Rozdział 1
„Tam, gdzie płaczą krwawymi strugami, bądź tym, który zbierze łzy do kryształowej karafki. Z cierpienia swych braci spleć gryzącą nić, aby kąsała tych, co swe szpony splamili szkarłatem Mervendelr"
autor nieznany
~*~
W świetle zachodzącego słońca miasto wydawało się bardziej wyciszone niż w rzeczywistości. Krwisto-pomarańczowe promienie okalały majestatycznymi smugami drewniane, dość obskurne dachy domów, sprawiając, że ktoś stojący na zboczu pobliskiego pagórka miał wrażenie, że miasto skąpane było w ognistych płomieniach. Posępne cienie budynków padały na wysuszoną ziemię, osłaniając zgliszcza niegdyś pięknych, żywych roślin.
Zilea Arnardin patrzyła na ten widok, nie ukrywając smutku.
Pochyliła się, aby zerwać ostatni, błękitny kwiatek, niezapominajkę, po czym dołożyła go do małego, nierównego bukietu złożonego z przerośniętych Norhs Leflae, w jej stronach nazywanych kwiatami suchego kielicha. Chwilę przyglądała się tak skomponowanemu zbiorowi, zastanawiając się, czy spełnia jej oczekiwania. Nie był może okazały, ale wyglądał w porządku, więc pokiwała z uznaniem głową i poprawiła brązową spódnicę, która przekręciła się na bok, uciskając jej płaski brzuch. Do palców dziewczyny przyczepiło się kilka nitek z poszarpanej bluzki, ale niedbale odrzuciła je na trawę. Ubranie wymagało kolejnego szycia, co do tego nie było wątpliwości.
– Skończyłam – rzuciła z zadowoleniem w kierunku starszej kobiety, która zrywała kwiaty nieco dalej. Ta odwróciła się i kuśtykając nieco na prawą nogę, podeszła. – Jak myślisz? Spodobają się Garaelle?
Kobieta przyjrzała się pokaźnemu bukietowi złożonemu z brązowych, nieco opadających kwiatów, a Zilea zrobiła to samo względem jej twarzy. Hanisi, bo tak miała na imię, prezentowała się nad wyraz dobrze jak na ilość przeżytych przez nią cykli. Jej ciało, mimo ciągłego ruchu i pogardliwego stosunku do lenistwa, było raczej drobnej budowy. Jeśli wierzyć opowieściom, niewiele zmieniło się od czasów młodości, kiedy to ponoć wielu mężczyzn z Amerenu, jej rodzinnego miasta, zalecało się do niej, prosząc o rękę. Wciąż miała tak samo wąskie ramiona, ponętne, teraz nieznacznie obwisłe piersi i zarysowane wcięcie w talii przechodzące w kształtne biodra, jak sama powtarzała, idealne do rodzenia dzieci. Napięta, opalona w czasie wyjątkowo skwarnej pory dojrzewania, skóra lśniła od kropel potu.
– Z pewnością moja droga – oceniła dzieło swojej podopiecznej Hanisi, po czym z kieszeni wszytej w beżową, przepasaną plecionym sznurem suknię, wyciągnęła szpule szarej nici. Rozwinęła kawałek, a następnie wyciągnęła z wyczekiwaniem dłoń. – Nasza pani uwielbia zapach kwitnących kielichów. Pachną niemal tak samo kosztownie, jak jej zakrapiane najwyższym majestatem perfumy.
Zilea podała uśmiechniętej kobiecie bukiet, aby ta mogła go obwiązać i przygryzła kciuk. Od razu się skrzywiła, czując na palcu smak trawy.
– Może jednak nazbieram ich więcej? – zapytała samą siebie, myśląc o wymagającej pracodawczyni. Dziewczynie wiązanka się podobała i chętnie wstawiłaby ją do szklanki z wodą, aby kwiaty zdobiły jej własny pokój, ale Garaelle, jak zresztą wszyscy pochodzący ze szlacheckich rodów, często miała własną definicję słowa: „ładne". Zilea pracowała dla rodziny Northen już przeszło trzy cykle, a nadal łapała się na tym, iż oceniała wiele rzeczy przez pryzmat tego, co pasowało jej samej, a nie jej pani.
