Rozdział 11.

Jeśli czekacie na "Jej promienny uśmiech", to w przyszłym miesiącu, jak już napiszę ten następny rozdział. Za to KD idzie mi dobrze pisane po akapicie w drodze do pracy. Zdecydowanie jest to rozdział +18. Żeby nie było, że nie ostrzegałam.

***

Wiatr w Wewnętrznym Świecie był czymś, czego się już nigdy nie spodziewała zauważyć. Nie chciała jednak żyć nadzieją, że to coś oznacza, raczej to kolejna złośliwość Króla, by jej dokuczyć za to, co mu zrobiła. Starała się więc o tym nie myśleć, choć to łagodne muskanie na twarzy, zabawa rozpuszczonymi włosami i cichy szum wody w jeziorze koiły jej duszę jak nic innego. Teraz pozostał tylko żal, że nic nie mogło być jak kiedyś. Choć to i tak nie miało znaczenia, skoro niedługo zniknie.

Król obserwował ją w ciszy, z tym firmowym uśmiechem, którego tak nie znosiła. Wiedziała, co chciał powiedzieć, lecz to nic nie zmieniało. To ona podejmowała decyzje, tylko ona mogła jeszcze coś zmienić.

Milczeli przez kolejnych parę minut, które Corrie zaczynały ciążyć. Wiedziała, że Król nie wezwał jej tu tylko po to, by na nią spoglądać.

– Wyrzuć to z siebie wreszcie – odezwała się pierwsza. – Oboje wiemy, że chcesz sobie ze mnie kpić.

– Nie kpiłbym ze swej Strażniczki – odparł spokojnie. – W końcu to ty mnie pokonałaś i zmusiłaś do uległości twym planom.

– Lecz ty, Królu, będziesz żył wiecznie, mnie pozostało zaledwie kilka dni życia. Zwłaszcza jeśli wszystko pójdzie źle.

– Czemu więc nie wezwiesz ich na służbę, zamiast jedynie prosić?

– Nie mam prawa niczego od nich żądać.

– Jesteś potomkinią poprzedniego Króla, moją Strażniczką.

– Tak samo jak oni. Namiestnicy mieli być sobie równi. Jaki będzie w tym sens, jeśli przyjdę i zacznę wydawać rozkazy?

– Brak ci stanowczości, Corrien. Nadal jesteś jedynie przerażonym dzieckiem.

Spojrzała na niego z pogardą. Nie żeby się nie spodziewała po nim takich słów, nie zapomniała, że ma do czynienia z psychopatą i zbrodniarzem.

– Możliwe. Za to ty, Królu, brzmisz znów na despotę, którego nie obchodzi nic poza czubkiem własnego nosa.

– Władza to samotność, Corrien.

– W samotności nie ma nic dobrego, nic kuszącego. Jest zimna, straszna, wyniszczająca.

Pamiętała dobrze te słowa wypowiedziane przez Kimiko, która może trochę jej współczuła, choć Corrie wiedziała, że mówiła je głównie dla siebie, bo dziewczyna również nie chciała być samotna. Możliwe, że gdyby nie tamte słowa, które wtedy uderzyły Shiroyamę podwójnie, konflikt z Aizenem i Akemi skończyłby się całkiem inaczej. Może nikt z nich by nie przetrwał.

– Tylko słabi boją się samotności – odparł Król.

– Wszyscy jesteśmy słabi w takim razie, mój Królu. – Uśmiechnęła się szeroko. – Jesteś szczęśliwy, stojąc na samym szczycie sam, opuszczony przez wszystkich, którzy kiedykolwiek chcieli mieć z tobą coś wspólnego? Oddałbym wszystko, by znów być tak słabą, by potrzebować i żyć obok tych, którzy dostrzegli we mnie kogoś, z kim warto spędzać czas. Może czas skończyć z tymi dyrdymałami, które wmówiła ci Akemi? Czyim królem będziesz, kiedy wszyscy się od ciebie odwrócą?

