Rozdział 18 (Matt) „Rydwan Thora"

Stracili Astrid. Stracili najlepszą szansę na łatwe zwycięstwo.

Naprawdę myślałeś, że to mogło być łatwe, Matt? Po tym wszystkim?

Nie, nie łatwe, ale być może łatwiejsze. Czy to było zbyt piękne, żeby mieć nadzieję?

Spojrzał w kierunku Badlands, kurz był tak gęsty, że ledwie mógł zobaczyć, co się dzieje. Ledwo ośmielił się zastanowić, z czym mają się zmierzyć.

Nie, na łatwiej zdecydowanie nie można było liczyć...

- Więc bez Astrid... - zawołał do Hildr. - Jechał za nią na jej rumaku, który pędził przez pole. - Teraz, kiedy jej nie ma, co będzie?

- Jej rodzina wyznaczy kogoś innego, by zajął jej miejsce.

- Inne dziecko?

- Nie.

Wypuścił powietrze z ulgą.

- Dobrze.

- Wyślą dorosłego. Jednego z lepiej wyszkolonych w sztuce wojennej.

- C-co? Ale... ale bitwa... powinna być sprawiedliwa. Właśnie dlatego Astrid miała czternaście lat i...

- I odwróciłeś ją przeciwko jej rodzinie.

- Ja...

- Chociaż rozumiem, że to był jej pomysł, faktem jest, że dołączyła do przeciwnej strony i można powiedzieć, że była pod jej wpływem.

- Nie mogłaś mnie przed tym ostrzec? - Matt gapił się na plecy Hildr. - Z góry?

Hildr obejrzała się przez ramię.

- Czy to by coś zmieniło? Czy walczyłbyś z nią i ją zabił?

Nie odpowiedział.

- Myślę, że nie.

Kontynuowali. Po chwili Hildr znów na niego spojrzała.

- Będę szczera, synu Thora. Myślałam, że twoja sztuczka może zadziałać. W przeciwnym razie ostrzegałbym cię. Ale wierzyłam, że...

- Warto spróbować?

Jej wargi lekko drgnęły, można było to nawet nazwać uśmiechem.

- Tak, myślałam, że warto było spróbować. To była poczciwa strategia. Jestem dumna. Z Ciebie i Astrid.

- Czy ona... Ona zostanie ukarana, prawda? Kiedy wróci do domu?

- Zapewnimy, że nie będzie, synu Thora. Pod warunkiem, że nadal będzie miała dom, do którego powróci, a ty nie pokonasz swojego nowego przeciwnika i nie zobaczysz świata zamkniętego w lodzie.

- Hmm...

- Wolałbyś, żebym nie wspomniała o tej możliwości?

- W pewnym sensie.

Kolejny cień uśmiechu.

- Nie zrobiłabym tego, ponieważ jestem przekonana, że twoje szanse są bardzo dobre. Co najmniej sześćdziesiąt procent.

- Sześćdziesiąt?

- Przynajmniej. Może nawet sześćdziesiąt pięć.

Teraz obdarzyła go większym uśmiechem, jakby właśnie udzieliła mu najwyższego i najbardziej zasłużonego komplementu.

- Jakieś ostatnie wskazówki, jak podnieść te szanse i...

Koń nagle się zatrzymał. Matt spadł z jego brzbietu. Ledwo usłyszał krzyk Hildr i zobaczył, że próbowała go złapać, ale było już za późno. Uderzył w ziemię. Koń zarżał raz, a potem drugi. Kopyto musnęło ramię Matta.

- Łooo! - krzyknęła Reyna zza swojej Walkirii. - Co...?

Trjegul syknęła. Matt stanął na nogach, ale uderzenia kopyt wstrząsnęły ziemią tak mocno, że te trzęsienia znów go powaliły. Widział tylko pył. Wokół siebie usłyszał krzyki zdziwienia i jęki przerażonych koni. Znowu spróbował się podnieść, ale jeden z koni skoczył tuż nad nim, a Matt ledwo zdążył się pochylić.

