Lustro

Wiecie, jak to jest, całe życie się ukrywać? Może nie ukrywać siebie, ale swoje ciało? Zawsze, przed wszystkimi? Przemykać wśród ludzi, czując, że do nich nie pasujecie, że oni wszyscy są od was lepsi? Że wystarczy im jedno spojrzenie, a zaczną was nienawidzić? Nie wiecie.

Niewielu ludzi zostało skazanych na taką mękę, jak ja. Na każdym kroku musiałam uważać, aby choć skrawek mej twarzy nie wydostał się spod obszernego kaptura, który zawsze zakrywał ją przed wzrokiem wścibskich ludzi. Mogłam liczyć tylko na siebie. Przecież nikt nie pomoże poczwarze. Nawet własna matka... nawet ona mnie nie chciała! Porzuciła mnie na pastwę losu...

Ale to nie czas, żeby się nad sobą użalać. Nadejdzie on, jeśli ostrzeżenia tamtego staruszka okażą się prawdą. Ale muszę zaryzykować! Nie mam innego wyjścia, rozumiecie?! Chwila... Przecież wy nawet nic o mnie nie wiecie... Pewnie was to i tak nie obchodzi. Ludzie są okrutni. Ale komuś muszę przekazać moją historię. Ktoś musi wiedzieć, przez co przeszłam. Nie chcę być zapomniana. A jeśli mi się nie powiedzie, zniknę z tego świata na zawsze. Zrezygnuję nawet z miłości. Gdy byłam mała, słyszałam, jak mówiono, że miłość dopadnie każdego. W moim sercu zapalił się wtedy płomyk nadziei. Płomyk? To był ogień! Ogień, który rozpalał mnie od wewnątrz, powodował, że nadal chciało mi się żyć. Przez pewien czas myślałam, że ktoś mnie pokocha, że się mną zajmie. Że nie będzie czuł do mnie odrazy. Lata mijały, a ogień powoli wygasał. Straciłam prawie całą nadzieję. Moje serce stało się zimne, oziębłe. Nikt nie okazał mi nawet odrobiny miłości. Ale teraz, po tak długim czasie, zaczynam dostrzegać inny sens tego twierdzenia, o którym wcześniej nie pomyślałam. To, że nikt nie kochał mnie, nie znaczyło, że ja też nie mogę się zakochać.

Pewnego ciepłego wieczoru zakradłam się do czyjegoś ogrodu. Miałam wtedy jakieś siedemnaście lat. Od tamtego czasu minął już prawie rok. Było to na obrzeżach niewielkiego miasta. Pierwszy raz znalazłam się w tamtym miejscu. Wyglądało na to, że właściciel posiadłości jest bogaty. W takich miejscach najłatwiej było znaleźć coś do jedzenia. Tak, kradłam! Nie oceniajcie mnie! Miałam inne wyjście? Musiałam przecież czymś się żywić, a nie miałam pieniędzy. Bo i skąd? Nikt nie przyjąłby mnie do pracy. Chyba że do straszenia krnąbrnych dzieci. Dawniej, kiedy jeszcze nie chowałam się pod czarnym, wytartym płaszczem, ludzie odwracali wzrok na mój widok, pluli mi pod nogi, a dzieci z krzykiem wtulały się w spódnice matek. Och, płaszcz też ukradłam. Zabrałam go jakiemuś bogatemu kupcowi. Jestem pewna, że miał dziesiątki podobnych. Leżał pijany w stajniach należących do karczmy. Ale był złym człowiekiem. Powiecie pewnie, że nie mnie go oceniać albo, że tłumaczę swoją winę? Spytajcie o to córkę karczmarza. No tak. Raczej nic wam nie powie, po tym, co jej zrobił. Powiesiła się. Nie mogła żyć w takiej hańbie.

Ale nie odbiegajmy od tematu. Tak dawno nie rozmawiałam z ludźmi, że już zapominam jak się powinno to robić. Przepraszam. Zakradłam się do ogrodu. Było w nim coś na kształt labiryntu z żywopłotu. Ciężko mi się było przedrzeć przez zewnętrzną ścianę tej żywej budowli. Długi, ciężki płaszcz tylko to utrudniał. Plątałam się w gałązkach, a kaptur ciągle o coś zaczepiał i zsuwał mi się z głowy. Jednak już po chwili byłam po drugiej stronie. Bycie niewiarygodnie niskim i drobnym czasem jest przydatne. Odwróciłam się i zamarłam. Przed sobą zobaczyłam wysoką sylwetkę młodego chłopaka, niewiele starszego ode mnie. Był równie zszokowany jak ja, ale już po chwili odzyskał rezon i się uśmiechnął. Nie był to kpiący uśmiech ani przepełniony pogardą. Takie znałam aż za dobrze. Nie, ten uśmiech wyrażał ciekawość. Patrzył na mnie tymi swoimi pięknymi oczami, niczym głębia oceanu. Przypomniało mi to o moich szarych oczach, jednym większym od drugiego. Zachodzące słońce miałam za plecami, przez co moja szpetna, niekształtna twarz ukryta była w cieniu. Mimo to, szybko pochyliłam głowę, aby ją zakryć kapturem. Nie chciałam ryzykować. Myślałam, że wezwie on straż, albo sam mnie pochwyci i uwięzi. W Esemarii nie mieli litości dla złodziei. Ale on tego nie zrobił. Zapytał tylko:

- Kim jesteś?