Uciekła z Wewnętrznego Świata, nim usłyszała odpowiedź i pozostała głucha na Króla. Jakaś część jej miała nadzieję, że da mu to czas na przemyślenie jej słów, dostrzeżenie, że nie zawsze miał rację, nawet jeśli przez wieki utwierdzał się, że jedynie on zna najprawdziwszą prawdę. Przecież to nie było takie proste.

Z drugiej strony nie liczyła na nic. Król wciąż był Aizenem, który nie liczył się z innymi, a ta bezsensowna dyskusja była tylko kolejną igraszką w jego nudnym i monotonnym życiu, jakie mu pozostało. Nie powinna zwracać na to uwagi, angażować się. Zwłaszcza z myślą, że nie zostało jej zbyt wiele czasu.

Westchnęła, spoglądając w wieczorne niebo. Była zmęczona tym wszystkim, rozdrapywaniem starych ran, które w rzeczywistości ich nie dotyczyły, spojrzeniami pełnymi powściągliwości i nieufności. Nawet towarzystwo Renjiego, które zwykle uprzejmie ignorowała, w tym momencie zaczęło ją drażnić. Nie pomagała myśl, że to nie jest jej Renji, więc nie może na niego liczyć, bo ten Abarai był podejrzliwy i szorstki w obyciu. Tęskniła za tym, by ktoś po prostu stanął po jej stronie, by miała się na kim oprzeć, przytulić bez myślenia o tym wszystkim. Była słaba w definicji Króla, ale tęskniła za zwyczajną bliskością i momentem wytchnienia. Za poczuciem bezpieczeństwa.

– Renji!

Znajomy głos sprawił, że Corrie także się odwróciła, co mogło wyglądać, jak zwyczajna ciekawość. Zresztą Abarai nie zwrócił na to uwagi, pytając:

– Coś się stało, Rangiku-san?

– A, nie. – Ichimaru roześmiała się perliście. – Po prostu zobaczyłam was i pomyślałam, że może pójdziecie z nami na jednego. – Spojrzała przy tym na Corrie, nie kryjąc ciekawości.

Shiroyama podejrzewała, że do tej pory przeszkodą nie do przeskoczenia była rezydencja Kuchiki, w której Rangiku raczej nie mogła jej dopaść, by porozmawiać i poznać się bliżej, a z pewnością chciała wiedzieć jak najwięcej na temat ich niespodziewanego gościa.

– Wątpię, żeby to był dobry pomysł, Rangiku-san. Poza tym to arystokratka. – Abarai nawet nie krył się z niechęcią, za co po raz kolejny Corrie miała ochotę mu przywalić.

– A co to zmienia? – Rangiku nie dała się tak łatwo spławić. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że kapitan Kuchiki wyznaczył jej godziny, kiedy może przebywać poza rezydencją.

Na te słowa Corrie roześmiała się mimowolnie. Podejrzewała, że gdyby nie jej pozycja, Byakuya z chęcią ograniczyłby jej swobodę poruszania się. Teraz jednak zwróciła na siebie ich pełną uwagę.

– Może wypadałoby mnie zapytać o zdanie, poruczniku Abarai? – zapytała z uśmiechem wciąż czającym się na jej twarzy, pozwalając sobie na tak niewielką zemstę za to, że znowu Renji mówi o niej tak, jakby nie stała tuż obok.

– Wątpliwe, żeby towarzystwo prostych oficerów było ciekawe dla arystokratki – odgryzł się zaraz.

– Pozwolisz, poruczniku, że sama to ocenię – odparła z drwiącym uśmieszkiem.

Tym razem to Rangiku zachichotała, ale zaraz spojrzała surowo na Abaraia.

– Nie bądź chamem, Renji. To nasz gość – zrugała przyjaciela, po czym spojrzała na Corrie. – Jak powinnam się...

