Rozdział 1

(Edward)

Wyszedłem lekko chwiejnym krokiem z sali, gdzie rozmawiałem z królem Gerdanii. Zastanawiałem się, dlaczego mężczyźnie tak bardzo zależało na czasie, i choć byłem upojony alkoholem, coś podpowiadało mi, że jego intencje nie były do końca szczere. Nie wiedziałem jednak, o co mu dokładnie chodziło, więc nie chciałem wysnuwać pochopnych wniosków.

Zanim znalazł mnie posłaniec Aleksandra, błądziłem między wsiami, szukając lekkich robót przy unieszkodliwianiu pasożytów lub nękających ludzi potworach. Było to jedno z moich ulubionych zajęć poza upijaniem się w jakiejś przydrożnej tawernie, pozwalało mi na wyżycie się, nie krzywdząc niewinnych osób. Im bliżej byłem stolicy Gerdanii, tym częściej słyszałem o legendzie, w której była wzmianka o wilczycy, wybawicielce narodu. Mówiono, że owa przepowiednia powoli zaczynała się spełniać, co w jakiś sposób wpływało na Aleksandra i poddanych. Król coraz częściej wysyłał swoich popleczników do lasu, gdzie kryło się krwiożercze zwierzę, ale z marnym skutkiem, zaś lud jedynie czekał na wyzwolenie.

Na trzeźwo tego nie zdzierżę... potrzebuję rumu, pomyślałem, uparcie próbując ustać w pionie.

Z nadzieją podszedłem do stojącego nieopodal strażnika ubranego w czerwony mundur ze złotymi oznaczeniami, aby zapytać, gdzie znajdowała się jakaś tawerna lub cokolwiek, gdzie można było się czegoś napić. Na jego twarzy widniała maska obojętności. Patrzył z zainteresowaniem prosto w ścianę, jakby tam właśnie wtedy odgrywany był jakiś wspaniały spektakl.

— Król zabronił paniczowi wychodzić z zamku — oznajmił, nadal na mnie nie patrząc.

Spojrzałem na niego sfrustrowany zakazem, mając ochotę uderzyć pięścią w obojętną twarz strażnika. Było mi żal, że tamtej nocy nie umoczyłem ust w kuflu piwa lub szklance rumu. Zaciskając ręce, starałem się myśleć o czymkolwiek innym niż alkohol i bezpodstawny zakaz króla. Ze skwaszoną miną udałem się w kierunku, gdzie powinna znajdować się moja tymczasowa komnata, którą pokazał mi wcześniej główny zarządca służby w tym zamku. Obserwowałem, jak jaskrawa czerwień ścian i dywanu stawała się ciemniejsza, a okna powoli zastępowała coraz większa ilość pochodni i lamp naftowych. Wydawało się, że cały zamek wraz z umundurowaniem służby utrzymany był w jednolitej tonacji, jakby nie znali innych barw. Napawało to dziwnym niepokojem i zarazem spokojem, dzięki uporządkowaniu tak znikomych spraw jak kolorystyka uniformów.

Zadowolony złapałem za miedzianą klamkę, po czym otworzyłem drzwi do swojej komnaty, rozglądając się po niej. Była ona utrzymana w ciemnych odcieniach czerwieni z domieszką czerni i chyba szarości. Na marmurowej posadzce leżał perski dywan, na którym stał mahoniowy stolik z tacą z jedzeniem. Ogromne okna zasłonięte były czarnymi zasłonami ze złotymi wzorami, a łóżko z baldachimem, stojące naprzeciwko drzwi, zajmowało połowę pomieszczenia. Na gładkiej pościeli ułożony był stos poduch i kilku koców. W rogu pomieszczenia umieszczona była komoda, a zaraz obok niej drzwi do łazienki, gdzie na razie nie miałem ochoty iść.

Podszedłem do tacy, gdzie na porcelanowym talerzyku ułożono cynamonki, a obok szklankę z sokiem porzeczkowym. Powąchałem danie, aby wyczuć, czy nie dodano tam przypadkiem trucizny lub jakiegoś narkotyku. I ku mojej uciesze nie wyczułem nic niepokojącego, więc ze spokojem złapałem za pierwszą bułeczkę. Miałem ochotę dodać do soku czegoś z procentami, ale z żalem przypomniałem sobie, że wtedy nic takiego przy sobie nie miałem. Po posiłku padłem na łóżko, zrzucając tym samym poduszki i, bez wcześniejszej kąpieli, postanowiłem się zdrzemnąć.

Brud powyżej pięciu cali sam odpada. Z tą myślą przymknąłem powieki i zasnąłem.