– Wystarczy – zaprzeczyła pewnie staruszka, przerywając jej wewnętrzne rozważania. Oddała młodszej towarzyszce starannie związany bukiet i zadarła głowę, spoglądając w czarniejące niebo. Szare chmury pełzały po nim leniwie, a ponieważ Yllwern leżało raczej na nizinnych terenach, zdawały się wisieć wyjątkowo wysoko nad głowami. – Na polanie i tak nie ma już zbyt wielu kwiatów. Zresztą powinnyśmy wracać. Ściemnia się.
Zilea zgodziła się z nią powolnym skinieniem głowy. Uwielbiała przebywać na łąkach i godzinami mogłaby zbierać wonne kwiaty, aczkolwiek jeszcze bardziej upodobała sobie wieczorne sesje przy kominku, wśród ulubionych książek i obowiązkowego dodatku w postaci czekoladowych herbatników. Nadchodziła zresztą pora opadania, dni siłą rzeczy stawały się stopniowo coraz zimniejsze i krótsze. Co prawda strój, który miała na sobie dziewczyna, chronił ją przed chłodem, jednak tylko do czasu, gdy był cały. Długa, wełniana spódnica trzymała się dobrze i nadal świetnie sprawdzała się jako ochronna bariera przed wiatrem. Gorzej miała się natomiast bluzka z koronkowymi rękawami, która od początku skazana była na straty. Delikatny wzór, choć piękny, pruł się niemiłosiernie i żadne igły i nici nie mogły go ujarzmić. Ażurowa plecionka w kolorach Ruanskich traw – mieszanki jasnej śniedzi, połączonej z intensywnym, kontrastującym z nią malachitem – przedstawiała połączone ze sobą liście, ciągnące się od ramienia, aż po same nadgarstki. Wśród ich blaszek przeplatały się złote, ozdobne nici. Drogie nici.
Zilea przygładziła czule, upominający się o naprawę materiał. Za wynagrodzenie, jakie otrzymywała od Northenów, nawet w snach nie byłoby jej stać na tak kosztowną część garderoby. Co innego Garaelle, która, wychowana w luksusach, nie widziała nic dziwnego w oddawaniu lub wyrzucaniu ubrań, aby zaraz zastąpić je innymi, droższymi. Gdy były już na nią za małe lub, co zdarzało się częściej, traciły dla swojej właścicielki jakąkolwiek wartość, w geście wspaniałomyślności oddawała je swoim ulubionym służącym. Koronkowa bluzka trafiła do Zilei, po tym, jak w trakcie spaceru po ogrodach, młoda panienka Northen, zahaczyła delikatnym rękawem o jedną z gałązek kutnika. Jeden z koronkowych listków się spruł, a choć zniszczenia nie były praktycznie widoczne, Garaelle więcej jej nie założyła.
Zimno nie było jedynym powodem, przez który nocami ulice Yllwern pustoszały, a ludzie kryli się w swoich domach, jedynie w nich czując się na tyle bezpiecznie, aby udać się na zasłużony odpoczynek po całym dniu pracy na roli. Nocami, choćby i najodważniejsi, woleli kryć się w domach, ani myśląc wyściubiać nosa na zdradzieckie ulice miast. Czy to żebrak, czołgający się w rowie, czy zamożny pan, każdy zdawał sobie sprawę, że Mervendelr nie było łaskawe dla swoich mieszkańców. Niektórzy powiadali nawet, iż przypominało wysuszony kawałek zepsutego mięsa. Gniło na tyle długo, że któregoś dnia, prócz robaków, zalęgło się w nim coś jeszcze. Coś dużo gorszego od pełzających larw, czy cuchnących narośli.
Czy Zilei podobało się to porównanie, czy nie, miała pewność co do jednego. W krainie faktycznie pojawiło się plugastwo zatruwające i tak nieurodzajną ziemię. W Mervendelr pełno było bowiem potworów i wcale nie tyczyło się to bestii, którymi matki straszyły niegrzeczne dzieci.
