15/Kapelusz/

Franklin stał tak przez jakiś czas wpatrując się w nieznanego osobnika obok jego panienki. Nie wiedział jak ma zareagować, ale jako lokaj i opiekun Agnes ma za zadanie jej chronić.

            - Kim jesteś? - spytał z dalej utkwionym wzrokiem na Rupercie. Jego uwadze nie umknął widok trzymanego nadgarstka Agnes co jeszcze bardziej wprowadzało go w niepokój.

             - Osprey - odpowiedział krótko i niezbyt przyjemnym tonem głosu. Był wyraźnie wściekły na Agnes. Kiedy na nią spojrzał ta szybko odwróciła wzrok z zakłopotanym uśmiechem.

             - Już cię nie potrzebuję, Franklinie. Możesz wyjść i udawać, że nic nie widziałeś? - spytała satkastycznie mając nadzieję, że lokaj jej nie ukatrupi zbyt szybko i gwałtownie.

             - Świetny żart. Jak się pan tutaj dostał, panie Osprey? - Franklin zamknął drzwi za sobą zostając w pokoju na dłużej. W jednej chwili wiatr rozwiał firanki zasłaniające otwarty balkon. - Och, już rozumiem...

             - Wyjaśnię - wtrąciła dziewczyna robiąc krok do swojego opiekuna.

             - Nie inaczej, panienko. Nie zostawiłbym tego bez odpowiedzi - wydukał mężczyzna przelatując wzrokiem po Rupercie.

             - Właśnie, Grefalcon. Wyjaśnisz wszytko tu i teraz - humor dopisywał Rupertowi przez co szybko znalazł coś w tej sytuacji śmiesznego. Oparł się o szafkę puszczając nadgarstek Agnes.

             - Pan Osprey jest... Moim pomocnikiem. Pomaga mi stworzyć postać ofiary do książki - obmyśliła wszystkie najlepsze wyjścia z sytuacji i wybrała tą najlepszą. Musiała działać szybko, ale na szczęście na wymówkach znała się jak nikt inny.

             - Od kiedy to potrzebujesz pomocy w tworzeniu postaci do swojej książki? - widać było, że lokajowi trudno uwierzyć w jej słowa. Nie dziwiła mu się, cała ta sytuacja nie pomagała jej w niczym teraz.

             - Odkąd spotkałam pana Osprey'a? - odpowiedziała niewinnie uśmiechając się w stonę Franklina. Westchnął zamykając na moment oczy, aby opanować nerwy i odzyskać równowagę emocjonalną. W tym czasie Agnes zerknęła na rozbawionego Ruperta. 

              - Ha. Może nie mam takiej cierpliwości, aby przepisywać moje zmęcone myśli na papier, ale dopóki koncepcja książki panienki Grefalcon jest interesująca będę jej wiernie pomagał - dodał z szerokim uśmiechem zwracając na siebie uwagę siwego lokaja. Wreszcie westchnął w stronę Agnes ze zmęczonymi oczami.

              - Pan Harrier powinien się o tym dowiedzieć. Powinien zaraz przyjechać, więc może zostanie pan na dłużej? - zaproponował Franklin. Widać było, że nie ufa Rupertowi, jednak mimo wszystko zachowywał spokój. 

              - Nie będzie to konieczne. Miałem zamiar wrócić do Agnes jutrzejszego dnia - Osprey odczepił się od szafki stawiając krok w stronę balkonu. Skarcił się uświadamiając sobie, że teraz może wchodzić i wychodzić głównym wejściem do domu detektywa.

               - Skoro tak pan uważa.

               - Odprowadzę pana Osprey'a do wyjścia - wtrąciła się ciemnowłosa dochodząc do towarzysza bliżej. 

                - Dobrze. W takim razie zacznę szykować kolację. Do zobaczenie, panie Osprey - pożegnał się lokaj niechętnie opuszczając dwójkę młodszych ludzi. Agnes szybko sięgnęła do kufra i wyciągnęła z niego szykowny, czarny cylinder. 

                - Trzymaj. Jeśli zgubisz go albo co gorsza zniszczysz skończysz jak twoja ostatnia ofiara - wysyczała groźnie wkładając na głowę Rupertowi kapelusz. Zaskoczony ściągnął go przyglądając się mu. Z zewnętrznej strony zauważył naszyte symbole.

                 - F. H. G? 

                - Felix Harvey Grefalcon. Należał do mojego ojca - odpowiedziała z wyrażnym, bolesnym błyskiem w oku. Odwróciła spojrzenie od ciemnowłosego widząc przed sobą jedynie płonący salon i ciała rodziców. Zamknęła oko powoli i ze spokojem. Chwilę tak trwała zanim ponownie spojrzała na Ruperta. W tym czasie założył już kapelusz na głowę. Agnes poczuła ukłócie w sercu.

                 - Jak w nim wyglądam? Nie jestem już takim biedakiem z ulicy jak wcześniej? - prychnął z teatralnym uśmiechem jaki mają generałowie po zwycięskiej walce. Chwilę tak stała z szokiem na twarzy. Wystarczyło jednak, że Rupert przestał się uśmiechać, aby wróciła do trzeźwego rozumu. 

