Rozdział 4

Około 4 rano zacząłem przygotowania do wyprawy. Spakowałem GPS, latarkę i broń do torby. Zabrałem też dziennik nieszczęsnego dziennikarza, z nadzieją na odnalezienie właściciela. Wyruszyłem pod osłoną nocy, żeby nikt mnie nie szukał.

Po prawdzie, nie chciałem iść na bagna... Ale prawda wymaga poświęceń.

Nad moczarami unosiła się mgła, duszna i nie przyjemna. Poprawiłem torbę i ruszyłem na szukanie nieznanego. Już z daleka słyszałem podejrzane odgłosy, śpiewy i jakieś fanatyczne zaklęcia. Cały las tym rozbrzmiewał. Dźwiękami szaleństwa, jak to by napisał Andrew Marsh.... Znajdę cię biedaku!

Po półgodzinie marszu znalazłem czarny samochód. Rozpoznałem go. Był to mój samochód. Z "wypadku"...
Podejrzewałem, że to mafia zaciera ślady... Obok mojego auta zobaczyłem motocykl. Należał do Dustina.
"Co on tu robi?" pomyślałem. Czego może szukać mafioza na sekciarskich bagnach? Skarbów? Zaśmiałem się pod nosem, ale na wszelki wypadek wyjąłem pistolet z torby i schowałem za pasek.

Pełnia była na tyls jasna, że nie musiałem za często korzystać z latarki. Ale to znaczyło, że mogę być widoczny.

Nagle usłyszałem gdzieś blisko głosy. Padłem plackiem w błoto i wstrzymałem oddech.
Minęło mnie dwóch zamaskowanych gości. Usłyszałem;

-Szef musi skończyć z tą szopką. To się robi coraz dziwniejsze. Porywanie studentów dla okupu jeszcze rozumiem, bo zazwyczaj rodziny płacą i wszystko jest cacy. Ale palenie i tortury żywcem? To nie aby przesada? Jak myślisz?-spytał zamaskowany.
-Zamknij mordę! Nie rozumiesz... PRZEDWIECZNI to nie byle kult świrusów. To PRAWDA! Tak trudno ci to zrozumieć, ignorancie? My to wszystko robimy po coś! Dla lepszego jutra.! Dla CTHULHU!!!- Ryknął drugi (rozpoznałem głos rudego barmana)
Pierwszy chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie zdążył. Barman wyjął nóż motylkowy i dźgnął go w kark. Ranny zawył, ale na krótko. Potem było cicho. I wtedy. Kichnąłem.

-Co? Hej! - Rudy odwrócił się w moją stronę.
-Reszty nie trzeba. - Powiedziałem po czym wyjąłem pistolet i strzeliłem mu w kolano. Potem poprawiłem kopniakiem w skroń. Cisza.
-To za drinka. -Mruknąłem

Skoro już tu zaczęły się patrole, to znaczyło że jestem blisko. I po kilku minutach moim oczom ukazała się zrujnowana brama z podpisem: Moulton Bothanic Park.

Był to zrujnowany park botaniczny, pełniący kiedyś pewnie rolę ważnej atrakcji turystycznej. Wiele lat temu. Nawet nie ma go zaznaczonego na mapie miasta i okolicy.

Już wyraźnie słyszałem fanatyczne śpiewy i widziałem blask pochodni między starymi drzewami.

Nagle coś mnie pochwyciło i złapało od tyłu. Usłyszałem znajomy głos.

-Hejka Harp. Stęskniłeś się? Bo ja tak...- mówił Trembley.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top