~*~
Yllwern wciąż tętniło życiem, kiedy Zilea wraz z Hanisi dotarły w końcu do bram miasta. Za wysokimi murami, ciemność chłonąca pobliskie tereny nadal była jedynie mętną, niewyraźną zapowiedzią, odległą tak bardzo, że nikt się nią zbytnio nie przejmował. Nie dotarła jeszcze do mieszkańców, więc ci czuli się swobodnie, przebywając w tłumie tak samo nieświadomych upływającego czasu ludzi. Po przekroczeniu bram, bez względu na porę, w przybyłych natychmiast uderzało ciepło żywych ciał, przemieszanych niczym w czarcim kotle z radosnymi, gorączkowymi okrzykami kupców. Pomimo balansującego na horyzoncie słońca i szybko zapadającej nocy, wokół kręcili się spacerujący, załatwiający ostatnie sprawunki ludzie. Niczym chmury kłębiące się na niebie, przepychali się pomiędzy kupieckimi straganami, szukając ostatnich świeżych mięs, czy, jak było w przypadku kobiet, błyskotek. Pożądanymi towarami były również wyrabiane na wschodzie sery i kolorowe Ruanskie nici, słynące ze swojej niezwykłej wytrzymałości. Trzeba było na nie przeznaczyć sporo miedziaków, więc decydowały się na to głównie dobrze opłacane krawcowe. Inni musieli zadowolić się tańszymi sznurkami plecionymi z lnu, pokrzyw lub łyka lipowego.
Ponad ciągnącym się przez całą długość domów targu, tańczyły światła lamp, a skoczna, choć już cichsza niż o poranku muzyka, dobiegająca spomiędzy kolorowych straganów, wręcz zachęcała do ostatniego tańca. Śmiejące się dzieci, które uciekły spod wzroku rodziców lub miały to szczęście, że z powodu wielu cykli nie musiały kłaść się spać wraz z ostatnimi promieniami słońca, podskakiwały w rytm fujarek, krzycząc wniebogłosy i śpiewając wraz z ulicznymi wagantami yllwernskie piosenki. Chłonęły ostatnie chwile wieczoru, zanim zabiegane matki lub surowi ojcowie zaciągnęliby je do domów.
Wprawne oko dostrzegłoby, że pomimo wesołości i pozornej beztroski, śpieszono się, aby przed zmrokiem zdobyć ostatnie potrzebne nabytki. Ludzie pragnęli wracać do domów, kupcy jeszcze przy świetle dnia, zacząć szykować się do dalszej drogi. Rzadko zabawiali w jednym miejscu dłużej niż kilka dni. Towary kończyły się, a i mieszkańcy poszczególnych wiosek, czy miast, tracili zainteresowanie, jeśli nie podkładało się im pod nos czegoś, czego wcześniej nie dane im było ujrzeć. Liczyły się nowości. Z tego względu co większe karawany stale pozostawały w ruchu i nie zostawały za długo w Yllwern. Wozami interesowali się drobne rzezimieszki i miejscowi szubrawcy, wynajmowanie stajni dla koni też kosztowało niemałe sumy. Ponadto przecież tak jak ludziom, zwierzętom również należało dać jeść.
Wioska leżała nieopodal Thebeln – ważnego szlaku handlowego, którym poruszało się wielu kupców i wędrowców. Większość z nich planowała dostać się do Berindeln, serca Mervendelr i siedziby rodziny Venarce lub Emerionu, nadmorskiego miasta, w którym jako pierwszy w kraju rozwinął się transport inny aniżeli ten konny. Wypływały stamtąd wszystkie statki bandery Mervendelr, co znacznie ułatwiło podróże na leżące nieopodal wyspy. Głównie dotyczyło to jednak jednostek handlowych i piratów, nikomu bowiem, kto nie zajmował się kupiectwem lub grabieżą, przez myśl nawet by nie przeszło, aby postawić nogę na pływających łajbach.
Dzięki Thebeln handel Yllwern kwitł i z każdym cyklem miasto powoli odradzało się ze zgliszczy. Wielka Wojna, która skończyła się ponad siedemnaście cykli temu, pozostawiła po sobie tysiące krwawych ran, które mieszkańcy południa zawzięcie lizali, aby mogły się w końcu zasklepić i przemienić w blizny. Klan Nox Loana, choć uchodził za dużo łagodniejszy od klanu Berde'vel, zajmującego północną część kraju, rządził swoją częścią żelazną ręką. W miastach panowała nędza i nierówności. Od unoszących się w powietrzu intryg, na ulicach panowała gęsta atmosfera, a wszechobecny strach, niczym czara nienawiści, która znów miała się przelać, trząsł mieszkańcami wysuszonego Yllwern niczym bezbronnym, samotnym krzewem pozostawionym na pastwę nawałnicy.
