• Rozdział dwudziesty piąty •
LUNA
Tak niewiele już brakowało... Dlaczego wciąż nie pozwalali jej po prostu umrzeć? Dlaczego wciąż ją dręczyli? Dlaczego biciem zmuszali ją do jedzenia? Przecież i tak miała zginąć. Czemu nie mogli oszczędzić jej dalszych męczarni?
Nie mogła tego znieść. Była zbyt słaba. Żałowała, że nie ma niczego, czym mogłaby zakończyć to życie raz na zawsze.
Miraże przychodziły raz po raz. Może nigdy jej nie opuszczały.
,,Nienawidzę cię".
,,Nigdy cię nie kochałem".
,,Zawiodłam się na tobie".
,,Spójrz, jak nisko upadłaś".
,,Brzydzę się tobą".
Luna już nie wiedziała, które słowa wypowiadała która z iluzji. Nawet nie zwracała na nie uwagi. Te obrazy nie były prawdziwe, w celi nie było nikogo poza nią. Wszystkie słowa, które słyszała, ociekały jadem, raniły niczym ostrze noża, jednak wszystkie były kłamstwem. Miały ją ranić, sprawić, że straci chęć do życia.
Wiedziała to. Dlaczego więc to wszystko na nią działało?
Świeca odliczała czas. Wokół panowała cisza.
Krew oraz inne nieczystości już dawno zniknęły, jakby wciągnął je piasek. Dziewczyna nie czuła już nawet zapachów unoszących się w powietrzu. Zdążyła przywyknąć do wszystkiego, co ją otaczało, choć trudno jej było w to uwierzyć.
Naprawdę nisko upadła...
Czy gdyby spojrzała teraz w lustro, rozpoznałaby w nim siebie?
Nie zareagowała, słysząc szczęk krat w oddali. W myślach przygotowała się na wszystko, co strażnik mógł jej zrobić. Uderzy ją w twarz? Zacznie kopać w brzuch? Zaciśnie ręce na jej szyi, odbierając jej dech? Będzie ciągnąć za włosy, aż zacznie płakać z bólu? A może, zamiast przemocą zmusić ją do jedzenia, postanowi ją ,,nagrodzić"... Tak jak wielu przed nim, gdy wciąż była lśniącą nowością zabawką... A gdy lalka przestała być interesująca, rzucili ją w kąt, zniszczoną, popękaną, połamaną...
Zatrzymał się przed nią. Luna nie uniosła wzroku. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Może powinna była jednak okazać zdziwienie? W końcu buty strażników wyglądały inaczej niż te, które nosił przybysz. Była o tym przekonana.
Przez chwilę przybysz nic nie mówił.
– Lu? – wyszeptał w końcu.
Ciało Luny spięło się momentalnie. Znała ten głos. Dręczył ją już od wielu, wielu dni, ranił najboleśniej ze wszystkich.
– Proszę, spójrz na mnie.
Luna uniosła wzrok. Astro wyglądał inaczej. A przynajmniej jego iluzja. Zawsze prezentował się nienagannie, a włosy wiązał przy karku. Każdego dnia uśmiechał się do niej z okrutną kpiną wymalowaną na twarzy lub zwodził łagodną miną. Ale teraz jej więzienie postanowiło zmienić strategię. Ignorowała iluzje tak usilnie, że zmieniły swoją postać. Astro miał teraz krótkie włosy, które opadały miękko na czoło. Lekki zarost pokrywał jego twarz, a jego tatuaże zniknęły. Nosił uniform służącego z solaryjskiego pałacu. Wyglądał, jakby był bliski łez.
To nie był on. Nawet nie wiedziała, co sprawiło, że iluzja wyglądała w taki sposób. Dotąd wykorzystywała obrazy z najwyraźniejszych wspomnień. Dlatego jej matka nosiła suknię, której Luna uczepiała się jako dziecko. Dlatego jej ojciec wyglądał jak w noc, w którą widziała go po raz ostatni. Skąd więc ta nagła przemiana?
Była pewna, że zmiana zachowania jest kolejną pułapką. Miała uwierzyć, że te zaszklone oczy, patrzące na nią błagalnie, są szczere. Że Astro jest prawdziwy, że przyszedł do niej. Ale to było kłamstwo. Nie było go tu. On znajdował się daleko stąd...
– Powiedz coś, błagam – wyszeptał, a po twarzy spłynęła mu łza.
Przyklęknął przy niej i wyciągnął rękę w stronę jej policzka. Odsunęła się raptownie.
