ROZDZIAŁ 10
Inowłódz, Królestwo Polskie,
21 października A. D. 1384
Po raz kolejny już w ciągu kilku dni posadzono wszystkich przyjezdnych na Kazimierzowy zamek przy długich drewnianych ławach. Urzędników królewskich w służbie prawowitej dziedziczce tronu i przyrodzonej pani Królestwa Polskiego ustawiono naprzeciw przedstawicieli panów na Mazowszu, którym przyszło podczas obrad towarzyszyć piastowskiemu księciu.
Dobiesław patrzył z niechęcią na Siemowita, który rozsiadł się wygodnie na swym miejscu, uśmiechał się szeroko, jakby już siebie w koronie widział i z Małopolanami u swoich stóp. Patrzył na nich z wyższością, czekał na kolejny ich krok, który miałby przybliżyć mu zdobycie Jadwigi i korony. Nadal zdawało mu się, że tylko kilka chwil dzieli go od otrzymania zapewnienia o podpisaniu układów, a jego propozycja zostanie pozytywnie rozpatrzona. Korona królów, którą jako władca Polski i Mazowsza sprowadzi z Węgier, trafi na jego głowę i wtedy spełnią się wszystkie marzenia — wreszcie będzie kimś wielkim wśród innych królewskich hien.
— Gotowi na kolejne rozmowy, panowie? — zapytał kanclerz płocki Ulryk, spoglądając spod przymrużonych oczu na Dobiesława.
— My zawsze gotowi jesteśmy, by bronić czci naszego króla i w imię Polski się z wami wreszcie rozmówić — rzucił kasztelan krakowski, a siedzący przy nim starostowie pokiwali na jego słowa głowami.
— Króla, którego bezprawnie na tronie posadziliście — rzekł głośno Siemowit, wstając z krzesła, zaraz po nim podobnie uczynili mazowieccy urzędnicy. W auli znów zrobiło się głośno, gdy obie strony zaczęły się przekrzykiwać i kłócić o to, czy godnie namaszczono Jadwigę na władcę. — Królewna koronowana miała być wraz ze mną, wasz czyn to jawna kpina dla piastowskiego dziedzica!
— Nigdy!
— Precz z Andegawenami!
— Naszym królem jest pani Jadwiga! I nikt inny!
— Nikt się na twoje marzenia, książę, nie zgadzał — mruknął Dobiesław. — Nikt ci takich planów nie proponował, sam żeś uwierzył w to, że człowieka nieżyjącego po Bożemu, skoro młodą niewiastę gotów byłeś porywać, wyniesiemy na tron. U nas w Polsce zgody na takie czyny nie ma. Korona Królestwa Polskiego pozostanie dziedzictwem dla Jadwigi i jej narzeczonego, a od wielu lat jest nim austriacki książę, Wilhelm Habsburg.
— A co on wam niby da?
— Precz z Siemowitem! Wilhelm naszym królem!
— Królowa powinna mieć prawdziwego męża, a nie małego chłopca, co miecza nie umie nawet podnieść...
— Dlatego jeszcze raz powtórzę swoją propozycję! — ryknął Siemowit, gdy niezadowoleni mężczyźni znów poczęli się wykłócać o najmniejszą błahostkę. — Zostanę koronowany na króla, jeśli będzie trzeba, arcybiskup zrobi z królewny tylko małżonkę królewską. To nie żaden problem.
— Bodzanta już nie jest na twoich usługach, panie!
— Za nic nie będzie chciał stracić zaufania królowej! Za nic!
— Przemyślcie to, panowie — rzucił znów Piast, nadal się nie poddając.
— My, Małopolanie, dość mówimy twojej ingerencji, książę, w nasze sprawy — ryknął kasztelan, podnosząc się z miejsca. Choć zawsze spokojnego grał mężczyznę i wszystkim, nawet jego najbliższej rodzinie, zdawało się, że tylko blask złota może go kusić i dzięki temu przyczyni się do zmiany prawa lub układów. Teraz jednak zażarcie królowej swojej bronił, aż niektórzy Małopolanie z uznaniem na niego patrzyli, przy tym gotowi później o tym plotkować w krakowskich karczmach. — Mamy swojego króla i jest nim Jadwiga Andegaweńska. I kolejnego pretendenta do ożenku nam tutaj nie potrzeba.