Siedemnaście cykli minęło, a ludzie wciąż pamiętali, ile krwi przelano w przeszłości.
– Wracaj, ja rozejrzę się jeszcze po targu – oznajmiła Zilea, gdy dostrzegła, że Hanisi zaczęła kierować się w stronę posiadłości Northenów. Upięcie, które podtrzymywało jej srebrzyste, zroszone czasem włosy, rozpadało się po całym dniu intensywnej pracy. Kilka zakręconych kosmyków opadało na pomarszczone, dość długie czoło, a także zaróżowione od wysiłku policzki. – Zobaczę, czy pojawiło się coś ciekawego.
Na zaokrąglonej twarzy, hojnie obsypanej drobnymi piegami i nielicznymi przebarwieniami, pojawiło się lekkie zdziwienie. Zilea była na to przygotowana, staruszka reagowała podobnie za każdym razem, gdy dziewczyna choćby krótkim słowem wspominała o swoich nietypowych zainteresowaniach.
– Nadal zbierasz te kamienne chwasty? – zapytała z oburzeniem, opierając dłoń na biodrze. Uniosła surowo brwi, na co Zilea wzruszyła niewinnie ramionami. Unikała jej wzroku, jak zawsze czaiła się w nim jawna nagana, że dziewczyna nierozważnie wydawała ogromną część ciężko zarobionej zapłaty.
– Każdy ma jakieś zajęcie. – Wręczyła kobiecie bukiet, z którego uprzednio wysunęła jedną z upstrzonych kwiatami łodyg, malutką niezapominajkę, którą cudem udało jej się znaleźć na polanie przy jednym z większych kamieni. – Ty, z tego, co mi wiadomo, masz słabość do naszych młodych parobków. A i stajennego ostatnio podejrzanie często wzywasz do kuchni, jeśli już poruszamy temat upodobań.
– Oż ty, pannico niewdzięczna! Język ci trzeba przyciąć, bo niedługo się tak długi zrobi, że będziesz nim błoto z ziemi zbierać – fuknęła Hanisi, choć ciężko było jej ukryć, że zarumieniła się w reakcji na te słowa. Zrobiło jej się wstyd, iż towarzyszka wytknęła jej zamiłowanie do przyglądania się młodszym mężczyznom, pracującym w posiadłości ich państwa. – Jak ty nie masz czasu, żeby zawiesić na nich oczy, to ktoś inny musi. Za to nikomu płacić nie trzeba, a i przyjemność nie mała, kiedy taki ładny młodzieniec się do ciebie uśmiechnie lub pomoc zaoferuje. Zresztą, co ja ci się będę tłumaczyć! Robotą byś się zajęła, a nie starszym ostatnie w życiu przyjemności wypominała.
Zilea zaśmiała się serdecznie i pomachała nie tyle poddenerwowanej, ile zakłopotanej kobiecie na pożegnanie. Nigdy się do tego nie przyznała, ale kochała ją jak własną matkę. Na twarzy Hanisi prawie nigdy nie ujawniało się przygnębienie. Była z natury niezwykle pogodna i zawsze służyła dobrą radą, jeśli ktoś takowej potrzebował. Nie zatajała jednakowoż przy tym prawdy, roztaczała wokół siebie aurę autentyczności, która z cyklu na cykl stawała się coraz większą rzadkością. Może właśnie dlatego Zilea tak jej ufała – ludzie pokroju staruszki chodzili po świecie na tyle długo, że już nawet nie silili się na udawanie kogoś, kim stanowczo nie byli. Decydowali się albo na ciągłe ubolewanie i rozpamiętywanie zamierzchłych czasów, albo na radość spowodowaną tym, że przeminęły. Wielka Wojna zmieniła wielu mieszkańców Mervendelr i nikt już nie dostrzegał kolorów tak, jak to było kilkadziesiąt cyklów przed narodzinami Zilei. Uważali, że mieli do wyboru tylko mrok lub światło. Paleta innych barw roztrzaskała się w pył wraz z ostatnimi czaszkami zamordowanych wojowników.