– Zostaw mnie. Odejdź, zniknij mi z oczu – powiedziała zachrypniętym głosem.
Iluzja nie zniknęła. Nie pojawiła się za jej plecami. Astro wciąż klęczał naprzeciw niej. Wyglądał na zranionego, jednak nie powinna się tym przejmować... W końcu to tylko kolejny miraż. Jej wierny dręczyciel.
– Lu, to tylko ja. – Spróbował złapać ją za rękę. Szybko się wycofała. Iluzja i tak przeszłaby przez ciało... Ona jednak nie chciała być dotykana. W żaden sposób. – Kochanie, proszę...
– Przestań! – wysyczała. – Astro nigdy mnie tak nie nazywał.
Miraż wyglądał na zbity z tropu. Czyżby w końcu wygrała? Czyżby jej więzienie w końcu zrozumiało swój błąd? Widok, który miała przed oczami, był bardziej nierzeczywisty niż martwi rodzice odwiedzający ją w celi.
– Nigdy cię tak nie nazywałem, bo to określenie wydawało mi się zbyt proste i pospolite – powiedziała cicho iluzja. – Zawsze byłaś mi najdroższa i nigdy nie przestaniesz. Ale teraz uważam, że w tych najprostszych słowach jest więcej czułości niż w tych nadmiernie przyozdobionych. To słowo wyrwało mi się jako pierwsze, bo... bo tak właśnie chciałem do ciebie powiedzieć. Pierwszy raz.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Czy to mogło się dziać naprawdę? Czyżby gwiazdy dały jej drugą szansę?
– Luno, to naprawdę ja. Błagam, uwierz mi. Jestem tu.
Już nie hamowała łez.
– Astro? To naprawdę ty? – zapytała zduszonym głosem.
– Tak. – On również płakał. Były to jednak łzy radości, która malowała się na jego twarzy. – Już dobrze. Nie pozwolę cię już skrzywdzić.
Przytulił ją do siebie, jednak ona nie odwzajemniła uścisku. Całe jej ciało było sparaliżowane. Miała wrażenie, że to nie Astro przyciska ją do siebie, że to nie jego dłonie dotykają jej pleców. Wiedziała, że jest inaczej, a jednak jej ciało twierdziło co innego. Umysł ponownie zalały wspomnienia, które za wszelką cenę chciała wyprzeć z pamięci na zawsze... Ale miała wrażenie, że znowu ich czuje. Ich wszystkich. Że znów dotykają jej ciała, znów zmuszają, by ona dotykała ich... Znów czuła na sobie ich usta, zdawało się, że zaraz ponownie usłyszy, jak szepczą jej do ucha...
Astro zdawał się nie zauważać, co się z nią działo. Jego myśli wyraźnie skupione były na czym innym, Luna zaś nie powiedziała ani słowa. Jak miała mu o tym powiedzieć? Jak miała podzielić się tym z kimkolwiek? Dlaczego miałaby to zrobić?
– Selene zaraz do nas dołączy – powiedział czarodziej. – Powinniśmy się pospieszyć.
– Selene? – zapytała zaskoczona, podnosząc się do pionu.
Jej nogi się zachwiały. Była zbyt słaba, by stać i zbyt słaba, by iść... Zbyt słaba, by żyć. Astro złapał ją w pasie, a ona miała ochotę krzyczeć i płakać. Krzyczeć, bo chciała, żeby ją puścił. Płakać, bo nie była w stanie znieść dotyku ukochanego.
– Nie dasz rady iść w tym stanie. Poniosę cię.
– Nie, proszę... – wyszeptała rozpaczliwym tonem. – Proszę, nie dotykaj mnie.
Astro spojrzał na nią, jakby właśnie wymierzyła mu policzek. W jego oczach szybko jednak pojawiło się współczucie.
Nie chciała, żeby jej współczuł... Była żałosna i nie musiał jej o tym przypominać.
– Bardzo cię boli? – spytał łagodnym głosem.
– Tak.
Czując, jak jej nogi powoli się pod nią uginają, złapała za materiał uniformu chłopaka. Astro ponownie chwycił ją w pasie, nie zdając sobie sprawę, że tym jedynie pogłębia jej katusze.
– Gdzie najbardziej?
– Wszędzie – zaszlochała, ponownie zalewając się łzami. – Nie dotykaj, proszę.
Astro opuścił dłonie wzdłuż ciała.