Koń przeleciał przed nim... i ruszył dalej. A właściwe nieudolnie p r ó b o w a ł. Walkiria na jego grzbiecie trzymała się mocno, ale jej oczy ujawniały przerażenie, gdy rumak spadł do wnętrza czegoś, co wyglądało jak gigantyczne zapadlisko.

Mattowi udało się usiąść na kolanach, chcąc wspiąć się na konia, pewny, że zobaczy go leżącego na boku, miał nadzieję, że się nie potknął z jego powodu.

Jego ręce dotknęły powietrza. Odskoczył. Potem, często mrugając z powodu pyłu, powoli sięgał do przodu, jego dłoń poruszała się po ziemi, aż dotarła do krawędzi.

Krawędź ziemi. A potem? Nic.

Usłyszał, jak Reyna woła swojego brata, który odpowiedział, a potem obaj krzyknęli:

- Matt!

Coś wylądowało na plecach Matta. Podniósł Mjölnir, a wtedy Trjegul polizał go, językiem, przypominający papier ścierny po jego policzku. Kot wyskoczył z chmury pyłu. Kiedy Matt znów zerknął, brud rozproszył się na tyle, by mógł zobaczyć, że leży na skraju przepaści. Poniżej zauważył błysk białego konia i usłyszał krzyki i jęki. Walkiria i jej wierzchowiec wpadli w szczelinę i stali na półce skalnej poniżej.

Ziemia znów się zatrzęsła. A jednak to nie były uderzenia kopyt. Matt dostrzegł przyćmione postacie koni wokół niego, które robiły zamieszanie, jeden upadł z Walkirią z daleko od nich. Kiedy ziemia się zatrzęsła, konie rżały, jęczały i tupały. A ziemia się trzęsła, ponieważ...

Coś poruszyło się głęboko w przepaści. Koń poniżej zarżał, a jego Walkiria wydała mrożący krew w żyłach okrzyk wojenny. Jej miecz błysnął, ale cokolwiek się poruszyło, było zbyt daleko, by mogła to dosięgnąć.

Matt skoczył w przepaść. Kiedy się ocknął, pomyślał: Co ja robię? Włączył umysł, ale było już za późno, by zmienić kurs. Minął Walkirię, która krzyknęła coś, czego nie usłyszał. Wylądował na rzeczy przedzierającej się przez dno szczeliny, a siła tego uderzenia zwaliła go z nóg na ręce i kolana. Spojrzał w dół i zobaczył pod sobą zielone łuski. Szmaragdowo-zielone.

Em, siedzisz na wężu. Wężu Midgardu.

Co było problemem.

Przykucnął na wężu, który przedzierał się przez dno przepaści do dziury zbyt małej, by Matt mógł nadal siedzieć na jego grzbiecie, chłopak nie mógł zostać na tym przenośniku taśmowym poruszającym się sześćdziesiąt kilometrów na godzinę i uderzyć o ścianę przepaści.

- Matt! - krzyknęła Reyna. - Wynoś się stamtąd!

Spojrzał w górę. Na d r o g ę w górę .

Jak m i a ł wyjść?

Później rozwiąże ten problem. W tej chwili miał na głowie coś jeszcze.

Spojrzał na Walkirię i krzyknął:

- Twój miecz?

- Mój...? - odpowiedziała.

- Rzuć miecz. Szybko. Zanim wąż...

Nie musiał kończyć. Rzuciła miecz. Wbił się ścianę tuż nad jego głową. Matt ustawił się, a potem skoczył, złapał go i upuścił. Fakt, że udało mu się to zrobić, nie przecinając się na pół, dowodził, że jakaś wyższa siła wciąż jest po jego stronie. Kiedy wylądował, miał obie stopy zawieszone po bokach przepaści, z wężem pełznącym poniżej.

Przygotował miecz, wiedząc, że jego szansa szybko ucieka.

Obie ręce owiniął wokół rękojeści i uderzył mieczem. P r o s t o w węża. Ogromne b u u m wstrząsnęło ziemią, wrzask smoka uwiązł pod nią. Wąż wił się. Ziemia się zatrzęsła. Nad nim konie rżały w panice, a Walkirie krzyczały, żeby je uspokoić.