Patrzył na niego z odrazą, bo podsuwanego przez wyobraźnię widoku Siemowita przy nowej królowej, która tak podobna była czasami do jego własnych córek, znieść nie mógł. I w duchu modlił się tylko, gdy jeszcze raz odrzucili jego propozycje i zarzekli się, że nigdy jej nie przyjmą, by książę austriacki czym prędzej na Wawel zjeżdżał, choć Jadwiga dalej dzieckiem była i na ich ślub było za wcześnie. On jednak przybyć już musiał, by chociaż przy niej być i w taki sposób walczyć z nieustępliwym Piastem — a przy tym i sam Dobiesław kolejne zaszczyty mógłby w podzięce od szczęśliwego małżeństwa później otrzymać.
Popiół po ogniu, tlącym się podczas spotkania na ziemiach polskich, nie zdążył jednak opaść, gdy kolejna pożoga rozlała się w sercach mężczyzn, którzy dla Siemowita i Jadwigi zrobiliby wszystko. Wojna znów miała zebrać swoje żniwa.
Praga, Królestwo Czech,
listopad A. D. 1384
Słońce wysoko było już na niebie, gdy przed czeską królową postawiono wypełnione gorącym jadłem półmiski, a amarantową ciecz z ulubionej karafki Bawarki przelano do jej pucharu. W zamku królewskim na Hradczanach, jak i domach czeskiej inteligencji, rozpoczęła się pora obiadowa — wszyscy zasiedli już w swych komnatach i jadalniach, podobnie uczyniła również córa Wittelsbachów, która od przeszło czternastu lat dzierżyć mogła miano królewskiej żony.
Joanna z uśmiechem na ustach jadła kolejne potrawy, odzywając się co jakiś czas do swego fraucymeru, który nie opuszczał jej ani na chwilę. Na porcelanową twarz kobiety padały promienie słoneczne, piwne tęczówki błyszczały się ciągle, a radosny grymas poszerzał się tylko, gdy kolejne godziny mijały, a słońce było już w połowie codziennej wędrówki. Myślami była już jednak w zamkowych ogrodach, które mimo zbliżającej się zimy i kolejnych opadów śniegu, nadal kusiły soczystą zielenią trawy i kwiatowymi barwami, które znikały już jednak spod czujnego, ludzkiego oka, by odrodzić się na wiosnę. Bawarka w każdej chwili gotowa była opuścić królewskie komnaty i wyjść na świeże powietrze — byle jak najdalej od pomieszczeń, w których mogła natknąć się na rozsierdzonego Zygmunta.
Jako dziecko był ułożony i radosny, nawet przyznać musiała przed samą sobą, że kiedyś uwielbiała z nim i mężem czas na rozmowie lub zabawie spędzać, póki nie wyrósł na młodzieńca władczego i zbyt pewnego siebie. Wyjechał jednak prędko do swojej Brandenburgii, matki jego też zdołała się na długo ze stolicy pozbyć, a i Zygmuntowe dalekosiężne plany dotyczące małżeństwa z Marią i władzy na Węgrzech wydawały się idealnym zakończeniem jego licznych podróży na Hradczany. Bóg zadrwił sobie jednak z niego, przysyłając na ten świat uprzedzoną do niego Bośniaczkę, która na posadzenie na tronie jej męża krwi z krwi pomorskiej cesarzowej zgodzić się nie zamierzała i przyrodni brat Wacława obejść się musiał smakiem, szansę na władzę stracił. Poddawać się jednak nie zamierzał, a że na ten czas obrażony był i wściekły na niedoszłą teściową i jej córkę, dręczyć musiał swoją najbliższą rodzinę.
Ze spokojem przyjęła fakt, że znów zjawił się w Pradze, gdy prawie rozniósł całą Brandenburgię, by przeklinać Węgry i francuskiego schizmatyka, który okazał się ponoć lepszym kandydatem na męża Andegawenki. Znieść już nie mogła, że chodził po zamkowych korytarzach jak wielki pan i władca, powtarzając ciągle „że swojej wywalczonej żony nadętemu Orleańczykowi nie odda, że go regentka popamięta i jeszcze błagać go będzie, by wrócił do Budy". Już prosił Wacława, by wojsko swoje w sprawie dla niego ważnej szykował, bo armia elektora niczym była przy sile węgierskiej, która od lat nieprzyjaciół zaciekle zwalczała, już planował, jak uroczyście z wojami przed zamek żony wjedzie i że w końcu jej mężem zostanie. I przynajmniej wtedy Koronę świętego Stefana mu arcybiskup ostrzyhomski na głowę założy.