Dziewczyna cieszyła się, że przynajmniej niektórzy ludzie nie zapomnieli, jak się uśmiechać.
Gdy rozdzieliła się z Hanisi, od razu ruszyła w kierunku bogatszych straganów, gdzie drewniane budy dla zabezpieczenia osłonięto obszarpanymi płachtami, a ceny wyłożonych na ławach towarów, rosły równoważnie z tłustymi brzuchami kupców. Drogę pokrywały znikome ilości odpadów. Kręciło się tam również mniej bezpańskich psów i wychudzonych kotów, które wiedzione węchem i pewnie głodem, wolały pozostać w pobliżu kupców handlujących nadgniłym mięsem. O tej porze tylko one się nim interesowały. Mięso, cuchnące i wyschnięte od całego dnia wystawiania go na skwar, obsiadały czarne, włochate muchy. Właściciele kramów odganiali się od nich jak mogli, a kiedy któryś z psów, korzystając z ich nieuwagi, pochwycił w zęby sztukę pożywienia, w powietrze unosiły się wściekłe bluzgi.
Na dalszym odcinku targu panował względny spokój. Wśród ludzi częściej pojawiały się strojne kobiety, poszukujące barwnych naszyjników i co zamożniejsi chłopi, oglądający narzędzia do uprawy pól i zbiorów. Wokół Yllwern ziemia była tak nieurodzajna, że poza drobnymi kwiatami nic nie chciało na niej rosnąć, jeśli wpierw odpowiednio nie przygotowało się gruntu. Rynsztunek okazywał się w tym przypadku cenniejszy od wszelakich świecidełek zza morza, którymi tak zachwycały się mieszkanki miasta. Bez niego osada byłaby skazana na głód.
Zilea szła dalej, a ludzie oglądali się za nią, zaintrygowani, co uboga dziewczyna jej pokroju mogła robić w bogatszej części miasta. Szlachta, nawet jeśli wysyłała parobków lub służące po sprawunki, nigdy nie wręczała im zbyt dużych sum pieniędzy, w obawie, że mogliby pomyśleć o ucieczce. Zdarzało się to czasem i tyczyło się głównie młodych, głupich chłystków, goniących za marzeniami o dołączeniu do rycerstwa, trup teatralnych, czy kupieckich karawan. Rzadsze, ale równie znane były przypadki naiwnych panien, które tracąc głowy dla bogatych handlarzy lub mamiących je śliczną muzyką bardów, decydowały się ruszyć z nimi w dalszą drogę przez kraj. Im były urodziwsze, tym mężczyźni chętniej zabierali je na wozy. Co się z nimi działo potem, nie wiadomo. Do Yllwern w każdym razie nigdy nie wracały.
Czy Zilea wyglądała na taką, co zamierzałaby zostawić swoją panią, gdyby nadarzyła się okazja? Choć jej samej wydawało się, że nie, mieszkańcy miasta mieli najwyraźniej zgoła inne zdanie.
Ci, którzy choć raz ją widzieli, nie umieli zrozumieć, czemu Zilea Arnardin, przez niektórych młodzieńców nazywana Yllwernskim Krukiem, wciąż nie zauroczyła żadnego dostojnika i zamiast tak jak inne panny w jej wieku, chować pierwsze dzieci, samotnie przechadzała się ulicami miasta. Dziewczyna była chuda i wątła, co już samo w sobie zdawało się powodem, przez który oglądali się za nią chłopcy z miasta i okolicznych wsi. Miała ciało młodej dziewczynki; choć już od dawna regularnie krwawiła, jej krągłe i symetryczne piersi były niewielkie, a biodra wąskie. Ogromne, jasne niczym Melvendelr'skie stepy, oczy okrywał wachlarz czarnych rzęs, a wąskie usta i zadarty, pokryty licznymi piegami nos, nadawały ich właścicielce zadziorności. Całości tego obrazu dopełniały krucze, matowe, często pełne kołtunów włosy, których nigdy nie wiązała w warkocz, bo nie miała matki, która zdążyłaby ją nauczyć ów tajemnej, kobiecej sztuki. Choć odcień pasm był zgoła nietypowy, nie przeszkadzało to chłopcom, aby od czasu do czasu szwendać się za nią na targu i obiecywać jej najwspanialsze klejnoty w zamian za szybkiego buziaka w policzek lub za obietnicę, że zaszyje się z nimi wieczorem w jakimś zaułku.