Matt zamknął oczy i wbił miecz w bestię, pchając go aż do głowicy. Wąż walił i syczał, a ziemia trzęsła się, ale Matt nie mógł uciec, ani nie mógł się cofnąć, ani ruszyć za nim.

Matt wyrwał miecz, by zadać kolejny cios, ale bestia wystrzeliła pod ziemię, a Matt runął do tyłu, lądując na boku, a wokół niego unosił się pył. Coś wylądowało za nim. Obejrzał się i zobaczył Hildr, a obok niej pojawiła się kolejna Walkiria. Obie podniosły swoje miecze, by zanurzyć je w wężu, a potem...

A potem nie było węża. Tylko błysk stożkowego końca ogona, którego zaraz potem zniknął.

Matt z trudem podniósł się na nogi, ziemia wciąż drżała, gdy wąż zniknął. Dysząc, wskazał na miecz Hildr.

- Nie powinnaś tego robić - powiedział między oddechami. - To niezgodne z zasadami.

Uniosła brodę.

- Nie wolno mi pomagać w walce z wężem na polu bitwy. To jest p o d polem bitwy. To kwestia interpretacji, ja jestem bardzo precyzyjna w moich interpretacjach. - schowała swój miecz do pochwy. - To był dobry pomysł, synu Thora. Zraniłeś go.

- Poważnie?

- Tak, ja zawsze jestem poważna.

- Nie, chodzi mi o to, czy p o w a ż n i e go zraniłem.

Zamyśliła się.

- Nie wiem. Być może bardziej go zdenerwowałeś.

- Wspaniale...

- Był już zły. Ale wraz z gniewem pojawia się wściekłość, a z wściekłością pojawia się słabość. Najlepszy wojownik jest oddany i pełen pasji, ale bezmyślny. Nie chodzi o zemstę ani zwycięstwo. Chodzi o honor.

- Eh, ludzie? - zawołała Reyna. - Nadal musicie się stąd wydostać.

- Tak, musimy - Hildr spojrzał na Matta. - Ufam, że masz plan, synu Thora?

- Em... jasne. Po prostu...daj mi chwilkę.

***

Matt wymyślił plan z pomocą Raya i Reyny. Ray zaproponował "skalistą wspinaczkę" - pod nieobecność skał - z pomocą jakiejś liny. Reyna użyła wodzy konia. Co brzmiało dość oczywiście, z wyjątkiem tego, że wodze zostały wykonane ze załączonych kości palców, co było dość obrzydliwe.

Walkiria, która wpadła, poszła pierwsza. Hildr kazała jej zostawić konia. Walkiria nigdy nie porzuca swojego rumaka... chyba że ma miejsce bitwa, a jej przywódca jej potrzebuje, a koń jest wystarczająco bezpieczny tam, gdzie jest i można odzyskać go później. Podczas gdy ich konie mogły „latać" po ziemi, była to siła prędkości, a nie rzeczywisty lot. A więc koń został. Jeździec poszedł. Matt poszedł za nią.

Wspiął się na szczyt szczeliny, by zobaczyć straszny widok przez chmurę pyłu. Armia umarłych maszerowała w ich kierunku.

Co najmniej pięćdziesięciu wojowników włóczyło się po ziemi, która się trzęsła. Wojownicy Draugry. Zombie, jeśli chce się je do czegoś porównać, ale draugry były dziesięć razy bardziej przerażające niż jakikolwiek hollywoodzki zombie, ponieważ zachowali moc ludzkich myśli - i mogliby rosnąć, by podwoić swój rozmiar.

Draugry nosiły zgniłe pozostałości zbroi. I gnijące resztki ciał. Paski skóry zwisały z kości, prawie mieszając się ze skórzanymi częściami zbroi. Niektórzy nosili hełmy na głowach ze zmierzwionymi włosami. Niektórzy nosili hełmy na głowach czaszek. Brakujące kończyny, brakujące oczy, brakujące szczęki... żadna z tych słabości nie spowalniała ich. Maszerowali krokiem, bezlitośnie i powoli. Ściana śmierci. Zbliżają się do nich.

