stworzenie kręgu niesie za sobą konsekwencje, wymaga również mnóstwa czasu i skupienia, a nawet wtedy magia zwykle nie dotyka Alchemików. Dlatego nie odczułaś żadnej zmiany, kiedy wszystko inne wokół zamarło.

Kilka gałązek wrzuconych do paleniska upadło, a ogień nieco przygasł. Zilea podniosła się, by dorzucić do niego kilka nowych patyków. Sellie dostrzegła przy okazji fioletowy siniak na nodze dziewczyny. Widziała opuchliznę już wcześniej, gdy wyciągała czarnowłosą z sypialni, jednak ani wtedy, ani obecnie, nie pytała, skąd się wzięły obrażenia. A nuż uderzył ją Berd'evelczyk.

– Poczułaś się źle dopiero, jak czas zaczął płynąć normalnie – odezwała się Zilea, kucając przy palenisku. Sięgnęła po leżący nieopodal patyk i ostrożnie postukała w kawałek płonącej kory. Bijące od na nowo rozbudzonego ognia pomarańcze i żółcie, omiotły jej policzki. – To normalne?

– W moim przypadku tak. Świat dąży do równowagi, wobec czego zawsze, prędzej, czy później ujarzmia magię, którą dysponuję. „Koryguje nieprawidłowości". Tak, chyba można to tak nazwać. Kiedy czas stoi, mogę funkcjonować jak zwykle, poruszać się, mówić, dotykać innych. Gdy jednak na powrót przyśpiesza, zaczynam odczuwać skutki załamania porządku. Najbliżej jest temu chyba do odczuwania gwałtownego spadku adrenaliny. W jednej sekundzie jest w porządku, w następnej tracę wszystkie siły. Staję się paskudnie bezbronna. Dlatego staram się nie używać umiejętności.

– Ukrywasz się. – Na twarzy Zilei zagościł sardoniczny uśmiech. – Szukasz Alchemików, jednocześnie nie zdradzając, że sama jesteś jednym z nich. Uważasz, że to uczciwe?

– Bo pewnie ty chwaliłaś się na prawo i lewo, że jesteś Kimeh'cla – żachnęła się Sellie. – W naszym kraju nie ma uczciwości Zileo. Tu nawet ceny za godziwą śmierć są wygórowane.

Obie wiedziały, że trafiła w sedno. Nawet teraz wydawało im się, że patrząc w ogień, dostrzegały wśród unoszących się płomieni, zarys sylwetki konającego Barusa. Niewinny parobek przekonał się na własnej skórze, ile niesprawiedliwości spotykało kogoś, kto nie był wystarczająco ostrożny.

Yllwernka zacisnęła wargi i spuściła ze zrozumieniem głowę. Wpatrując się w trzaskające gałęzie, zapytała:

– Ktokolwiek poza mną o tym wie?

– Do wczoraj? Garstka zaufanych osób. – Sellie przekręciła się gwałtownie w bok. Zgodnie z tym, co przeczuwała, Maseal zainteresowała się rąbkiem płaszcza i właśnie próbowała ocenić, jak smakuje. Dziewczyna rzuciła się, by na wpół siedząc, na wpół kucając, odgonić ciekawską klacz od dobrej jakości materiału. – Od dzisiaj? Trzech morderców, którzy od zakończenia Wielkiej Wojny szukają idealnej broni do wszczęcia i wygrania kolejnej. Zapewne są już w drodze, aby przekazać zagonowi cudowną nowinę na mój temat.

Zilea mocniej szturchnęła patykiem jedną z grubszych gałęzi. Kilka mniejszych patyczków, pod wpływem gwałtownej siły, zsunęło się w dół, burząc odrobinę konstrukcję. Ogień zasyczał złowrogo.

– Nasz – poprawiła dziewczyna nieskwapliwie.

– Hmm? Hej! Wara od tego! – Sellie stanowczym szarpnięciem wyrwała z pyska konia płaszcz, po czym ostentacyjnie na nim usiadła. Maseal zarżała obrażona, obnażając zęby, a jasnowłosa na powrót skupiła uwagę na towarzyszce. – Przepraszam, możesz powtórzyć? Nie dosłyszałam przez tę durną kobyłę.

Czarnowłosa przymknęła powieki.

– Na „nasz" temat – odparła głośniej i wyjaśniła: – Zwiadowca, na którego natknęłam się w sypialni, znalazł skrzynkę z kolekcją moich... niekoniecznie naturalnych kwiatów. Do tego sposób, w jaki na mnie patrzył... Jestem prawie pewna, że domyślił się prawdy. Obawiam się, że Berd'evel niebawem dowie się nie o jednym, ale o dwóch Alchemikach.

W ciszy, jaka zapanowała, jedynie szmer, poruszanych na wietrze liści, wskazywał, iż tym razem to nie za sprawą magii, czas się nie zatrzymał, a chwila zamiast trwać, zamarła, poddając się złowieszczemu wyczekiwaniu. Płomienie w ognisku strzelały jak gdyby ciszej, zwierzęta przestały hałasować. Ostatnie, leniwe promienie słońca, zaglądały na polanę przez rozsunięte gałęzie. Niewiele brakowało do zapadnięcia zmroku.

Między drzewami rozbłysła para czarnych jak noc, paciorkowatych oczu. Kruk przycisnął do ciała masywne skrzydła, po czym przekrzywił z zainteresowaniem łeb. Tuż pod nim, dwie młode dziewczyny, jak się okazało, równie zagubione Alchemiczki, wpatrywały się w siebie, nie wiedząc, co dalej począć. Uciekać i do końca życia, ukrywać się przed światłem, czy mimo niepewności i strachu, stawić czoła ciemnościom? Tę jedną decyzję, która miała zaważyć na losach całego Mervendelr, musiały podjąć same.

– Czara – wyszeptała w końcu Sellie, przerywając milczenie. Tracąc raptem cały apetyt, włożyła chleb z powrotem do sakwy. – Musimy jak najszybciej znaleźć wszystkie elementy Czary Kruka, aby odtworzyć Eliksir Ostateczny. Tylko tak uda nam się to zakończyć. Raz na zawsze.

Zilea wpatrywała się to w dziewczynę, to w ogień. Jej dłonie były zaciśnięte, a knykcie pobielałe.

– Jeśli powiem, że pomogę ci stworzyć kielich... zostanę oficjalnym wrogiem klanów, prawda? – zapytała powoli. Jej głos pozostał cichy, niepewny. – Wszystko się zmieni.

Sellie podniosła się z kolan i spojrzała na dziewczynę z góry. Najchętniej zapewniłaby i ją i siebie, że będzie tak jak dawniej. Pocieszyłaby czarnowłosą, mówiąc, że nie musi się niczym martwić, ponieważ wszystko się dobrze skończy. Ściśnięte gardło nie pozwalało jej jednak skłamać. Bzdura, że nic się nie zmieniło, kiedy z dnia na dzień zmieniał się cały świat, nie przeszłoby jej przez usta.

– Jutro z samego rana wyruszamy – rzuciła zamiast tego. – Kierunek: Atarion.


*******

✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top