Zilea była adorowana i miała wiele okazji, aby znaleźć męża, ale z powodów, których nikt nie znał, żadnej nie wykorzystała.
– Panienka szuka może czegoś konkretnego? – chciał wiedzieć kupiec, który od dłuższej chwili przyglądał się Zilei spode łba. – Jakaś bransoleta albo wisior?
Krzyżował dłonie na piersi, przez co jego masywne, dzikie oblicze kojarzyło się raczej z postawą gotowego do ataku niedźwiedzia, aniżeli kształtami człowieka. Gdy dziewczyna uniosła lekko głowę znad wyłożonych na ławie towarów, aż zamrugała powiekami na jego postawę. Wcześniej nie zwróciła uwagi na uderzający wygląd handlarza. Mężczyzna miał gęstą, poskręcaną brodę, posiwiałe, zlepione od słodkich trunków wąsy i głębokie bruzdy na twarzy, przywodzące na myśl pamiątki po pijackich burdach. Jego ciężka brązowa szata z długimi luźnymi rękawami pochodziła zapewne z położonego u podnóży gór Irlatrionu. Materiał ozdobiono wzorem wijących się to w górę, to w dół szczytów, typowym dla tamtych terenów motywem. Niczym srebrzyste węże ciągnęły się przez całą długość okrycia, owijając się w okolicach grubej szyi kupca i splatając wokół jego barczystych ramion.
Pochodził z daleka, a mówiąc, tak silnie zaciskał szczękę, że prawie syczał. Jego okazały brzuch (zapewne jak większość handlarzy nie żałował sobie jadła, a w szczególności mocnych trunków, co to by go rozgrzewały podczas męczącej drogi) wystawał ponad płaską belkę, na której wyłożył mieniące się złociszem towary. Może nie mieścił się we wnęce i próbował wywalić opasłe brzuszysko, aby zyskać więcej swobody, a może zwyczajnie starał się nim osłonić skarby przed ciekawskim wzrokiem obcej dziewczyny. A kto wie? A nuż obie te rzeczy chodziły mu po głowie, bo chociaż słońce zaszło, mrużył czujnie oczy. Pot lśnił na jego czole wzorem kropel deszczu po mocnej ulewie.
Jedno było pewne. Nie podobała mu się czarnowłosa, bo choć twarzyczkę miała niebrzydką i w innych okolicznościach rad byłby się z nią zabawić, chodziła odziana w strój nijak niepasujący do cen jego towarów. Takie dziewczyny do zamożnych bynajmniej nie należały, a więc i kupić niczego od niego nie miały za co. Ta, która do niego przyszła, pewnie połasiła się na błyskotki i zamierzała skraść któryś z jego medalionów lub kosztownych kamieni. Miał z podobnymi do czynienia, chciał ją jak najszybciej odstraszyć, aby nie zdążyła położyć na jego biżuterii swoich zwinnych, lepkich rąk. No i, rzecz jasna, nie zasłaniała widoku innym, zamożniejszym damom.
Zilei zachowanie kupca nie odwiodło od konkretnych zamiarów. W istocie, mężczyźnie brakowało gracji i wyglądał na takiego, co raczej do porządnej bitki był skory, aniżeli grzecznej rozmowy, ale wciąż w jego działaniach pozostawało coś z poważnego handlarza. Dopóki jego cenne towary leżały rozłożone na straganie, dopóty nie spuszczał z nich wzroku i zamiast zwady, szukał chętnych, co by się zainteresowali jego złotem.
– Potrzebuję kawałka miedzi, może też być stal – powiedziała spokojnie dziewczyna. – Wyrabiacie panie biżuterię, więc na pewno znajdą się jakieś opiłki, albo uszkodzone pierścienie, których nie sprzedacie.