Matt wygramolił się ze szczeliny. A tu draugry... Powiedziałby, że oni zatrzymali śmierć, ale to może być brak szacunku. W końcu byli wielkimi wojownikami, którzy oddali życie w bitwach Wikingów.

Teraz się zatrzymali. Zapadła absolutna cisza. Nawet pył opadł, a Matt dostrzegł odległego ptaka, był zbyt wysoko, żeby Matt mógł go rozpoznać. Wyglądał na ogromnego, ale może to była sztuka interpretacji; a poza tym nie powinien gapić się w górę w towarzystwie pięćdziesięciu nieumarłych wojowników stojących od niego w odległości mniejszej niż sto metrów.

Draugry stały całkowicie cicho. Pomijając brzęki tarcz lub mieczy.

Matt podniósł Mjölnir. Nie rzucił, ani nie machał nim. Podniósł go wysoko.

- Vingthor!

Krzyk wzniósł się z pięćdziesięciu gardeł. Lub większości z pięćdziesięciu, ale to wciąż dużo, aby uformować słowa. Następnie, pojedyncze ciała draugrów opadły na jedno kolano, trzęsienie niemal ponownie zawaliło Matta z nóg.

Matt spojrzał ponad pięćdziesięcioma draugrami na ugiętych kolanach, z pochylonymi głowami i nie widział pięćdziesięciu gnijących zombie - zobaczył pięćdziesięciu wojowników Wikingów. Żołnierze, którzy umarli za swój kraj. Którzy walczyli tak ciężko, jak ten, z którym miał się zmierzyć. Prawdziwi wojownicy.

Taki właśnie muszę być. Prawdziwy wojownik. Gotowy umrzeć za moich ludzi. Nie ważne, jak bardzo, bym tego nie chciał.

Gdy Matt podszedł w stronę draugrów, jeden w środku urósł.

- Vingthor - powiedział. - Przybyliśmy, aby cię eskortować na pole bitwy.

- Dzięku... - zaczął.

- To jest nasze zadanie - powiedział Hildr, podchodząc do przodu, podnosząc podbródek. - Walkirie eskortują syna Thora.

Draugr spuścił wzrok.

- Nie życzymy sobie braku szacunku, królowo panien tarcz. Ale droga do pola nie będzie łatwa. Już się zbierają, aby cię zatrzymać.

Wyciągnął kościstą rękę. Na początku Matt widział tylko chmurę pyłu. Potem nad tą chmurą, głowy trolli i innych, ich armię maszerującą drogą.

- Trolle, jötnar, mary i inni - powiedziały draugry. - Nie wolno im walczyć u boku swoich mistrzów, ale dopóki nie rozpoczniesz bitwy...

- Tak, tak - powiedział Hildr z niecierpliwością. - Oni zatrzymają nasz postęp. Oczekujemy tego. Jesteśmy na to przygotowani. Wyślę swoje wojska, żeby sobie z nimi poradziły, a kozły Vingthora będą pomagać.

Pomachała i jakby zza zasłony wyłonił się rój Walkirii i kozłów bojowych, ziemia grzmiała kopytami, a powietrze biło od beczenia, rżenia i wojennych okrzyków. Opanowaliby armię trolli, zatrzymując ich na swojej drodze, gdy tylko usłyszą ich okrzyki i pomruki.

- A nasi wojownicy dołączą do waszych - powiedział draugr, wskazując, że z przeciwnej strony pojawiła się kolejna chmara. Draugry pobiegły do trolli z tarczami i mieczami, z podniesionymi maczugami i łukami.

- To wspaniałe - powiedział Ray. - Możemy iść? Zanim ta walka dotrze do nas?

Hildr odchrząknęła i spojrzała na draugry. Matt widział to samo, gdy musiała poradzić sobie z Helen. Domeną Hildr była Valhalla, kraina uhonorowanych zmarłych. Helen Hel, niższe królestwo dla wszystkich, także draugrów.