– Po imieniu wystarczy – Shiroyama weszła jej w słowo, domyślając się, o co chodzi. – Nie jestem przyzwyczajona do dworskiej etykiety. I chętnie spędzę z wami ten wieczór, choć nie jestem pewna, czy moja obecność będzie mile widziana. W końcu wprowadziłam nieco zamieszania w tym trudnym czasie.

– Nie przejmuj się tym. – Rangiku machnęła ręką. – W sumie to wszyscy bardziej są ciekawi, kim jesteś i jakie są twoje zamiary niż podejrzewają cię o bratanie się z wrogiem. Zresztą jak ich poznasz, przekonasz się, że nie są tacy źli, na jakich wyglądają.

– Wierzę. I chyba się przyzwyczaiłam, że obecnie jestem dość ciekawym obiektem do oglądania. Z zaproszenia jednak chętnie skorzystam.

Rangiku uśmiechnęła się promiennie i zaprowadziła ich do jednej z knajp, które Corrie pamiętała z dawnych lat, jeszcze przed Upadkiem. Przy stole siedziało już parę osób, zresztą grono to nie zmieniało się nigdy. Na moment pozwoliła się wypełnić uczuciu nostalgii, w której była też radość. Udało jej się odzyskać ten obraz, choć dla niej nie było w nim miejsca.

Myśl, że może to jednak zły pomysł, przyszła wraz z wejściem do knajpy Kiry i Hisagiego. Ten drugi zmieszał się wyraźnie na jej widok i odwrócił wzrok, nie wiedząc, co miałby powiedzieć. Od tamtego wieczornego spotkania nie potrafił rozgryźć jej słów, w które owijała zamiary, plany i uczucia, a jednak nie potrafił jej tak po prostu wyrzucić z głowy. Była zbyt blisko, choć nadal oddalona o wielką przepaść pomiędzy nimi, której chyba nie powinien przekraczać.

Początkowo atmosfera nie była zbyt przyjazna, shinigami usilnie starali się rozmawiać tylko o neutralnych sprawach, czując się dość skrępowani obecnością milczącej Corrie. Jednak alkohol jak zwykle rozwiał nieprzyjemny woal, sprawiając, że zaczęli się rozluźniać, a w dyskusję wkradły się bardziej prywatne tematy wraz z obawami co do nadchodzącej wojny.

Corrie też wyjątkowo nie wylewała za kołnierz. Mówiła niewiele, głównie przysłuchując się rozmowom, odpowiadała uprzejmie, ale oszczędnie. Chłonęła ten widok, przekonując samą siebie, że tyle jej wystarczy do szczęścia. Jedynie cichy głosik, niepokojąco podobny do Króla, wypominał, że się oszukuje, bo chciałaby być znów częścią tego. Głupie, nieposłuszne serce rozrywało się na strzępy za każdym razem, gdy dostrzegało, że to nie jest już jej świat. Że Corrie nie ma tu własnego miejsca, jest intruzem, niechcianym porywem wiatru, o którym w końcu zapomną.

– Pójdę już – oznajmiła, wstając od stołu. – Dziękuję za miły wieczór, ale nie chciałabym niepokoić kapitana Kuchiki bardziej, niż wypada.

– Nie powinnaś sama wracać o tej porze – zauważyła Rangiku. – Może Shuuhei cię odprowadzi?

Dostrzegła, jak Hisagi przez cały wieczór zerka na Corrie, choć ani razu nie próbował zagadać do dziewczyny. Miała kilka teorii na ten temat, ale póki co zamierzała umożliwić im kilka chwil sam na sam. Przecież to nic złego, prawda?

Shuuhei oderwał się od czarki, kiedy usłyszał swoje imię. Zerknął na Rangiku, potem na Corrie, która nie wyglądała na zachwyconą tym pomysłem, i skinął głową.

– Jasne, nie ma problemu – powiedział mechanicznie. – I tak powinienem się zbierać, inaczej kapitan znowu będzie rano marudził.