Miał piękny głos. Taki ciepły i miękki, niczym ostatnie promienie zachodzącego słońca, które na nas padały.

- Em... - wychrypiałam. - Ja... - Mój własny głos brzmiał dla mnie obco. Nie dane mi było jednak dokończyć.

- Paniczu! Paniczu Venigas! - Usłyszeliśmy czyjś zniecierpliwiony głos, dobiegający zza ściany krzewów. - Hrabia was wzywa! Chyba nie każecie własnemu ojcu czekać?

Pamiętam, że wtedy bardzo mnie to zaskoczyło. Owszem, chłopak wyglądał jak wielki pan, wystrojony w odświętne ubranie. Ale jakoś wcześniej o tym nie pomyślałam. I jeszcze to imię... takie... arystokratyczne. To nie wróżyło nic dobrego.

- Już idę, Martho! - odkrzyknął, patrząc w kierunku, w którym pewnie znajdowała się służka. Kiedy odwrócił się w moją stronę, zobaczył tylko puste przejście. Chwilę wcześniej, wykorzystując jego nieuwagę, oddaliłam się od niego kilka kroków, a następnie puściłam się biegiem. Słyszałam za sobą jego szybkie kroki. Gonił mnie. Skręciłam w prawo, potem w lewo... Nie znałam jego zamiarów. Życie nauczyło mnie już, żeby nie ufać nikomu. A bogatym, rozkapryszonym paniątkom w szczególności. Tacy lubią brać wszystko, na co tylko mają ochotę. Bałam się. Robiło się już coraz ciemniej. Skuliłam się w ciemnym zakątku korytarza i wcisnęłam pod najniższe gałęzie żywopłotu. Nagle tuż przed moja twarzą wylądowała jego noga w wysokim, skórzanym bucie z cholewami. Wstrzymałam oddech. Zrobił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się. Obrócił kilka razy dookoła.

- Gdzie jesteś?! - krzyknął. - Nie chowaj się przede mną. Nie zrobię ci krzywdy - dodał już ciszej.

Nie odpowiedziałam. Wtem z oddali dobiegł do nas nerwowy głos służki, Marthy. Chyba niepokoiła się o Venigasa.

- Dobrze. Nie musisz mi się pokazywać, jeśli nie chcesz. Ale przyjdź jutro w to samo miejsce. - Te słowa były skierowane do mnie. Obiecałam sobie, że nie przyjdę.

Przyszłam. I następnego dnia, i kolejnego. Za każdym razem mówiłam sobie, że robię głupotę, że powinnam odpuścić. Ale to nic nie dawało. Spotykaliśmy się niemal codziennie. Najpierw rozmawialiśmy przez ścianę żywopłotu. Potem siadałam skulona niedaleko niego, z każdym dniem coraz bliżej. Pokochałam tego człowieka. Sprawił, że na nowo zachciało mi się żyć. Jego imię w starym języku oznaczało „jedyny". Wyjaśnił mi to. Dla mnie też szybko stał się tym jedynym. Wytłumaczył mi też znaczenie mojego imienia. Evaness - „ulotna". Twierdził, że to do mnie pasuje, że ja też zawsze znikam i nie pozostaje po mnie nawet ślad. Jakbym się rozpłynęła w powietrzu.

Ufałam mu. Jednak nie na tyle, żeby pokazać mu swoją twarz. Nie dawałam mu się nawet dotknąć. Mógłby wyczuć przez materiał moje zdeformowane, wystające kości, pęcherze na skórze... Nie mogłam ryzykować. Bałam się, że kiedy dostrzeże, jaka jestem naprawdę, zostawi mnie samą.

Jednak pewnego dnia mnie o to spytał. O to, dlaczego nigdy nie chcę pokazać mu swojej twarzy. „Przecież istota o tak pięknym głosie musi mieć równie piękne ciało", mówił. Delikatnie złapał za skrawek mojego kaptura. Stchórzyłam. Wyrwałam się i uciekłam. Nie pozwoliłam mu się dogonić. Krzyczał jeszcze za mną, że mnie kocha i będzie czekał. Wierzyłam mu. Nie mógłby kłamać.

Błąkałam się całą jesień, jeszcze bardziej nieszczęśliwa niż wcześniej. Na początku zimy trafiłam do jednej karczmy. Zobaczyłam mężczyznę w kolorowych szatach i wianuszek zgromadzonych wokół niego pachołków i innych podróżnych, którym coś z przejęciem opowiadał. Kupiec ze wschodu. Usiadłam przy jednym z wolnych stołów tak, aby go słyszeć. Karczmarce, pytającej co podać, odpowiedziałam z udawaną pewnością siebie, że najpierw chcę się ogrzać, potem coś zamówię. Gdybym powiedziała, że nie mam pieniędzy, pewnie znowu wyrzuciliby mnie za drzwi.