- Im więcej, tym weselej? - powiedział Matt do Hildr.

Zmarszczyła brwi.

- To jest wojna. Ona nie ma być wesoła.

Prowadzący draugr uśmiechnął się, ukazując rzędy zepsutych zębów.

- Więc, moja pani, czy mogę zasugerować, że nie zrozumiałaś tego prawidłowo?

Wszystkie draugry roześmiały się. To niekoniecznie był przyjemny dźwięk, biorąc pod uwagę stan ich tchawic, ale Matt uśmiechnął się i powiedział:

- Im więcej, tym l e p i e j, Hildr. O to mi chodziło. A Ray ma rację. Nie mam nic przeciwko rozgrzewce przed moją prawdziwą walką, ale wolałbym nie stawić temu czoła. - pomachał do masy walczących. - Naprzód?

- Tak - powiedziała. - Naprzód. Ty - wskazała na głównego draugra - kryj nas od tyłu i nadążaj za nami.

Przygotowali konie. Matt znów usiadł za Hildr, Ray i Reyna razem, a za nimi Walkirie, pozostali uformowali się w krąg obronny. Na słowo od Hildr, ruszyli.

Draugry nie mogły nadążyć. Podczas gdy byli szybsi od hollywoodzkich zombie, Walkirie jechały w tempie, które rozmywało grunt. Mimo wszystko, narzekając, Hildr nie chciała pozostawić sprzymierzeńców daleko w tyle, i okresowo zwalniała, by „obserwować pole bitwy", co dawało im szansę na zmniejszenie luki.

Podczas jednego z tych spowolnień prowadzący draugr krzyknął:

- Moja pani!

I wskazał na coś latającego wysoko. Matt podniósł wzrok i zobaczył odległego, ogromnego ptaka, wciąż był zbyt daleko, by dostrzec coś więcej niż zarys skrzydeł i ciała.

Hildr odchrząknęła.

- Co to jest? - zapytał Matt.

- Żadna z naszych trosk - powiedziała. - Nie zaatakuje. Jeszcze nie.

- W porządku, ale powinienem wiedzieć co...

- Już prawie jesteśmy. Naprzód.

Hildr zaczęła uspokajać konia, a potem pociągnęła za wodze. Tam, wznosząc się ponad chmurę pyłu, znajdowały się trzy ogromne trolle. A przynajmniej tak się wydawało, dopóki nie pojawiły się ramiona potworów i Matt zdał sobie sprawę, że to jeden z trolli. Trzy głowy. Nie tak źle, cóż... gdyby nie było jeszcze sześciu kolejnych trolli, z pojedynczymi głowami, które nie miały mniej niż dziesięć metrów wysokości. Góry skalne. Jechali prosto dla nie.

Matt podniósł Mjölnir.

- Nie, synu Thora - powiedziała Hildr. - Poradzimy sobie z tym.

- Nie żartowałem, kiedy powiedziałem, że nie mam nic przeciwko rozgrzewce

- Pozostawiłybyśmy ci walkę. Ale czas się zbliża i nie będziesz miał okazji odpocząć przed... - spojrzała na odległe stworzenie wciąż krążące nad nimi. - Zanim nadejdzie czas. Zsiadaj.

Wskazała bez słowa na draugry. Główny wojownik skinął głową i podzielił swoje wojska. Większość miała iść z Walkiriami. Kilku, łącznie z nim samym, miało teraz pozostać w tyle z trzema czempionami.

- To nie potrwa długo - powiedziała Hildr. - Miejcie oczy otwarte. Wszyscy. Krzyk i ja wrócimy.

Matt skinął głową. Hildr odjechała. Obejrzała się tylko raz. To wszystko, na co miała czas. Wtedy trolle i Walkirie zaatakowały, a ich okrzyki bojowe rozdarły powietrze i zagłuszyły ryki draugrów w tych oddziałach.

Matt spojrzał na lidera draugrów, który cierpliwie czekał na instrukcje.