Znów się Joannie zdawało, że między ścianami głos szwagra już przenika, słychać też go głośniej było, gdy drzwi od komnat królowej otworzono i przeszła przez nie służba, która po obiedzie odnieść miała półmiski do kuchni. Zaraz po nich progi przekroczyły także inne dwórki Bawarki, z ciepłym kożuchem w dłoniach, by potem opatulić nim żonę Wacława i zaprowadzić do ogrodu. Już się królewska małżonka do nich uśmiechała, złote włosy upięła, w duchu zastanawiając się, co tym razem zdenerwowało jej szwagra i jak szybko dopadł swego brata, by zaraz znów kłócić się z nim o przyszłą ceremonię ślubną Ludwika i Marii — zaraz jednak do pokoju wpadła jeszcze jednak służka, przekręcony czepek szybko z głowy zdejmując i przed obliczem najjaśniejszej pani się kłaniając.
— Wybacz, miłościwa pani — rzuciła po cichu, miętoląc w dłoniach bawełniany materiał służebnej czapeczki. Spojrzała na nią przestraszona, gdy Joanna machnęła ręką, by mówiła dalej. — Wybacz, pani, że przeszkadzam, ale stało się coś niespodziewanego. My na to nie jesteśmy przygotowani, a pani ochmistrzyni jak nie ma, tak...
Joanna spojrzała jednak tylko na nią niewinnie i posłała jej lekki, zachęcający do rozmowy uśmiech, unosząc zaokrąglony idealnie podbródek.
— Czyżby książę elektor wreszcie rozbił całą zastawę, tak jak to wcześniej zapowiedział? — zapytała powoli, uśmiechając się szerzej na wspomnienie rozbieganego wzroku Zygmunta i jego rudej czupryny, gdy zarzekał się przed królewską parą zaraz po październikowym przyjeździe, że jeszcze odzyska swoją żonę, a przed tym po kolejnym znieważeniu przez jej matkę pozbędzie się każdej zastawy, jaką na Hradczanach znajdzie.
— Skądże, pani. Chodzi o najjaśniejszą cesarzową wdowę naszą, panią Elżbietę.
— Zachorzała?
— Zdrowa jak ryba, miłościwa królowo. Właśnie w Pradze zawitała. Komnaty jej przyszykować przy księciu elektorze czy zaraz obok twoich, pani?
***
Elżbietę Pomorską, cesarzową z krwi gryfickiej i piastowskiej, dziedziczkę tych ziem, choć pozbawioną już szans na przekazanie tam władzy w ręce własnych dzieci, czas zdawał się szerokim łukiem omijać — starszej służbie, którą zaraz po przybyciu na zamek w Hradczanach mijała na korytarzach, zdawało się prawie, że wcale nie zmieniła się od momentu przyjazdu z Krakowa do Pragi już jako czwarta żona Karola Luksemburskiego. Złote włosy nadal sięgały jej za łopatki, choć teraz przykrywała je zawsze żałobna chusta i mały czepiec, zielone oczy ciągle błyszczały się w świetle pochodni czy migocących gwiazd, swoim urokiem obdarzają ludzi za dnia. Uśmiech też miała podobny, choć teraz nauczona już była, że nie wszyscy ludzie na świecie żyją po to, by pomagać jej w trudnych momentach, że niektórzy liczą tylko na jakiekolwiek jej potknięcie.
Tego samego uczyła swoje dzieci, z których przy życiu pozostała jednak tylko czwórka — Anna już jaśniała na arenie międzynarodowej jako angielska królowa, choć bez żadnego posagu na tamte ziemie przybyła, a Jan z Małgorzatą czekali na własne małżeństwa i świetlaną przyszłość. Największe plany miała jednak co do pierwszego syna, najmądrzejszego, który najwięcej dobrych cech miał otrzymać po obu rodach, z których się wywodził. Teraz jednak to jego czyny najbardziej go do niej zraziły i Zygmunt wiedzieć musiał, że to przełożyć się miało też na jego plany.
Pomówić z nim się jej wreszcie udało, gdy po krótkiej, lecz chłodnej wymowie zdań z Joanną, posłała po niego najwierniejszego sługę, choćby miał go siłą do niej przyprowadzić i za uszy wytargać, jak to jej ojciec bratu robił, gdy ta z płaczem do niego przybiegała. Zygmunt wpadł więc do jej komnaty już trochę uspokojony lub tylko próbował sprawiać takie wrażenie, ucałował dłoń i czoło matki, po chwil to samo zrobiła i Elżbieta, gdy tak z uśmiechem siedziała przed nim i przyglądała się jego twarzy.
