Rozdział trzeci

Porzucam mojego ukochanego mustanga na płatnym parkingu w centrum; opłacam postój na dwie godziny, bo tylko na tyle mam gotówki. Najwyżej potem odholują go na policyjny parking, wisi mi to.

Zarzucam na siebie ramoneskę, żeby nie było na pierwszy rzut oka widać krwi przesączającej się przez koszulkę, na ramię zakładam plecak i ruszam przed siebie. Wczesny ranek nie jest dobrą porą, żeby zniknąć w centrum Vegas, nie mam jednak innego wyjścia. Bok rwie, jakby ktoś próbował mi wyjąć przez niego wnętrzności, trzymam się za zranione miejsce, przyciskając do niego kawałek zapasowej koszulki, którą znalazłam na tylnym siedzeniu samochodu; wiem jednak, że potrzebuję prawdziwego opatrunku.

Nie pójdę do szpitala; musiałabym tam podać moje dane i zbyt łatwo byłoby mnie namierzyć. Zamiast tego powoli ruszam przed siebie, starając się nie wyglądać jak ofiara wypadku drogowego i nie przyciągać zbyt wielu ludzkich spojrzeń. Dwie ulice od parkingu, na którym porzuciłam mustanga, znajduję ATM, którego używam po raz ostatni, wypłacając tak dużo gotówki, jak tylko mogę przy jednorazowej transakcji. W tym samym miejscu na wszelki wypadek rozdeptuję mój telefon, aż zamienia się w kupkę złomu, i zostawiam go w okolicznym koszu na śmieci.

Jestem w trybie przetrwania i nie zastanawiam się nawet nad tym, jak bardzo nierealne jest to wszystko, co w tej chwili robię. Bywałam już w tarapatach, ale nigdy w takich. Nigdy wcześniej nikt nie próbował mnie zabić, nasyłając na mnie wynajętych zbirów. Nigdy wcześniej nie byłam świadkiem podwójnego zabójstwa. Nigdy wcześniej nie niosłam w plecaku dowodów na to zabójstwo.

To całkiem nowa sytuacja i przyzwyczajam się do niej po trochu, ale nadal na tyle irracjonalna, żebym nie czuła wystarczająco dużo strachu i paniki. Po prostu działam, bo to właśnie muszę robić, żebym przeżyć.

Nie zatrzymywać się. Cały czas być w ruchu.

Kolejne trzy ulice dalej znajduję sklep całodobowy, do którego z trudem się wtaczam. Bok boli coraz bardziej i oddycham coraz ciężej, gdy chwytam koszyk, by wrzucić do niego opatrunki, środki dezynfekujące i przeciwbólowe. Dokładam do tego kilka batonów energetycznych i coś do picia, po czym kieruję się ku kasie.

Stoi za nią młoda dziewczyna, pewnie nawet młodsza ode mnie, o jasnych tlenionych włosach i mocno umalowanych oczach. Na widok moich zakupów obrzuca mnie uważnym spojrzeniem.

– Macie tu toaletę? – pytam, starając się brzmieć na pewną siebie. Dziewczyna wzrusza ramionami.

– Mamy, ale tylko dla pracowników. – Wzdycham. Świetnie. Może znajdę gdzieś w okolicy otwartego McDonalda? – Zaprowadzę cię i pomogę. Chodź.

Płacę za zakupy, po czym pozwalam się zaprowadzić na zaplecze, gdzie obok ciasnego socjalnego znajduje się równie ciasna toaleta. Mam wątpliwości, czy ufać tej dziewczynie, ale ostatecznie jakie mam inne wyjście? Przecież to przypadek, że trafiłam właśnie do niej.

Dziewczyna sadza mnie na toalecie, po czym każe zdjąć ramoneskę. Krzywię się, kiedy posłusznie spełniam polecenie.

– Gdzie jesteś ranna? – pyta, a po chwili sama zauważa, w którym miejscu krew przesiąka przez koszulkę. – Dobra, pokaż to. Na pewno nie jest tak źle.

Podnoszę ostrożnie materiał i czekam na jej reakcję, bo nie mam ochoty sama na siebie patrzeć. Na szczęście dziewczyna wzdycha z ulgą.

– To tylko draśnięcie – zapewnia mnie. – Straciłaś trochę krwi, ale to nic takiego. Oczyścimy ranę i założę opatrunek. Podobnie na ramię, tutaj też widzę niewielką ranę.

Odruchowo spoglądam w tamtą stronę i stwierdzam, że rzeczywiście tam również mam rozciętą skórę. Miałam naprawdę mnóstwo farta, że udało mi się uciec. Dwa trafienia i dwa draśnięcia. To mogło się skończyć dużo gorzej.