– Miedź albo stal? – powtórzył brodacz, a jego gęste brwi uniosły się, ukazując w pełnej okazałości szare, podkrążone ze zmęczenia oczy. Zilea nie zważała na minę, jaką zrobił na to nietypowe pytanie. Nic dziwnego, że się nadziwić nie mógł, nie często podobne słowa padały z ust młodych panien. – W tych yllwernskich stronach to już kobietom kompletnie się we łbach poprzewracało. Miedź albo stal! Słyszałby kto!
– A po co babie takie rzeczy? – zarechotał chłop, który stał za straganem mieszczącym się tuż obok. Musiał usłyszeć rozmowę, a że nie miał już chętnych na swoje wyroby i zbierał je, aby później zapakować wszystko do wozów, postanowił się wtrącić. – Do domu dzieciarnię bawić, a nie porządnym ludziom głowę zawracasz.
Uwagę przykuwały jego płaska twarz, wystające kości jarzmowe, a także nisko osadzony nos, zaczerwieniony i spuchnięty, jakby ktoś w niego uderzył. Skóra mężczyzny miała natomiast barwę dojrzałego, świeżo zebranego słodu, żółtą, typową dla ludzi żyjących na ciepłych terenach wschodu. Pochodził zapewne z Angerth lub Peverionu.
Wysławiał się dość niewyraźnie i przeciągał końcówki słów, co wskazywałoby, że w przerwie od pilnowania dobytku, wstąpił do którejś z pobliskich karczm, aby poczęstować się miejscową nalewką. Był to częsty widok wśród handlarzy i nikogo, czy to w Yllwern, Ruanie, Emerionie, czy choćby w Berindeln nie dziwiło, jeśli na targach kupcy zamiast stać za stołami, leżeli gdzieś pod nimi, a okolica, oprócz zapachu mięs i spoconych ciał, pełna była pijackich wrzasków. Handlarze, którzy bez przerwy przebywali na szlaku, a później całymi dniami sprzedawali towary, głodni chodzić w końcu nie mogli, a i gorzałki lub śliwowicy nie odmawiali sobie do posiłków. Cóż poradzić, gdy potem któremuś nagle oczy uciekły do czaszki i wywrócił się na równej ścieżce lub gadał głupoty do przechodzących w pobliżu kobiet.
Mając to na względzie, Zilea zignorowała zaczepkę i spojrzała pytająco na brzuchatego mężczyznę, który nie bardzo wiedział, jak się zachować, czy już ją odpędzić, czy może jednak poczekać na rozwój wypadków. Aby wyglądać wiarygodniej, dziewczyna zrobiła znudzoną minę i wydęła usta. Garaelle robiła tak zawsze, gdy musiała coś zrobić, a nie miała właściwie pojęcia, po co.
– Mój brat jest kowalem – skłamała, co przyszło jej nad wyraz łatwo, gdyż nie był to pierwszy raz, gdy kupcy nie brali jej na poważnie. – Kazał zapytać o miedź albo stal to pytam. Jak nie ma, idę dalej. Ściemnia się, czas mnie nagli.
Wspomnienie nieistniejącego brata, a więc mężczyzny, który w przeciwieństwie do młodej panny miał prawo zajmować się metalami i mieć o nich jakiekolwiek pojęcie, nieco zmieniło podejście kupców. Pijany chłop, który nagle stracił zainteresowanie, odwrócił się i wrócił do zbierania swoich towarów, a brzuchaty podrapał się po brodzie. Jego palce plątały się wśród kołtunów niczym bezbronne owady przylepione do rozlanego miodu.
– Jak tak to coś się może znajdzie – odparł w końcu niechętnie, a Zilei zaświeciły się oczy. – Ale za darmo na pewno nie dam.
Dziewczyna włożyła energicznie rękę do kieszeni spódnicy, aby wyciągnąć z niej pojedynczą monetę. Podała ją kupcowi, a gdy ten upewnił się, że była prawdziwa, rozejrzał się po stole, szukając czegoś, co mógł jej dać. Jego wzrok padł na płaski, miedziany wisiorek, na którym wyryto niewyraźne symbole. Pod nimi znajdował się obrazek przedstawiający drzewo o nienaturalnie powykręcanych gałęziach.