Nie był pewny, czy cieszy się z tej otrzymanej szansy, ale wyszedł wraz z Corrie w noc. Ulice o tej porze świeciły pustkami, było za wcześnie dla pijanego towarzystwa, by wracać do domów, a ci, którzy nie uczestniczyli w nocnym życiu, już się nie włóczyli. Byli tu kompletnie sami.

– Rangiku chyba zauważyła, że ci się przyglądam – odezwał się po kilku krokach, choć to nie było to, co chciał powiedzieć. Jednak alkohol sprawiał, że gadał, co mu ślina na język przyniosła. – Chyba pomyślała, że cię lubię.

Corrie zatrzymała się i odwróciła do niego z poważnym spojrzeniem, pod którym ukryła wszystkie inne emocje.

– Chyba poprzednim razem wyraziłam się dość jasno, byś się do mnie nie zbliżał, poruczniku Hisagi – odparła sucho. – Myślę więc, że w tym miejscu możemy się rozejść. Nie musisz troszczyć się o moje bezpieczeństwo.

Shuuhei się skrzywił. Nie był pewny powodu, ale słowa Corrie ubodły go mocniej, niż mógł się spodziewać. Jednocześnie dotarło do niego, że to maska.

– Mam wrażenie, że próbujesz mnie unikać z jakiegoś szczególnego powodu, a jednocześnie krążysz cały czas w pobliżu – odpowiedział i zaraz się przeklął za pijaństwo, bo na trzeźwo nie byłby tak śmiały.

Nie odpowiedziała, na jej twarzy nie pojawiło się nic na te słowa, co go zaniepokoiło, ale wolał się już nie odzywać. Czekał na jej reakcję.

Była pijana. Inaczej nie mogła tłumaczyć, czemu jeszcze stamtąd nie odeszła, zwłaszcza po tych słowach, za to wpatrywała się w szare oczy Hisagiego. To nie miało sensu, wiedziała o tym, a jednak alkohol sprawił, że przez chwilę miała to wszystko gdzieś. Wojnę, miecze, zegar bezlitośnie odmierzający pozostały jej czas, Króla, który jej tego nie przepuści. To wszystko nie miało znaczenia, gdy postawiła krok bliżej, wspięła się na palce i pocałowała go.

Objął ją, przygarnął bliżej, nie poświęcając ani chwili myśli "dlaczego". Smakował usta, które chętnie przylgnęły do jego własnych. Smakowała nieco gorzko, sake i desperacją, której nie rozumiał, ale nie chciał teraz o to pytać. Dłoń przesunął na kark ukryty pod tymi kilkoma pasmami, które uciekły z koka. Zamruczała z aprobatą, obejmując go mocniej, jakby szukając w nim bezpieczeństwa i oparcia. Nie zaprotestowała, gdy plecy spotkały się z chłodnym murem, kolano wsunęła pomiędzy jego własne, dając do zrozumienia, czego pragnie.

Oderwał się od ust, musnął palcami policzek. Ten poparzony, szorstki blizną, która nigdy się nie zagoi. Spojrzał w zielone oczy płonące pożądaniem, nie widział w nich cienia wahania, choć do tej pory trzymała go na dystans. Jak wszystkich. Wiedział, alkohol im obojgu dodał złudnej odwagi, lecz nawet jeśli rozsądek próbował go powstrzymać, to zamierzał brnąć w to dalej. Nie rozumiał, lecz w tej chwili nie musiał rozumieć.

– Nie, żebym nie lubił przyjemności na wolnym powietrzu, ale to chyba nie jest odpowiednie miejsce – odezwał się cicho w krótkim momencie trzeźwości. – Będzie nam wygodniej.

Zaśmiała się. Miała piękny śmiech, pełny życia i nieskrępowanej radości. Pamiętała dobrze ten pierwszy samotny dach w chwili strachu przed przyszłością, każdy kolejny szorstki i zimny, użyczone łóżko. Jakby w innym życiu, w innym świecie.