— Wiesz już, synu, co ludzie o decyzji Elżbiety mówią? — zapytała go szybko, nie dając mu nawet chwili, by zaraz zaczął ją z synowską miłością komplementować i uspokajać, przekonywać, że wszystko ma pod odpowiednią kontrolą. — Wiesz już, że byle wieśniacy swoje zdanie na ten temat mają, przekupy na targach filozofów udają, a ja dowiaduję się o tym ostatnia. Jestem twoją matką, a nie plotkarą praską, którą kiedyś odcięło się od nadmiaru informacji.
— Wybacz, matko, ale wiedzieć od dawna powinnaś, że szanowałem cię zawsze i kochać będę — zapewnił gorąco, ściskając jej dłoń. — Zamartwiać cię problemami korony nie chciałem. Joanna już mówiła, jak źle zniosłaś waszą ostatnią wspólną podróż i wywody tych urzędników.
— Jej towarzystwa znieść nie mogłam, a nie miejsc, gdzie przyszło nam się zatrzymać. Zapamiętaj to lepiej — rzuciła prosto, marszcząc brwi. Żona pasierba, choć dostojna, piękna i zawsze ułożona, nigdy nie sprawiła, że Pomorzanka jak prawdziwą synową pragnęła ją kochać. Z radością przemieszczała się po kraju, odwiedzając swoje zamki, gdzie z daleka mogła być z dziećmi od Bawarki i życia, które w Pradze zostawiła. — Ale udawać ułożonego przede mną nie musisz. Za dobrze cię znam, mój drogi.
Zaraz złapała go za rękę i ścisnęło mocno, aż grymas niezadowolenia pojawił się znów na Zygmuntowej twarzy — plotki o sile, której jej Bóg miał wcale nie poskąpić, w takich momentach mogły zostać uznane za prawdę. Patrzyła na niego przenikliwym wzrokiem, tak jak gdy zbyt długo bawił się drewnianymi żołnierzykami w dzieciństwie, a przy okazji pochowawszy po kieszeniach kaftanów słodkie pierniki. Jednak ostatniego razu, gdy tak na niego spoglądała, nie wspominał dobrze — ponad rok już minął od momentu, gdy go ostatnich szans na tron polski pozbawiono, gdy go jak wielkiego wilczura od kości odsuwano, by mniejszy, salonowy piesek mógł na jego miejsce wejść i zagrzać je sobie na przyszłość. Pamiętny wzrok matki nadal go bolał, szczególnie gdy kolejny raz niedoszła teściowa dawała mu się we znaki i wolę swego męża zmieniała, jak się to jej podobało.
— Twoja Maria świętuje właśnie koronację swojej siostry, zaraz będzie ze swojego ślubu i nowego męża cieszyć — rzuciła, prostując plecy i zabierając swoją rękę. — Posadzili na tronie jedno dziecko, teraz drugie. Ciebie natomiast nie ma przy żadnym z nich.
Zaraz Luksemburczykowi przypomniał się Wacław, gdy ten słuchać brata musiał, jak raz kolejny od swego przyjazdu zarzucał Bośniaczce, że woli umiłowanego męża nie chroni, że jak dziecię w mgle błądzi, bo się do rządzenia nie nadawała, choć wreszcie do koryta się upchała. Starszy Luksemburczyk nadal był jednak opanowany, za ramię go ściskał, gdy czerwony się miał zrobić na twarzy, aż zlewała się z barwą jego czupryny. Obaj mówili do siebie z przekonaniem, utarczek między nimi nie brakowało, rodzeństwem byli, choć innym mlekiem ich w dzieciństwie pojono i inną kobietę nazywali swą rodzicielką. I ta prawda sprawiała, że Zygmunt za każdym razem wzburzony, lecz ciągle pewny siebie i swych decyzji, opuszczał komnaty Wacława, choćby ten dopiero z łoża wstawał, do kąpieli się przygotowywał czy smakiem wina się w spokoju upajał.