– Co prawda sam już dawno nie robię świecideł, bo oczy nie te, ale, jak to powiadają: „jak raz życie z jakąś robotą zwiąże, to i choćby parszywa była, nie wygrzebiesz się z niej, a tylko głębiej w bagnie ugrzęźniesz". – Prychając, podniósł wisior i trzymając go przez chwilę przy twarzy za krótki rzemyk, oceniał jego wartość. Z pewnością nie był tak cenny, jak inne przedmioty, które w blasku pomarańczowego, ciepłego światła lamp zlewały się ze sobą, tworząc coś na kształt złotej, połyskującej tafli, rozlewającej się na całej długości ławy. Niektóre z nich ozdobiono dodatkowo barwnymi kryształkami. Szkiełkami, nawet nie tyle szlachetnymi, ile zwyczajnie imitującymi wartościowe kamienie. – Od dwóch cykli wożę towary i kosztowności, aż z Emerionu. Tyś pewnie tam nigdy nie była – zwrócił się do dziewczyny. – Tam kobiety inaczej się noszą. Chłop nie wie, co brać, a czego nie, więc łapie jak najwięcej, a potem żadna kupić nie chcę, bez względu, jak tanio oddaję. Zawsze znajdzie się jakieś pstrokate paskudztwo, tfu, które ni to ładne, ni wygodne. I bądź tu człowieku porządnym kupcem, jak traci się tylko na tych głupich babach. Zmienia to to zdanie częściej, niż przemijają pory cykli.
Zilea zmarszczyła nosek, ale aby tamten nie rozmyślił się, co do oddania jej biżuterii, nie zwróciła mu uwagi, że ona również urodziła się kobietą i uraziło ją podobne stwierdzenie. Zamiast tego przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się delikatnie, nieco tępo, udając, że faktycznie należała do grona „głupich bab", które mało co rozumiały i próbowały nadrobić to szerokim uśmiechem.
Osiągnęła cel. Mężczyzna ostatecznie, po naprawdę długim namyśle, wręczył jej blaszkę. Była lekka, ale na tyle duża, że powinna wystarczyć. Przyjrzała się uważnie wyrytym na niej motywom, a przede wszystkim drzewu. Nie miało ani jednego listka, a korzenie, które również wyżłobiono w metalu, wyciągały się na boki, jakby szukały choć skrawka ziemi, którego mogłyby się pochwycić.
– Nic dziwnego, że nikt nie chciał go kupić – stwierdziła, obracając przedmiot w palcach. – Jeśli mnie pamięć nie myli, to chyba Neimaees, drzewo nieurodzaju. W tych stronach symbolizuje niedolę i może przynieść wiele nieszczęścia komuś, kto ma jego symbol przy sobie.
– Wzięłaś, to nie możesz oddać! – warknął mężczyzna, strosząc się jak kot. Widocznie, skoro transakcja została zakończona, nie zamierzał silić się dłużej na przyjazny ton. Jeśli w ogóle jego wcześniejsze zachowanie można było nazwać „przyjaznym".
Zilea przewróciła oczami. Nie wierzyła ani w przesądy, ani w zabobony, więc ukryła wisior w kieszeni, uważając, aby jego ciężar nie zmiażdżył leżącej obok niezapominajki. Kiwnęła głową w stronę kupca, który zdążył stracić nią zainteresowanie i oglądał się za ostatnimi klientami. Później odeszła, nawet przez chwilę nie żałując wydanych pieniędzy.
Nie miała pojęcia, że tuż nad jej głową, wśród ukrytych w ciemności dachów i pachnących dymem kominów, para paciorkowatych oczu wpatrywała się w nią w skupieniu, aż nie zniknęła wśród śpieszących do domów ludzi. Wówczas masywne skrzydła rozłożyły się bezszelestnie, a nieprzenikniona noc przywitała na pochmurnym, kotłującym się niebie kolejny czarny cień.
*****
✯Waganci – włóczędzy wędrujący od miasta do miasta w poszukiwaniu łatwego zarobku. „Wytworzyli rodzaj poezji wesołej, hulaszczej i swawolnej". (źródło: Wikipedia)
✯Szkic - Zilea Arnardin
*****
✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top