                  - Miałeś już wychodzić a nie wygłupiać się - warknęła popychając go do wyjścia z pokoju. Trwali tak w ciszy aż wreszcie Agnes otworzyła drzwi od domu jej wujka wypuszczając Osprey'a na zewnątrz.

                   - Do zobaczenia jutro - wydukał cichym tonem wpatrując się w nią u progu. Nie odpowiedziała mu. Zamknęła mu drzwi przed nosem z  kompletnie innym spojrzeniem niż do tej pory Rupert u niej widział. Coś ją podłamało. Wyglądała w jednej chwili jak typowa wdowa kilka dni po śmierci męża. 

Odszedł od mieszkania Harrier'a rozglądając się po nocnych uliczkach Crossheart. Było już późno. Wiedział, że gdyby został u Agnes dłużej spóźniłby się na swoje spotkanie z pewnym mężczyzną. Pamiętał swoją listę na pamięć. Ruszył pewnym siebie krokiem w ciemną uliczkę. Nie mógł się jednak do końca skupić przez dziwny incydent z Agnes. Ostrząsnął się dopiero kiedy zobaczył ów mężczyznę z którym miał się spotkać. Zmierzał w jego kierunku nie świadomy pułapki w jaką został złapany.

Był to dość niski i szybki osobnik wyróżniający się na czarnej ulicy swoim jasnym, białym płaszczem. Zatrzymał się obok Ruperta z przerażoną miną hipokryty. 

             - Masz to? - spytał łamliwym tonem głosu. Ciemne oczy spojrzały znudzone na osobnika. 

             - Nie - odpowiedział na co przybysz wzdrygnął się i jeszcze bardziej się przestraszył.

            - Obiecałeś! Jesteś z policji? Doniosłeś na mnie! - jasno ubrany osobnik już zrywał się do ucieczki, kiedy Rupert pochwycił ukryty pod płaszczem nóż i wbił go w brzuch mężczyzny. Przed jakimkolwiek krzykiem zasłonił jego usta i wepchnął ślepego zaułka, gdzie zamierzał dokończyć swoe dzieło. 

            - Czasami "nie" oznacza coś lepszego. Opuim wypaliło ci już większość organizmu. Prędzej czy później byś umarł, więc ja... Tylko przyspieszę ten proces - Osprey zaśmiał się pod nosem trzymając mocno swoją ofiarę. Przystąpił do związywania mężczyzny i uciszenia go. Następnie żywcem wycinał z niego trzy narządy produkujące hormony. 

Na początku nie spieszyło mu się, ale kiedy do jego uszu doszły kroki i odgłosy kilku mężczyzn błyskawicznie posprzątał po sobie. Upewnił się, że kapelusz jaki pozyskał od Agnes jest cały i nie ubrudzony po czym uciekł wykorzystując nieuwagę policjantów. 

Wśród nich zauważył jedną, znajomą twarz. Detektyw Harrier. To on jako pierwszy zobaczył powieszonego mężczyznę na sznurze w ślepym zaułku z nacięciami na ciele. Zawołał resztę. Rupert patrzył na niego z daleka siedząc na dachu jednego z domów. Kiedy zaczął odczuwać znudzenie ruszył do swojego mieszkania na końcu Crossheart. Nie zamierzał zwalniać w zabijaniu. Przyspieszał, aby policja nawet nie zdążyła dobrze przypatrzeć się jednej sprawie. 

Po jakimś czasie wszedł wreszcie do swojego domu. Odruchowo spojrzał w stronę kuchni. Wedle jego przekonań Nicole spała przy stole obok kolacji dla niego. Westchnął ruszając w stronę swojego pokoju na piętrze.

               - Zatrzymaj się - te słowa spowodowały chwilowy paraliż ciała chłopaka. Stał tak ze spuszczoną głową oddychając ciężko. Jego ciotka podeszła do niego powoli dość zaspanym krokiem. - Zjedz coś. Nie dam ci iść o głodzie. 

               - Zostaw mnie - warknął pod nosem. Nie chciał tak łatwo wybuchać, ale bardzo trudno mu było trzymać emocję na krutkiej smyczy po zabójstwie. Był pobudzony i niestabilny najbardziej w takich chwilach. 

                - Nie jadłeś dzisiaj nic od śniadania. Powinieneś przynajmniej spróbować - na te słowa coś się w nim przerwało. Smycz uciekła mu z rąk. Odwrócił się momentalnie w stronę ciotki wyciągając nóż z ukrycia. Chwycił ją za fraki swetra przykładając do gardła ostrze.

                - Mówię, abyś mnie zostawiła. Głucha już jesteś, staruszko?! - krzyknął z kompletnym szaleństwem w oczach. Nagle kobietę olśniło.

                 - To ty... To ty... Zabiłeś tamtych ludzi? 

                - Tak. Tak! Dlatego nie wchodź mi więcej w drogę, albo skończysz jak jeden z nich - warknął odpychając ją od siebie wchodząc szybkim krokiem na piętro. Roztrzęsiona kobieta chwyciła w dłonie cylinder jaki upadł Rupertowi. Spojrzała na symbole w środku. Domyśliła się, że to nie jest własność jej bratanka. Nie to ją wstrząsnęło. Znała te symbole. Wiedziała co one oznaczały. Zmartwiona spojrzała na miejsce, gdzie przed chwilą stał Osprey a potem ponownie na kapelusz. 

                   - Agnes.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top