— Ten Francuzik nic im nie da — zaczął pewnie, ściskając szczękę. Starał się ją przekonać do swojego punktu decyzji, jak już próbował robić to z Wacławem. — Jeno problemy będzie sprawiał, bo królowej matce zachciało się układy zrywać i pchać moją żonę w ręce lalusia i schizmatyka. Ze mną jej tak łatwo nie pójdzie, przecież nie zaprzestanę tak walczyć o moją należność. Jak już Wacława ubłagam, a on w końcu zgodzi się bez wahania, na pewno...
— Raz twojego ojca pewność siebie i duma zgubiła — przerwała mu Elżbieta. — Już raz przeciw Andegawenom wystąpił, gdy obraził królową Łokietkównę. I co mu z tego dobrego przyszło? Ty miałeś te wszystkie trony w garści i w myślach moich już w koronie chodziłeś, z Marią u boku. Jak nie jeden, to drugi, a teraz Jadwidze się ten w Polsce trafił, drugi przypadnie Ludwikowi...
Opanowała się na chwilę i spojrzała na niego, na rudowłosą czuprynę, którą mu w dzieciństwie z małą Anną czesała i śmiała się, że warkoczyki pewnej nocy mu uplotą i tak pojedzie z przyrodnim bratem na polowanie. Tego chłopca jednak już przy niej było i teraz o mężczyznę, który z niego wyrósł, lękała się najbardziej. Choć korona mu się należała zawsze i wiedziała, że wspaniałym byłby królem, gdyby tylko mu szansę na to dano, znów odzywała się w niej myśl, że chciałaby mieć go przy sobie. Był jej ukochanym synem, krwią z jej krwi, który szacunek jej u męża zapewnił.
— Ze spokojem to trzeba rozegrać, piony powoli po szachownicy przestawiać. Twój pradziad Kazimierz przewraca się teraz w grobie. On by chciał z powrotem Piastów na tronie osadzić, a u nas krew ta silna jak nigdzie indziej...
— Mówisz, matko, jak prawdziwy mężczyzna, a i z duchami rozmawiasz, skoro wolę dziada znasz. Czyżby cię gdzieś pod Pragą podmienili?
Prychnęła tylko, diadem na głowie poprawiając i oczy zmrużyła — jak małe szparki teraz wyglądały. Zygmunt roześmiał się tylko i oparł wygodnie na krześle, przypatrując się opanowanej twarzy matki.
— Tylko ja stanę po twojej stronie i o szczęście dla ciebie zawsze będę walczyć. Ale nie sprawiaj już na Węgrzech żadnych kłopotów, z zaskoczenia trzeba je... — Skończyć mowy jej jednak nie dano. Drzwi otworzyły się i do komnaty wpadł młody człowiek, trochę garbaty, lecz zaufanie i pracę dobrą na dworze elektora znalazł, bo dobrze podobno mu z oczu się patrzyło.
Od kilku lat pędził on już za Zygmuntem jakby osobistą był jego strażą, a i charakterem się na tle innych sług wyróżniał. Tylko on miał na tyle niewyparzony język, by mówić w obecności księcia to, co mu ślina na język akurat przywiodła i dawno mu zabójczy wzrok księcia przestał przeszkadzać. Tym razem nie było inaczej, bo choć ważną rozmowę przerwał, nie silił się wcale na prawdziwe przeprosiny, nie zwracał na to żadnej uwagi. Wtargnął tam jak burza, nie bacząc na nic i ściskając w ręce długi pergamin.
— A ty tu czego? — warknął Luksemburczyk, gdy mężczyzna skłonił się przed nimi przesadnie, aż prawie upadł na podłogę, wprost pod nogi poprzedniej cesarzowej.
— List przyniosłem, podobno o Francuzów chodzi. A drugi jeszcze z Moraw, trza byłoby w końcu odpisać, być może to coś ważnego. Pomyślałem więc, że przekażę ci, panie, wszystko i...
— Więc nie myśl już więcej i decyzji za mnie nigdy więcej nie podejmuj. To zostaw mądrzejszym — mruknął Zygmunt, odpowiadając mu szybko. — No daj to!
Rozwijająca się schizma zachodnia, pomoc morawskich kuzynów, przyszły atak na należne mu miano i kolejne koszmary, w których przejawiała się jego własna śmierć nad ciemnowłosym diabłem z koroną na głowie — tyle jeszcze czekało na Zygmunta Luksemburskiego, który na ten czas ze zdobyciem jednej korony radził sobie nie najlepiej.
