Cz. 21 Doobie w końcu!

-Wreszcie już jesteśmy!

Odparł zadowolony Trey.

-W końcu. Nie wytrzymałabym dłużej w tej podróży.

Przeciągnęłam się, patrząc do góry. Gdy dowiedziałam się, że chłopaki już dobrali się w trzy osobowe drużyny, poczułam się trochę smutna. Gdyby nie Faust... A z resztą. Może jednak uda mi się znaleźć osoby do drużyny.
Poszukaliśmy jakiś pokoi i poszliśmy do jakiejś knajpki.

-Ale Anno... dlaczego nie mogę shake'a? Należy mi się po takim solidnym obiedzie.

-Nie ma takiej możliwości. Jesteśmy w Doobie, co oznacza, że teraz będziesz miał ograniczoną dietę. Nic słodkiego.

Anna i Yoh kłócili się jak stare, dobre małżeństwo. W pewnej chwili, usłyszałam jak Trey mówił coś dość głośno. Kiedy popatrzyłam na niego, uśmiechał się w stronę śpiącego Lennego. Kiedy się obudził, nie był zachwycony.

-Witaj słoneczko!

-Przez Ciebie nie mogłem spać. Całą noc chrapałeś.

Schowałam twarz w dłoniach, chcąc na chwilkę odciąć się od tej dużej ilości ludzi. Morty, Tamara, Anna, Jun, Pai Long... co oni tutaj robili? To ma być turniej szamanów, a nie mecz siatkówki. Tu trzeba się skupić...
W pewnej chwili, czułam po prostu, że nie wytrzymam.

-Hej?

Usłyszałam po chwili głos Rio. Mężczyzna złapał mnie delikatnie za ramię, chcąc mnie pocieszyć.

-Dobrze się czujesz?

Zapytał troskliwie.

-Tak, nie, nie wiem...

Zgubiłam się w swoich własnych myślach.

-...jak narazie żyje...

-Martwisz się tym, że nie znajdziesz drużyny?

Jak mu się udało tak szybko na to wpaść?... Racja, Liza.

-Może trochę?

Rio chciał mi coś zaproponować, ale od razu odciągnęłam go od powiedzenia czegokolwiek.

-Jeżeli sądzisz, że powinnam dołączyć do Sharony i jej koleżanek, to się grubo mylisz.

-Wcale tak nie myślę. Uważam, że sama dałabyś sobie radę. Mogłabyś być nawet lepsza od nas wszystkich.

Podniosłam głowę i z lekkim uśmiechem popatrzyłam na niego.

-Tak, bez mojego ukochanego srebrnego drążka...na pewno dałabym radę...

Odparłam kpiąco.

-Ja w Ciebie wierze.

Popatrzyłam na niego spode łba, podnosząc brew.

-Ty jednak masz dobrą tą bajerę. Nie wiem, dlaczego przedtem nie miałeś dziewczyny.

-Może to dlatego, że uciekały od mojego uroku osobistego.

I czar prysł!

-A może przez to, że jesteś w sobie tak zadufany i nie potrafisz z nimi gadać?

-Może...

Facet poczuł się niezręcznie. Poklepałam go po policzku i wstałam z miejsca.

-Gdzie idziesz?

Zapytał.

-Zobaczyć okolicę. Chce wiedzieć dokładnie gdzie jesteśmy i czy jest „bezpiecznie".

-Mogę iść z tobą...No wiesz, żeby był ktoś, kto Cię obroni...jak chcesz...oczywiście...

-Nie. Nie trzeba. Wolę być sama.

Odpowiedziałam i wyszłam z knajpki. Ruszyłam na wschód miasteczka.

-Co jest? Jednak się przejmujesz?

Usłyszałam głos Lizy.

-Tak. Bez drużyny nie mogę wystartować w turnieju. Kiepsko to wyszło. Gdyby nie ten cholerny Faust...
KURWA!

Nie panowałam nad sobą i wydarłam się na całą ulicę.

-Spokojnie kochana... Nie denerwuj się tak...

-Jak się nie denerwuj?! Jak się nie zakwalifikuje, nie będę miała szansy by zawalczyć o miano Królowej Szamanów i nie będę mogła pomóc osobom, które doświadczyły przemocy domowej, które były dręczone i są krzywdzone przez innych!

Liza patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

-Nigdy mi nie mówiłaś, dlaczego chcesz wygrać ten turniej...

-A co myślałaś? Że będę Ci mówiła o wszystkim w moim życiu? Nie, dziękuję!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top