– Nie dasz rady iść w takim stanie. Muszę cię wziąć na ręce, dobrze? Mam eliksir przeciwbólowy w kieszeni, powinien pomóc.
On nie pomoże. Nic i nikt mi nie pomoże – pomyślała z rozpaczą Luna. Owszem, wszystko ją bolało. Miała więcej siniaków, niż była w stanie zliczyć. Bolała ją rozcięta warga i niezagojona rana na czole, którą przysłaniały włosy. Miała napuchnięty nadgarstek, który pulsował nieznośnym bólem. Wciąż bolał ją brzuch – od kopnięć i od czasu... krwawienia. Jednak ból mogła znieść.
– Dobrze... – wyszeptała bezsilnie. Wiedziała, że dyskusja w tej chwili byłaby głupotą. To, jak się teraz czuła, nie miało znaczenia. Astro wyciągnął małą fiolkę. – Selene też tu jest? – ponowiła pytanie.
– Tak, przyjechała ze mną. Bez niej pewnie nie dotarłbym aż tutaj.
– Gdzie ona teraz jest? – zapytała, nagle czując rozpaczliwą tęsknotę za przyjaciółką. – I czy wiecie, gdzie jest Artemis? Musimy ją stąd zabrać!
– Najpierw pij – polecił jej Astro, podając jej lekarstwo. Opróżniła fiolkę jednym łykiem. Czuła, że ból powoli odchodzi w niepamięć. – Selene poszła po Artemis. Obiecała, że nas znajdzie, jak tylko ją wyprowadzi.
– Tak się cieszę... Ale co z pozostałymi?
– Nie jesteśmy w stanie zabrać wszystkich, Lu – odparł Astro. – Nawet Artemis z początku nie była w planie. To zbyt wielkie ryzyko.
– Rozumiem... – Żałowała, że nie zna żadnego rozwiązania. Przecież była odpowiedzialna za ludzi, którzy tu przyjechali razem z nią... Choć przez ostatnie tygodnie nie poświęciła im ani jednej myśli, zbyt zaabsorbowana własnymi troskami. – Czyli... jest nadzieja? Wydostaniemy się stąd?
Spojrzenie Astro zmiękło.
– Tak. Zabierzemy stąd i ciebie, i Artemis. Twoja przyjaciółka obiecała nam pomóc. Kazała cię pozdrowić.
– Przyjaciółka?
– Amaterasu. Bez niej nigdy byśmy się tu nie dostali.
Nagle zrobiło jej się ciepło w sercu. Ama... Ama o niej pamiętała. Nie spisała jej na straty.
– Naprawdę musimy już iść – powiedział Astro.
– Nie musisz mnie nieść, poradzę sobie – zaprotestowała natychmiast Luna ze strachem w głosie. Na dowód tego zrobiła krok naprzód. Natychmiast się zachwiała.
– Nie, nie poradzisz – westchnął nieco rozdrażniony czarodziej.
Astro zdjął z siebie coś na kształt bluzy w jasnopomarańczowym kolorze, po czym przełożył jej przez głowę. Luna posłusznie włożyła ręce w rękawy, wreszcie czując się mniej odsłonięta. Nie wstydziła się, w końcu Astro wielokrotnie widział ją bardziej rozebraną niż w tej chwili. Było jednak coś upokarzającego w staniu w rozerwanej sukni, odsłaniającej najbardziej intymne miejsca. Była wdzięczna czarodziejowi, że podzielił się z nią ubraniem. Może nie wiedział, jak wiele to dla niej znaczyło, jednak najbardziej liczył się sam gest.
Astro wziął ją na ręce. Choć wszystko w niej rwało się do ucieczki, oplotła go ramionami wokół szyi. Czuła się okropnie... A jednak bezpiecznie. Po raz pierwszy od dawna odetchnęła.
– Wszystko będzie dobrze. Obiecuję ci to – wyszeptał Astro.
Uwierzyła mu. Gdy niósł ją na wolność, naprawdę poczuła nadzieję. Nie umrze. Gwiazdy dały jej szansę. A ona zamierzała ją wykorzystać.
Mam nadzieję, że nie będziecie już na mnie krzyczeć... ^^ A może i będziecie. W końcu Luna ma teraz na swoim koncie mocną traumę i może być jej bardzo ciężko... A co za tym idzie także Astro.
Ale będzie dobrze, nie ma co się martwić ^^
Swoją drogą - od dawna nie słyszeliśmy nic od Artemis. Biedactwo dostaje bardzo mało czasu narracyjnego. Może czas ją odwiedzić?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top