Pozwalam dziewczynie przemyć moje rany i zaciskam zęby, gdy dezynfekuje je kupionym przeze mnie środkiem. Już po chwili nakłada opatrunki i jest po wszystkim. Ponieważ obie rany nadal promieniują bólem, rozrywam opakowanie z tabletkami przeciwbólowymi i biorę od razu dwie.

– Dlaczego mi pomagasz? – pytam dziewczynę, która wzrusza ramionami.

– Bo chciałabym, żeby w takiej sytuacji ktoś kiedyś pomógł mnie – odpowiada. – Wątpię, żeby to się kiedykolwiek zdarzyło, ale kto wie, co w zanadrzu trzyma dla nas los. Może kiedyś ty w taki sposób pomożesz komuś innemu.

Może, bo czuję się trochę tak, jakbym zaciągnęła jakiś dług i musiała go kiedyś spłacić.

– Dziękuję – odpieram z westchnieniem. – To naprawdę wiele dla mnie znaczy.

Dziewczyna tylko kiwa głową i pomaga mi posprzątać cały ten bałagan w jej służbowej toalecie. Wkrótce potem opuszczam sklep, nawet nie poznawszy imienia mojej nieoczekiwanej sojuszniczki.

Nie mam czasu jednak się nad tym zastanawiać, bo muszę wymyślić, co robić dalej. Szukam kolejnego sklepu, aż znajduję taki z elektroniką. Muszę poczekać pod nim prawie dwie godziny, zanim zostanie otwarty, znajduję więc sobie miejscówkę w okolicznej bramie, gdzie kulę się, próbując trochę odpocząć.

Nie mam jak skontaktować się z kuzynem, odkąd wyrzuciłam swój telefon do śmieci, pozostaje mi więc tylko zastanowić się, co robić dalej. Muszę w jakiś sposób odnaleźć ludzi, którzy próbują mnie zabić, nie mogę tego jednak zrobić bez telefonu. Na szczęście mam w głowie większość numerów kontaktowych, bo inaczej byłabym w jeszcze większym gównie. Zamierzam zadzwonić do Malcolma zaraz po zdobyciu aparatu.

Może użycie jednorazówki jest zbędnym środkiem ostrożności, nie zamierzam jednak być niedokładna, bo chodzi o ochronę mojego życia. Ktoś chce mnie dopaść i nie spocznie, póki tego nie zrobi. Może zgłoszenie się na policję byłoby dobrym wyjściem, ale ciągle mam przed tym opory. Wolę najpierw porozmawiać z Malcolmem przez telefon i dowiedzieć się, jak sprawa wygląda z ich perspektywy.

Kiedy w końcu sklep z elektroniką się otwiera, wchodzę do środka i za gotówkę kupuję kilka aparatów telefonicznych. Czas spędzony w bramie pozwolił mi się nieco uspokoić, a środkom przeciwbólowym zacząć działać, gdy więc opuszczam sklep, nie czuję się już tak bardzo źle. Jestem wciąż na Las Vegas Boulevard, kiedy przysiadam na schodkach przed jednym z wysokich, przeszklonych budynków i z pamięci wybieram numer do kuzyna.

– Malcolm Chance, słucham. – Oddycham z ulgą, gdy słyszę jego znajomy, gładki, niski głos.

– Mal, tu Ever.

– Ever, na litość boską – syczy ku mojemu zdziwieniu. – Gdzie ty jesteś i co się dzieje?!

– A co słyszałeś? – pytam, opierając się mocno plecami o murek z boku schodów. Mam ochotę zasnąć i spać przez najbliższą dobę, ale wątpię, czy prędko będzie mi to dane. Czuję się jak gówno i potrzebuję kogoś, kto powie mi, że wszystko jest w porządku.

– Co słyszałem?! – powtarza z niedowierzaniem. – Słyszałem, że jesteś poszukiwana przez policję w związku z podwójnym zabójstwem, do którego doszło wczoraj wieczorem. W co ty się znowu, na litość boską, wplątałaś?! Zrobiłaś coś tym ludziom?!

– Oszalałeś? – warczę z niesmakiem i oburzeniem. – Naprawdę myślisz, że byłabym w stanie zrobić coś takiego?! Tam było kilku innych ludzi, Mal. Ja tylko siedziałam z aparatem przed domem i miałam złapać na gorącym uczynku niewierną żonę. A potem ktoś wszedł do tego domu i zastrzelił zarówno niewierną żonę, jak i jej kochanka.

Milknę, bo wiem, że zaczynam brzmieć na rozhisteryzowaną. Chyba nic dziwnego, że tak jest, ale próbuję zachować trzeźwy umysł, a panika na pewno mi w tym nie pomoże. Malcolm tymczasem przez chwilę nie odpowiada, by w końcu zaproponować:

– Przyjedź na komendę. Pomogę ci.