♛♛♛

Rano obudziły mnie odgłosy szarpaniny dochodzące zza drzwi komnaty. Mając nadzieję, że to ktoś z obsługi niosący mi alkohol i jedzenie, zrzuciłem z siebie kołdrę i dla bezpieczeństwa chwyciłem za pistolet, odbezpieczając go. Podszedłem do drzwi i z poważną miną złapałem za klamkę, otwierając je. Zaskoczył mnie widok dwójki mężczyzn ubranych w znajome mundury, do których w tamtej chwili mierzyłem z broni. Byli bladzi, jakby zobaczyli co najmniej gromadę duchów. Wpatrywali się we mnie, co rusz spoglądając ukradkiem na pistolet.

— Czego chcecie? — spytałem, opierając się o framugę.

Patrzyłem na nich, chcąc dowiedzieć się, dlaczego przerwali mi sen, ale zamiast tego spotkała mnie z ich strony cisza, zakłócana naszymi oddechami. Obserwowałem ich w milczeniu, zauważając podobieństwo między strażnikami. Oboje mieli ciemnobrunatne włosy, niemal czarne, i prawie identyczne rysy twarzy. Ten po lewej był wyższy i miał zielone oczy, zaś ten po prawej posiadał szare tęczówki i bardziej rozbudowaną sylwetkę.

— Król rozkazał już ruszać — odezwał się wyższy brunet.

— Tak bez śniadania? — Przygryzłem wargę, zabezpieczając pistolet i chowając go za pas. — To niezdrowo.

— Prowiant czeka na nas już przy lesie. Druga część naszej grupy wyruszyła w połowie nocy, aby panicza zbyt wcześnie nie budzić — zameldował niższy.

— Nie nazywajcie mnie „paniczem". — Westchnąłem, rezygnując z szybkiego zaspokojenia głodu.

Bez słowa wyszliśmy z komnaty, idąc w stronę nieoświetlonego korytarza. Przeszliśmy kilka metrów, a mnie zastanawiała cisza panująca wokół nas. Wydawało się, jakby wszelkie życie zamarło i czekało, aż coś się wydarzy. Było to dziwne i dość niezręczne. Nie przywykłem do czegoś takiego, szczególnie w zamkach, gdzie czasem zdarzało mi się pomieszkiwać. Zawsze było słychać krzątającą się służbę i śmiech ich dzieci. Tutaj cisza sprawiała wrażenie sztucznej, wręcz martwej. Przerażała mnie ciemność korytarza, w którą mieliśmy wniknąć, ale nagły blask smugi światła skutecznie ją rozjaśnił. Strażnicy złapali po jednej z zapalonych pochodni z innego korytarza, po czym spojrzeli po sobie, uśmiechając się jak małe dzieci.

— Proszę się nie bać, idziemy do zbrojowni — powiedział któryś.

Po dłuższej chwili doszliśmy do dużych, metalowych drzwi, które po otwarciu ukazały pomieszczenie pełne najróżniejszej broni. Na ścianach zawieszone były miecze, sztylety, zarówno krótkie, jak i długie, łuki, kusze i wiele innych. Rozejrzałem się zafascynowany po pokoju i nie dowierzałem własnym oczom. Dawno nie widziałem takiej ilości broni, przez co wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegły podniecające dreszcze.

— Możemy wziąć stąd cokolwiek? — spytałem, przełykając nagromadzoną ślinę.

— Oczywiście, mamy ją zabić lub zranić, a do tego potrzebne nam będzie coś więcej niż pistolet kurkowy — odezwał się niższy mężczyzna, sugestywnie spoglądając na moją broń umiejscowioną przy pasie.

Zwróciłem wzrok na stół stojący na środku sali. Widziałem na nim wiele porozkładanych pistoletów, jednak mnie najbardziej zainteresował ten leżący na lekkim podwyższeniu. Poczułem się, jakby czekał tylko na mnie. Karabin Murser Kar98k z dwurzędnym magazynkiem pudełkowym o pojemności pięciu naboi zachwycał każdego, kto kiedykolwiek o nim słyszał. Nie mogłem oderwać od niego oczu, aż do momentu, gdy podszedłem i wziąłem go do ręki. Jego ciężar przyjemnie leżał w moich dłoniach, jakby naprawdę stworzony był tylko dla mnie. Mimowolnie przejechałem palcami po lufie, czując kolejną salwę dreszczy. Byłem podekscytowany na samą myśl, że mogłem strzelać z tego cudownego wynalazku.

— Możemy iść — stwierdziłem po zabraniu kilku magazynków z nabojami.

Spojrzałem na strażników, dostrzegając w ich dłoniach po dwa sztylety. W moim mniemaniu była to marna broń do zabijania krwiożerczych wilków, ale skoro takie wybrali, to nie zamierzałem się wtrącać. Przypuszczałem, że mieli jakieś zasady w dobieraniu sobie broni poprzez swój stopień wojskowy. Takie rozwiązanie było niezbyt praktycznie w trakcie ewentualnej wojny, ale nie chciałem dyskutować z ich ministrem od spraw militarnych.