- Łżesz - zarzucił kupcowi jeden ze słuchających go mężczyzn.

- Naprawdę! Znam człowieka, który je widział na własne oczy! - pienił się. - Sam bym wyruszył aby znaleźć lustro Merilii, ale cóż poradzisz?, za stary już jestem! Wyprawa w góry nie na moje siły. - W jego głosie wyczułam chytrość i obłudę. Wcale nie wyglądał na staruszka. - Mam nawet mapę! Sprzedam chętnie - za pewną sumkę oczywiście. Mapa do lustra boginki Merilii, przemieniającego każdą istotę w coś idealnego! - wykrzyknął na całą karczmę, machając zwojem w powietrzu.

Wstrzymałam oddech. To... to mogła być moja jedyna szansa. Gdyby udało mi się je znaleźć, mogłabym stać się piękna i wrócić do Venigasa. Nagle z przeciwległego końca karczmy podniósł się starzec z długą, siwą brodą i podpierając się na sękatej lasce, podszedł do kupca.

- Zamilcz - powiedział spokojnie. - Nie wiesz, o czym mówisz. Zrobisz wszystko, aby tylko zarobić. Wykorzystasz niewinnych ludzi. Nie masz pojęcia, kim była Merilia.

- Tak? - odpowiedział buńczucznie kupiec. - W takim razie oświeć mnie!

- Merilia to pradawna bogini światła. Owszem, stworzyła takie lustro, ale to ona była źródłem jego mocy i tylko ona nad nim panowała - tłumaczył starzec. Jego głos był poważny i głęboki. - A ludzie... zapomnieli o niej, kiedy pojawili się przybysze z zachodu i przynieśli nam w darze nowe bóstwo. Starzy bogowie odeszli w zapomnienie. Merilia była bardzo próżna i spragniona uwagi. Raczej nie darzy przychylnością ludzi. Nie wiesz, czy to lustro nie czyni czegoś zupełnie odwrotnego. - Ostatnie słowa wypowiedział, patrząc kupcowi prosto w oczy.

Starzec odszedł w swoją stronę. Wszyscy zebrani rzucili się do stołu kupca i zaczęli głośno dyskutować, przekrzykując się nawzajem. Korzystając z zamieszania, również podeszłam do kupca i złapałam zwój, który wcześniej odłożył na bok. Schowałam go pod poły płaszcza. Nikt tego nawet nie zauważył. Wymknęłam się z gospody i zaczęłam biec. Gdy byłam już daleko, zatrzymałam się i rozwinęłam mapę. Czekała mnie długa wędrówka na wschód. Najpierw przez Starą Puszczę, potem pustynię, a wreszcie przez Smocze Góry. Na jednym ze szczytów miało być ukryte lustro. Bałam się. Mimo to, ruszyłam w drogę. Minęła zima, zaczęła się wiosna... Zostawiłam daleko za sobą Puszczę i pustynię. Przemierzałam górskie szlaki, wdrapywałam się na skały. Palce miałam pokaleczone do krwi. Niejednokrotnie brakowało mi wody czy jedzenia, nie mogłam znaleźć bezpiecznego miejsca na odpoczynek, nie mówiąc już o śnie. Byłam na skraju wytrzymałości.

I wiecie co? Teraz stoję na szczycie góry i tępo wpatruję się w jeden punkt. Co jeśli się nie uda? Czy już zawsze taka będę? Niechciane myśli podsuwają mi coraz bardziej makabryczne obrazy zdeformowanego ciała. Moje życie zależy od tej jednej, jakże trudnej decyzji.

Stojące przede mną lustro migocze i wciąż zmienia barwy. Czarodziejska tafla jest moim jedynym ratunkiem, ale może też wszystko pogorszyć. Chociaż, czy może być gorzej niż teraz? Jednak nie mam innego wyboru. Mam już dość wiecznego ukrywania swojego ciała! Zwłaszcza teraz, kiedy miłość przeniknęła w jakiś sposób do mojego zimnego dotąd serca. Zbyt wiele poświęciłam, aby w końcu je odnaleźć. Muszę to zrobić! Muszę zaryzykować! Dla niego! W końcu wziąć los w swoje ręce!

Zrobiłam jeden krok. Potem drugi... Już dotykam palcem świetlistej powierzchni... Moja ręka gładko przeszła przez nią, jakby przecinała powietrze. Jeszcze chwila i zanurzę się w niej cała. Teraz już nie ma odwrotu. Jeszcze jeden krok...

Zrób to w końcu!, usłyszałam w swojej głowie.

Zrobiłam. I nie pożałowałam.

Tak się cieszę, że W KOŃCU mogłam to opublikować! Przed chwilą byłam na ogłoszeniu wyników powiatowego konkursu literackiego, na który zgłosiłam to opowiadanie i wiecie co? Mam trzecie miejsce!
Dedykuję to opowiadanie IsabellDoll, bo to ona zwykłym pytaniem do LA dała mi taką inspirację.
xxx
Przeszczęśliwa Adiu

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top