– Nie – protestuję. – Nie widzisz, że ktoś chce mnie w to wrobić? Nie wiem, kim są ci ludzie, którzy zabili mój obiekt, a tym bardziej kto zlecił to zabójstwo. To może być ktoś, kto ma znajomości w policji.

– Ever, błagam...

– Postaram się czegoś dowiedzieć – wchodzę mu pospiesznie w słowo. – Ty zrób to samo. Nie dzwoń do mnie, nawet jeśli się czegoś dowiesz. Ja się z tobą skontaktuję, gdy będę bezpieczna, dobrze?

– Proszę, nie rób nic głupiego – błaga. – Jesteś moją jedyną rodziną, którą jestem w stanie tolerować. Nie chciałbym cię odwiedzać na cmentarzu.

– Ja też bym tego nie chciała – zapewniam go. – Zrobię wszystko, żeby to ogarnąć. Potrzebuję tylko odrobiny twojej pomocy, Mal.

– Co zamierzasz zrobić?

Waham się, ale ostatecznie nic nie zdradzam.

– Lepiej, żebyś nie wiedział – mamroczę, a on na szczęście nie próbuje naciskać. – Coś wymyślę, obiecuję. Gdyby cię pytali, powiedz im, że się z tobą nie kontaktowałam.

Rozłączam się, a potem natychmiast wybieram kolejny numer. Darren Freemont nadal nie odpowiada, co sprawia, że zaczynam mieć bardzo złe podejrzenia. Wrzucam w mapy Google'a adres z wizytówki i stwierdzam, że to tylko dwie mile od miejsca, w którym aktualnie się znajduję. Mogę tam pojechać.

Tylko najpierw muszę jakoś skołować sobie taksówkę.

***

Darren Freemont to słup.

Dochodzę do tego wniosku, gdy dojeżdżamy na miejsce, pod adres, gdzie powinien znajdować się jego dom. To inny adres niż ten, spod którego wczoraj śledziłam jego żonę, ale wcześniej mnie to nie zastanowiło. W końcu bywa i tak.

Kiedy jednak ciemnoskóry kierowca zatrzymuje się w odpowiednim miejscu, aż przeklinam na głos. Nie ma tam żadnego domu. Tylko ugór porośnięty chwastami, za którym w górę wyrastają wysokie magazyny. Nic tu nie ma.

Kurwa. Dlaczego nie kazałam Kevinowi sprawdzić tego człowieka, zanim w ogóle przyjęłam go na rozmowę?

Podświadomie oczywiście wiem dlaczego. Miałam kiepski dzień i byłam niewyspana i obolała, i wolałam posłać Kevina po szczoteczkę i pastę do zębów, zamiast przypomnieć mu o screeningu potencjalnych klientów i kazać przełożyć spotkanie na później. Będę teraz płacić za moją głupotę.

– Proszę jechać na Lynwood Street – polecam kierowcy.

Kiedy ruszamy z powrotem w kierunku centrum, ponownie wyciągam jednorazówkę i wybieram numer mojego asystenta. Przeczekuję kilka sygnałów, ale nikt się nie zgłasza. Próbuję ponownie, co jednak nie daje lepszego rezultatu. Kevin nie odbiera, a mnie zaczyna to coraz bardziej niepokoić.

Wobec tego dzwonię gdzie indziej.

– Słucham – odzywa się Stan w słuchawce, kiedy odbiera.

– Cześć, tu Ever – przedstawiam się. Stan prycha.

– Dziwnego numeru używasz – zauważa. – Jeśli dzwonisz w sprawie kasy, to przedpłata już poszła. Ale mam wrażenie, że nie dzwonisz w sprawie kasy.

– Nie, nie dzwonię w sprawie kasy – potwierdzam. – Właściwie to mam dla ciebie interes. Zapomnij o drugiej racie, a zamiast tego daj mi informacje. Ale będę potrzebowała ich już, zanim znajdę twoją zgubę.

Stan milczy przez chwilę, jakby się zastanawiał. Znam go na tyle dobrze, że wiem, że się zgodzi, ale również że musi to zrobić nieco teatralnie, żebym nie była go taka pewna. Stan ma do mnie słabość.

Może dlatego, że kiedyś przeleciał mnie w klubowej toalecie.

– Domyślam się, o co chodzi – odpowiada w końcu powściągliwie. – Masz kłopoty, Ever?

Przewracam oczami. Pieprzony Sherlock.

– Czy na mieście już o tym wiadomo? – pytam z przekąsem. Stan śmieje się.

– No wiesz, wieści szybko się rozchodzą. Podobno ściga cię kilku panów w czarnym mercedesie.

Serce zaczyna mi szybciej bić. To już jakaś informacja. Mnie do tej pory nie udało się dostrzec, czym jeżdżą.

– To cyngle. – Zniżam nieco głos, żeby taksówkarz nie usłyszał. – Potrzebuję dojścia do ich mocodawcy. Chcę wiedzieć, kto mnie ściga i dlaczego. A także co mogę zrobić, żeby odwołał ogon.