Zamek na Wawelu, Kraków, Królestwo Polskie
Jadwiga przyznać się za nic przed innymi nie mogła, że mimo głębokiej przyjaźni, jaką darzyła zarówno stare, jak i nowe towarzyszki królewskiego życia, czasem pragnęła uwolnić się spod ich opieki, odrzucić ich miłość i szacunek, uwolnić się od dwórek choćby na chwilę. Najbliższe jej sercu przyjaciółki od koronacji zdawały się jeszcze bardziej jej pilnować, przesadnie się nią opiekować, a i informacje ich zdaniem niepotrzebne przed majestatem królewskim zatajać.
Z zaciekawieniem zauważała jednak, jak Margaréta znika czasami w odmętach krakowskiego targu, Erzsébet coraz częściej przyłapywano na oddawaniu się długim rozmyślaniom, a Anna z Marią często o czymś głosem przyciszonym mówiły, choć dotąd słowa nie potrafiły do siebie wymówić. Dziwny nastrój dopadł także Almę, która od połowy października chodziła struta po Wawelu i z rękoma na piersiach skrzyżowanymi lub grymasem niezadowolenia przesiadywała przy Jadwidze, wściekając się co chwilę, a szczególnie gdy młodsza Lackfi szeptała jej coś na ucho lub podśmiewała się z niej, jakby jej tajemnicę jakąś znała. Choć każdą z nich kochała na własny sposób i życia w Krakowie bez nich sobie nie wyobrażała, teraz zdawało się jej już, że za dużo ich jest w jej życiu — czasami więc dzieliła się z nimi swymi marzeniami, w których już jako żona drogiego Wilhelma wydaje je wszystkie za mąż i oddaje pod opiekę nowej rodziny, byleby się ich na chwilę pozbyć. Ukochane dziewczęta były jak słoneczne promienie, które, choć na początku pięknie wyglądają i ubogacają liczne widoki, w nadmiernej ilości były już nie do zniesienia. Andegawenka ciągle uważała, że przydałoby się trochę więcej radosnego deszczyku, który wraz z uśmiechniętą i służącą radą Czochną urozmaiciłby towarzyszący jej ciągle fraucymer.
Damy z Pilczy z rodu Melsztyńskich, o których często opowiadał jej Spytek, wydawały się idealnymi towarzyszkami.
Jej imienniczka, starościna wielkopolska i starsza siostra wojewody krakowskiego, była stateczną i uprzejmą matroną, która jednak pięknie umiała opowiadać, przez co Jadwidze i młodszym dwórkom aż rumieńce z przejęcia na twarzach się pojawiały, gdy kolejne historie, legendy i polskie dzieje tamta im przekazywała. O wiele milszą, skromną, a przy tym świata ciekawszą — przy tym bardzo podobną do samej Jadwigi — była jej jedyna córka. Elżbietę polubiła jeszcze przed jej poznaniem, lepsze zdanie wyrobiła sobie o niej, gdy ta wraz z matką zjechała na Wawel, by na jakiś czas zamieszkać tam pod czujnym okiem ciotki i wuja. Anna jednak nigdy okazji nie miała, by młodą Pilecką poznać i dojrzeć, czy podobna jest do ulubionych kuzynów — zbyt żywa i radosna była, co chwilę o coś ją dopytywała i jej historię starała się poznać. Przyjęła więc z ulgą nakaz królowej, by Elżbieta towarzystwa mogła dotrzymywać Jadwidze, dzięki czemu tamta mogła uwolnić się od ciekawskiej krewniaczki.
Jednak królowa i jej nowa, tymczasowa dwórka, napsuć krwi potrafiły o wiele szybciej. Potrafiły godzinami rozmawiać o wszystkim, co któraś z nich akurat zdążyła podsłuchać, spacerowały po zamkowych ogrodach i wypytywały się nawzajem o życie prowadzone w Pilczy, Melsztynie lub Budzie. Andegawenka wymarzyć sobie takiej nowej towarzyszki nie mogła, bo Elżbieta naprawdę czasami zdawała się do niej z charakteru lub wyglądu podobna, choć ich stroje z różnych materiałów uszyto i innymi krojami się szwaczki przy tworzeniu sukni posługiwały. Królewskie przywileje Andegawenki pozwalały jej bogatsze dekoracje do ubrań dodawać, rozmaite pochodzenie i życie na budzińskim dworze sprawiło zaś, że inną modą się interesowała i w innych zasadach garderobę pozwalała zaufanym służkom tworzyć. Stateczna starościna Pilecka zupełnie inaczej do spraw młodych niewiast podchodziła, dawno już zapomniała, jaką radość sprawiały jej marzenia o wielkich ucztach, strojach i porywach serca — córkę starała się wychować dobrze, co jednak uniemożliwił jej Wawel, kuszący jedyną dotąd wnuczkę Jaśka Melsztyńskiego obietnicą dostatniego życia.