- Uformuj krąg wokół naszej trójki - powiedział Matt. - Uważaj na atak z każdego kierunku. Reyna? Ray? Czy możecie nam dać osłonę z mgły? Kurz nie całkiem się sprawdza.

- Aj-aj kapitanie - powiedziała Reyna.

Zajęli pozycje. Wszyscy oprócz Trjegul, która przemykała przez mgłę i pył, by zrobić to, co zrobiły magiczny kot. Albo po prostu, żeby rozprostować nogi.

Matt próbował nie skupiać całej swojej uwagi na tym, że draugry i Walkirie walczą z trollami. Były innymi walkami toczącymi się wokół nich, odległymi chmurami pyłu i płaczu i krzyków. Myślał o Laurie i Fenie, Baldwinie i Owenie i zastanawiał się czy któraś z tych bitew jest ich. Po tym całym czasie wspólnych walk, myśl, że inni mogą być w niebezpieczeństwie, sprawiła, że nasłuchiwał ich głosów, jakby mógł stanąć po ich stronie, jeśli usłyszałby kłopoty. Nie mógłby. Ta część tej podróży się zakończyła.

Gdy Matt dotrze na swoje pole bitwy, straci nawet Reynę i Raya, którzy zostaną odprowadzeni do własnej walki. Ragnarök był dla czempionów. Bohaterowie walczyli samotnie. Gdyby ktoś uprzedził go o tym kilka tygodni temu, spojrzałby na nich pytająco i powiedział „W porządku..." nie rozumiejąc problemu. Samotność była jedyną techniką, którą stosował w walce. Był bokserem i zapaśnikiem, a nie piłkarzem. Nie był graczem zespołowym. Teraz myślenie o samotnych pojedynkach było trudniejsze. Myśl, że jego p r z y j a c i e l e muszą walczyć samotnie? Niemal nie do zniesienia.

Czyjaś dłoń musnęła jego, aż podskoczył. Spojrzał na Reynę stojącą obok. Ścisnęła jego dłoń niezręcznie.

- Będzie dobrze - powiedziała.

Skinął głową.

- Wiem, powinnam powiedzieć więcej - powiedziała. - Coś lepszego.

- Nie, j a  powinienem. Wcześniej. Lepiej przemawiać. Mówić słowa motywacji i wsparcia dla tych, którzy mogą...

- Umrzeć? - wyszczerzyła się w uśmiechu.

- Tak, przepraszam. Zapomniałem, jak to działa, dla tych, którzy chcą wygrać?

- Nie, dla tych, którzy wkrótce pokonają wroga i powrócą triumfalnie, gotowi stawić czoła jeszcze większej próbie: ósmej klasie.

Matt roześmiał się.

- To nie żart - powiedział Ray. - Wydaje się dziwne, prawda? W przyszłym tygodniu moglibyśmy wrócić do szkoły. - zerknął na ciemność. - Cóż, jeśli zapalą światło.

- Jeśli uda nam się... - zaczął Matt.

Reyna zakryła mu usta dłonią.

- Yhym. Uda się. W przyszłym tygodniu wrócimy na lekcje, stojąc twarzą w twarz ze wstrętnymi nauczycielami, zalecającymi się chłopcami i złośliwymi dziewczętami.

- Nie sądzę, żebyś musiała się tym martwić - powiedział Matt.

Uniosła brwi.

- Czemu? Bo myślisz, że ja  j e s t e m  jedną z tych złośliwych dziewczyn?

- Nie, bo nie mogę sobie wyobrazić, żeby ktoś z tobą zadzierał.

Roześmiała się i spojrzała w dół, a wtedy Trjegul cofnęła się i zamiauczała.

- Ona się zgadza.

- Nie, sis - powiedział Ray. - Myślę, że ostrzega nas przed tym.

Wskazał na coś. Z początku Matt nic nie widział. Potem spojrzał ponad chmurę pyłu i zobaczył chmarę czegoś, co się do nich zbliżało. Białe i pierzaste jak...