Nim się obejrzałem, wyszliśmy z pomieszczenia, podążając ponownie nieoświetlonym korytarzem. Szliśmy tak kilka minut, mijając kolejne komnaty i przejścia do zachodniego skrzydła zamku, kiedy w końcu dotarliśmy do ślepego zaułku. Spojrzałem na strażników, lecz ci wcale nie wyglądali, jakby zabłądzili, a wręcz przeciwnie, pewnie błądzili palcami po kamiennej ścianie, która o dziwo nie była pomalowana czerwoną farbą. Gdy chciałem się wycofać, jeden z nich wyciągnął ze ściany cegłę, przez co mur rozsunął się, ukazując podziemne przejście. Rozległ się szczęk ocierających się o siebie łańcuchów i jakiegoś dziwnego, trzeszczącego mechanizmu.

— Dokąd teraz idziemy? — odezwałem się, kiedy żaden z nich nie ruszył się choćby na pół cala.

— To podziemne przejście, które zaprowadzi nas prawie pod sam gąszcz lasu Giliańskiego — wyjaśnił któryś ze strażników, lecz nie mogłem rozpoznać głosu przez szum powietrza wydobywającego się z tunelu.

Nie zadając kolejnych pytań, udaliśmy się w głąb podziemnego przejścia. Czułem dreszcze, lecz nie były one zbyt przyjemne. Miałem wrażenie, że nie powiedzieli mi wszystkiego, co powinienem wiedzieć na temat wilczycy, właściwie nie miałem pojęcia, na co się pisałem. Do mojego nosa dotarł zapach stęchlizny, przez co miałem ochotę zatkać nos i biec jak najszybciej do wyjścia. Nie znosiłem tej woni, zawsze brało mnie przy niej na wymioty, co niezwykle utrudniało mi czasem wykonywanie roboty.

Nie dość, że na trzeźwo, to jeszcze z pustym żołądkiem. Skandal. Pomyślałem, oddychając przez cienki materiał lnianej koszuli.

W pewnym momencie wyszliśmy na świeże powietrze. Na zewnątrz świeciło słońce, a na niebie nie było ani jednej chmurki, która by je, choć na moment, przysłoniła. Lekki wietrzyk przyjemnie ochładzał nam twarze, a uciążliwe mdłości w końcu ustały.

— Za pół mili dojdziemy do Lasu Giliańskiego, gdzie czeka pozostała część grupy.

Ruszyliśmy polną dróżką, w tle słysząc radosne ćwierkanie ptaszków. Przyroda powoli budziła się z zimowego snu, więc co chwilę mijaliśmy porośnięte świeżą trawą pagórki, pola, gdzie kiełkowały plony, i małe jeziorka, przy których dało się wychwycić roześmiane głosy dzieci z okolicznych wsi.

Zazdrościłem im tej beztroski, ale po dłuższym zastanowieniu stwierdziłem, że sam tego chciałem. Od piętnastego roku życia podróżowałem po Floselum, poszukując swojego miejsca. Zwiedzałem każdy zakątek świata, podświadomie pragnąc odnaleźć coś, co straciłem kilka lat temu. Nie podobało się to jednak mojej matce, która najchętniej zamknęłaby mnie w komnacie i nigdy nie wypuszczałaby poza mury miasta. Gdy wyruszyłem w pierwszą podróż i nie wracałem kilka miesięcy, załamała się, myśląc, że już nie żyłem i było ku temu bardzo blisko. Wpadłem w kłopoty i trafiłem do kompletnie innego królestwa, co było dla mnie nie lada przeżyciem. Tam właśnie poznałem miłość mojego życia, pragnąłem spędzać z nią każdą wolną chwilę, ale wciąż było nam mało. W końcu musiałem wrócić do ojczyzny, a z każdą kolejną podróżą matka kazała mi pisać listy, choć jeden na miesiąc. Miałem powiadamiać ją, gdzie przebywałem i czy nic mi nie zagrażało.

Moje myśli przerwał nagły upadek. Wpadłem do wykopanego w ziemi dołu wielkości zagłębienia, gdzie zakopywało się ciała zmarłych. Spojrzałem pod nogi, sprawdzając, czy przypadkiem nie naruszyłem cielesności jakiegoś nieboszczyka. Na szczęście wykop był pusty, więc niewiele myśląc, złapałem za kępki trawy i licząc, że wytrzymają mój ciężar, podciągnąłem się w górę. W międzyczasie, gdy próbowałem wydostać się z dziury, brudząc jeszcze bardziej swoje ubranie, usłyszałem wycie wilka. Dochodziło z lasu, do którego w końcu doszliśmy. Ciemność, czekająca na mnie za linią drzew, napawała mnie dziwnym lękiem i ekscytacją. Nie wiedziałem, co tam spotkam, i czy będzie mi dane wrócić żywym, ale nie zawahałem się, kiedy udało mi się wydostać z dołka i podejść bliżej przenikliwego mroku.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top