Jednak choćby pięknym charakterem obie Pileckie mogły się poszczycić, Jadwiga pewna była, że nigdy ich prawdziwej twarzy odkryć nie będzie w stanie. Serca dam z Pilczy okryły się okropną żałobą, gdy przed kilkoma miesiącami zgasł starosta wielkopolski, dumny mąż i ojciec.
Jadwiga dobrze wiedziała, jak to jest stracić ojca — cząstkę życia, za która tęskni się każdego dnia i wspomina się tamte czasy bez opamiętania, by choć na chwilę powrócić myślami do szczęśliwego życia. Przyznać się mogła nawet przed samą sobą, że krzywda wyrządzona jej przed dwoma laty, mogła zdawać się jeszcze gorsza — Elżbieta starsza od niej o niewiele była, a Jadwiga obawiała się już powoli, że za jakiś czas zapomni o ciepłych i radosnych oczach Ludwika, o tym, jak uparcie czytał z nią i Marią kolejne księgi i obiecał im, że zawsze będą szczęśliwe. Nie chciała tracić tych wspomnień, ale wierzyła w każde słowa siostry Spytka, która wykazywała się dzieleniem się z Jadwigą niezaprzeczalnie mądrymi radami — a skoro Pilecka mówiła, że kiedyś naprawdę o tym strachu zapomni, Andegawenka wiedziała, że tak będzie.
Czasami jednak, by uwolnić Elżbietę od smutnych modlitw za duszę ojca, spędzania czasu z matką w zupełnej ciszy i mroku kaplicy i kolejnych okazji by na jej poliki wydostały się niepotrzebne łzy, Jadwiga zabierała ją na długi spacer. Tak też było i tym razem, gdy Andegawenka zmęczona była kolejną trudną radą z panami, na której starała się przyswoić nowe zasady, traktaty i problemy Polski — urzędnicy państwowi wcale jej tego nie ułatwiali, choć tylko ci małopolscy i najbardziej jej wierni zostali przy niej.
Choć wiele spraw z nią nie omawiali, bo nadal mieli jej w rządach pomagać i znacznie większą pieczę sprawować, czasami zapominali o tym, że to oni błędy popełniają, nie ona. Ludzie zrzucali winę za problemy na jej młody wiek, małą znajomość polskiego prawa i tradycji, choć wcześniej zgodnie mówili, że bardziej zaznajomionego z obyczajami i naukowymi dziedzinami króla nie widzieli. Nie wiedziała już, co sądzić ma o tych wszystkich osobach, które się przy niej kręciły, czekając na każde jej potknięcie — fraucymerowi jednak mogła ufać o każdej porze, więc tylko jego członkiniom zwierzała się z obaw lub problemów.
Razem z Elżbietą i Czochną spacerowały więc po ogrodowych alejkach, po jakimś czasie usiadły przy murze tak, by strażnicy mogli ich dojrzeć i w odpowiedniej chwili obronić.
— Więc jak ci się Wawel podoba, kochana Elżbieto? — zapytała radośnie Jadwiga, gdy promienie słoneczne znów poczęły tańczyć na ich twarzach, przedzierając się przez liście drzew.
— Oczywiście jest piękny, pani — odpowiedziała uśmiechnięta Pilecka, a Czochna pokiwała głową, zgadzając się z młodą starościanką. — A jaki radosny! Wcześniej wuj opowiadał o nim tak smętnie, że sprawiał wrażenie grobowej kaplicy, teraz czuć się można jak w opowieściach dziada mojego, on pamiętał jeszcze czasy świetności Wawelu. Wszak sam wtedy panny na dworze zabawiał.