Uznał to za zgodę. Objął ją mocniej, w zaledwie kilku krokach shunpo pokonał odległość do własnej sypialni i łóżka, zagłuszając rozsądek pożądaniem. Tego pragnął w tym momencie i nie chciał słyszeć własnej głowy, że to przecież nie ma żadnego sensu.

Nie czuła się skrępowana, gdy ściągała z niego kosode, dłońmi błądząc po umięśnionym torsie i brzuchu. Wzdrygnął się lekko, dłonie miała zimne, lecz zaraz o tym zapomniał, sięgając po grzebień, który utrzymywał jej włosy w koku. Brązowe pasma rozsypały się, okrywając szczupłe ramiona ukryte pod yukatą. Nie był pewien, kiedy znalazł się na łóżku, a Corrien na nim, poruszając się sugestywnie i całując rozpaloną skórę. Nie sądził, że którakolwiek kobieta odbierze mu rozum do tego stopnia, ale nie przejmował się tym teraz.

Warknęła gardłowo, gdy podniósł się do siadu i zmusił ją do wyprostowania się. Poruszyła biodrami znowu, westchnął, lecz zdołał ustami sięgnąć jej usta. Trochę na oślep odnalazł kokardę obi, szarfa uwolniła yukatę, która ześlizgnęła się łagodnie z ramion Corrien, by po chwili znaleźć się gdzieś na podłodze.

Zsunął się z pocałunkami na jej szyję tak ochoczo podstawioną, dłońmi pieścił sutki i brzuch, by zejść niżej. Zaciśnięte na ramionach palce i jęk podpowiedziały mu, że idzie w dobrym kierunku. Przewrócił ją na posłanie, bezwstydnie rozsunął nogi, całując wnętrze drżących ud. Zerknął na jej twarz, lecz nie zobaczył odrobiny zawahania, soczyste rumieńce tylko dodawały uroku dziewczynie, do tej pory tak nieosiągalna, a teraz na wyciągnięcie ręki.

Zacisnęła palce na kocu, zsunęła bezwiednie nogi, dociskając je do ramion Shuuheia, którego zaraz od siebie oderwała. Skradła mu kolejny pocałunek, czując swój własny, nieco słony smak, szarpnęła hakamę zniecierpliwiona, że jeszcze jakiś materiał ich ogranicza.

Zaśmiał się krótko, na co prychnęła, rzucając mu wyzywające spojrzenie. Nie wahał się, hakama znalazła się gdzieś obok yukaty, Corrie jęknęła, przyciągnęła Shuuheia bliżej, odnalazła usta w pocałunku, pozwoliła nadać ich ruchom rytm. Wszystko było nieważne, prócz tego ciepłego ciała próbującego stopić się z nią w jedno.

Szczyt przyszedł zbyt szybko, na moment pozbawił go wszystkich zmysłów, ciało pod nim wygięło się w łuk i opadło na materac, w swym imieniu usłyszał wszystkie emocje, które nią targały. Chyba nigdy nie czuł się tak bardzo na miejscu, jak w tej chwili, właśnie tutaj, u jej boku. Nie chciał się stąd ruszać, wypuszczać jej z ramion.

Wtulił twarz w dekolt Corrie, napawał się zapachem i dotykiem miękkiej skóry. Czuł, jak uspokaja oddech, choć jej serce nadal niespokojnie wybijało rytm. Złapał w palce brązowy kosmyk, przesunął go w dłoni i w końcu sam zsunął się na bok, na materac, przyciągając dziewczynę do siebie.

Zadrżała, gdy chłodny powiew nocy wleciał do pokoju przez otwarte okno. Powinien je zamknąć, ale nie chciał się stąd ruszać i jej puszczać chyba w obawie, że jeśli się odwróci, Corrien po prostu zniknie niczym mara. Jeszcze przez chwilę pragnął się łudzić, że to może trwać. Na oślep odnalazł koc i przykrył ich oboje, dając sobie i jej to złudne poczucie bezpieczeństwa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top