- Nadchodzą mary! - krzyknął Matt.

- Trzymać się za ręce! - powiedziała Reyna. - Matt? Zamknij oczy. Ray i ja będziemy pracować nad...

Zniknęli, a on zaczął się obracać, żeby zobaczyć, co jest nie tak, ale kiedy to zrobił, ciągle się obracał, aż w końcu wpadł w...

Śnieg. Matt wylądował w zaspie. Leżał na plecach, kopiąc w śnieg palcami, który roztapiał się pod jego dotykiem.

Ja to zrobiłem?

- Reyna? - zawołał. - Ray?

Jego głos odbił się echem. Wtedy zrozumiał, że wszystko ucichło. Było tak cicho, że kiedy potarł uszy, były jakby odłączone.

Zerwał się na równe nogi, ślizgając się po śniegu. Było tak ciemno, że ledwo dostrzegał biały śnieg.

Ale ja to widzę, co oznacza, że ​​skądś dochodzi światło.

Spojrzał w niebo, zobaczył gromadę gwiazd. Tylko jedną konstelację. Wielki Wóz. Znany również jako Rydwan Thora.

Zamrugał twardo, a świat się rozjaśnił. Albo był tak jasny, bo nie dało się niczego zobaczyć. Śnieg i lód rozciągały się w każdym kierunku.

- Reyna? Ray? - potem - Hildr? Owen? - głośniej. - Fen? Laurie?

Odpowiedziała cisza. Absolutna cisza. Kiedy zrobił krok, chrupanie śniegu pod butem zabrzmiało jak wystrzał. Skręcił, unosząc młot.

Nic. W ogóle nic.

Potem dźwięk. Głos. Bardzo słaby płacz. Ruszył ku niemu, biegnąc, wbijając buty i poprawiając przyczepność, gdy biegł po pokrytym śniegiem lodzie.

Jego spojrzenie utkwiło w drodze, zobaczył, że jest biała, biała, bardziej biała, a potem... czarna. Szczelina w lodzie, prawie jego wysokości. Stamtąd pochodził głos. Ktoś był uwięziony w szczelinie, jak wcześniej Walkiria.

Upadł na czworaka, podążył za tym głosem i ostrożnie podczołgał się do przodu. Kiedy dotarł do krawędzi, spojrzał w dół i zobaczył...

Twarze. Dziesiątki - nie, s e t k i ludzi częściowo osadzonych w lodzie, jęczących i wymachujących wolnymi rękami. Twarze schodziły w dół, w dół, w ciemność.

Jedna twarz spojrzała w górę, a jej oczy były czarnymi dziurami rozpaczy. Matt nie mógł nawet stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta. Lód zakrył jej/jemu włosy i twarz, pozostawiając tylko te ciemne oczy i otwarte usta.

- Pomóż nam - jęknęła osoba. - Proszę, pomóż nam.

Pomóc im? Setkom ludzi uwięzionych w lodzie, a wszystko, co miał to...

Wyciągnął Mjölnir.

Może nie mogę ich wszystkich uwolnić, ale mogę spróbować.

Pochylił się ostrożnie nad lodową szczeliną. To było łatwiejsze niż z ziemią - nie licząc schodzenia w dół. Szedł tak, aż dotarł do pierwszej osoby. Potem wyciągnął młotek, wbił go w lodową ścianę i...

Cała ściana pękła. Ciała wypłynęły, ludzie krzyczeli, spadali, rzucali się i wpadali w ciemność poniżej.

- Nie! - krzyknął Matt.

- Nie możesz pomóc - powiedział głos.

Matt spojrzał na osobę, która do niego krzyczała - kobietę - utkwiła w powietrzu, jakby była zawieszona na sznurkach.

- Nie możesz nas uratować. Jesteś tym, który nas skazał.

Wyciągnęła rękę, chwyciła młot i wepchnęła Matta w szczelinę. Leciał w ciemność, obracając się przed końcem, aż w końcu upadł, zobaczył Rydwan Thora ciemniejący na tle nocnego nieba.

Potem nastała ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top