Zaśmiały się obie radośnie, znów powracając do rozpytywania o najnowsze kroje sukien, życie w Pilczy i Melsztynie, potem dopytywania o życie Czochny, która jednak za dość prostolinijną i nieciekawą osobę się uważała. Rzekła więc tylko kilka najprostszych sformułowań, opowiedziała o rycerskim bracie, który w imię królowej miałby w każdym przypadku walczyć. Zaraz jednak ważniejsze sprawy znalazły do omawiania, tym razem jednak Jadwiga przestała już mówić i zamilkła na krótki czas, powracając myślami do ostatniego listu z Budy, przypominając sobie zapisane umiłowanym, matczynym pismem słowa.
Niekiedy zastanawiała się, co by poczęła, gdyby panowie jakimś wielkim cudem zgodzili się na jej wyjazd, a ona powrócić by mogła do rodziny, choćby na rok lub dwa, by jeszcze spędzić z matką i siostrą trochę więcej czasu. Królowa w końcu walkę o jej powrót obiecała, Małopolanie zgodzić się jednak na błagania nie zamierzali i choć listy matka posyłała, bo jako regentka Królestwa Węgier władzę miała wielką, w oczach Polaków już królewską opiekunką nie była. Więc gdy Małopolanie i Wielkopolanie w zgodzie mówili „nie", pewne było, że spotkania z rodziną i pozostawionymi w Budzie przyjaciółmi czy zawróconą z orszakiem Marą może urządzać sobie jedynie na papierze.
— Nieobecnaś, pani — zauważyła Pilecka, a Jadwiga obróciła się szybko w jej stronę, spojrzawszy na lekki uśmiech starszej z jasnowłosych. — Zmęczonaś obradami, czy stało się coś innego?
— Nic się nie dzieje, droga Elżbieto. Jedynie o rodzinie myślę, pan wojewoda i reszta pewnie zdradzili już przyczynę mojego zachowania.
— To nic złego tęsknić za rodziną, obie dobrze o tym wiemy — rzuciła cicho Elżbieta. — Straciłaś, pani, wiele osób w swoim życiu, ja również nie otrząsnęłam się jeszcze po śmierci ojca i nie wiem, ile lat zajmie mi pogodzenie się z tym, że go już zabrakło. — Głos drżał jej już lekko, bo ostatnio starała się obraz ojca z pamięci wypierać, a teraz znów powrócił ze zdwojoną siłą. — Ale poradzimy sobie ze wszystkim, jeśli nas rodzina będzie wspierać, nawet jeśli tylko listami będziemy mogły wypełnić po niej pustkę. Matka moja tak zawsze mówiła...
— I miała rację — przerwała jej Jadwiga, odbierając od Czochny opasłe tomiszcze z pieśniami. — Już listopad, niedługo pierwsze święta na Wawelu. Mam nadzieję, że zostaniecie tutaj na dłużej.
— Mojej obecności się możesz spodziewać pani, póki wuj mnie dość nie będzie miał lub z matką nie znajdzie mi męża. A na to się na razie nie zapowiada. Z chęcią tutaj zostanę i opowiem ci, pani, jeśli pozwolisz, o krakowskich szopkach i obchodach narodzin Pana Jezusa. Mam nadzieję, że pierniki uwielbiasz, pani, bo od ciotki Anny to na pewno ich całą garść dostaniesz.
— To dlatego Spytek tak jej ciągle mówi, by w tym roku mniej ciastek jadała na święta?
— Jako dziecko podobna zjadała ich tyle, że bracia i kuzyni nazywali ją kuleczką piernikową. Teraz już się na nich obraża, jak tylko o tym wspomną...
Śmiały się tak długo, póki wiatr nie stał się zimny jak lód i bardziej porywisty, a rozdygotana Alma przyszła po nie szybko, by do komnaty królewskiej wracały. W końcu więc chwyciły się pod ramię, bo chłód już coraz większy im doskwierał, a potem znów śmiały się wśród zamkowych korytarzach.
Dzień dobry!
10 rozdział oddaję w wasze ręce, a w nim dalej ciągniemy sprawę z Siemowitem (nie martwcie się, niedługo wróci z armią ^^), odwiedzamy Pragę, a na Wawelu zjawiają się panie Pileckie.
Akcja powoli się rozkręca, zaraz wyjedziemy na wojnę, ale najpierw pojedźmy na wschód, bo południe już mamy poznane. Korygiełło wraca w rodzinne strony, tym razem wie o wiele więcej niż wcześniej, ataki na Litwie nadal trwają i nie opuszczą nas przez następne rozdziały. A potem przywitamy jeszcze część Olgierdowiczów i Witolda. No, mam nadzieję, że będzie dobrze.
Do zobaczenia!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top