– Spróbuję się czegoś dowiedzieć, ale niczego nie obiecuję – odpowiada Stan. Mimo wszystko oddycham z ulgą. – Spotkajmy się o dziesiątej w Drive, dam ci znać, co wiem. Znasz hasło?

– Znam – przytakuję. – Dzięki.

Rozłączam się, zanim zdąży odpowiedzieć. Nie mam czasu do stracenia; za chwilę będziemy już pod moim biurem, a mam jeszcze jeden telefon do wykonania. Brakuje mi choćby chwili, żeby się do tego mentalnie przygotować.

– Ever, dobrze, że dzwonisz – odzywa się Malcolm z ulgą, kiedy nawiązuję połączenie. – Nic ci nie jest? Gdzie jesteś? Może chcesz ukryć się u mnie...

– Będziesz pierwszym powiązaniem, które sprawdzą – przerywam mu natychmiast. – Zaraz po wujku Eddiem.

– Dzwoniłaś do niego?

– Mam innych sojuszników – prycham. Prawda jest taka, że nie dogaduję się ostatnio najlepiej z moim wujkiem. Nie do końca zgadzamy się co do sposobu prowadzenia biznesu. – Nie powiem ci, gdzie jestem ani co robię, Mal. Nie chcę cię narażać bardziej, niż to konieczne.

– Jesteś pewna, że to aż tak poważne?

– Kurewsko pewna – przytakuję. – Sprawdzili mnie, Mal. Albo śledzili samochód, albo kartę kredytową, albo telefon, nie wiem. Ktoś podstawił mi klienta, który prawdopodobnie nie istnieje. Nie wiem nawet, jak naprawdę nazywa się jego żona.

– Dobra, to jak mogę ci pomóc? – pyta rzeczowo. Właśnie za to uwielbiam Malcolma. Cole na jego miejscu już robiłby mi wykład na temat mojej profesji i niebezpieczeństwa z nią związanego, ale mój kuzyn nie jest taki. Gdy widzi problem, chce go najpierw rozwiązać. Dopiero potem może zająć się jego przyczynami. – Chcesz, żebym coś sprawdził?

– Dwa adresy. – Podaję mu ten, z którego wyjechała kobieta, jak i ten, do którego dotarła i gdzie zginęła. – Muszę wiedzieć, kto jest właścicielem tych domów. Tylko tak mogę dojść do tego, kim naprawdę była ta kobieta... Chyba że policja już ją zidentyfikowała.

– Żadne z nich nie miało przy sobie dokumentów, a ich akta nie figurują w systemie – odpowiada natychmiast Malcolm, nawet bez chwili zawahania. – Przypuszczam, że jeśli miała jakąś torebkę, to zabrali ją ci ludzie, którzy ich zabili. Ale, Ever... Musisz o czymś wiedzieć.

Ton jego głosu mi się nie podoba, milczę jednak, czekając na jego dalsze słowa. Malcolm na szczęście nie trzyma mnie długo w niepewności.

– Policja podejrzewa, że możesz być w to zamieszana albo wręcz za tym stać. – Po tych słowach prycham z niedowierzaniem. – Dziś z samego rana u komendanta był jakiś typ, którego wcześniej tu nie widziałem. Zaraz po jego wizycie zostały wydane stosowne polecenia. Nie mam pojęcia, kim jest, ale może mieć z tym coś wspólnego. Spróbuję się czegoś dowiedzieć, ale wyglądał na grubą rybę.

– Opisz go – polecam.

– Wysoki, napakowany, ciemnowłosy – wylicza posłusznie. – Miał szerokie bary i patrzył na nas tak, jakbyśmy wszyscy byli dla niego robakami. Jakby to on rządził w komendzie.

– To na pewno nie był jakiś przełożony twojego komendanta? – pytam sceptycznie. Malcolm natychmiast zaprzecza.

– Na pewno nie. Gość miał idealnie dopasowany garnitur. Z pewnością szyty na miarę, bo przy takim rozmiarze znalezienie czegoś gotowego nie byłoby proste. Nawet szefa mojego szefa nie stać na takie ekstrawagancje. Policjanci nie zarabiają aż tak dobrze.

Jestem w stanie uwierzyć w te argumenty. Brzmią sensownie, a mój kuzyn jest świetnym policjantem także ze względu na to, jak bystry jest przy obserwacji otoczenia. Skoro tak mówi, to mu ufam.

– Dobra, podpytam o niego na mieście – decyduję. – Dzięki za wszystko, Mal.

– Wiadomo – odpowiada ciepło. – Rodziny się nie zostawia na lodzie. Pilnuj się, Ever, i nie pozwól się skrzywdzić. Zadzwoń jak najszybciej.

Obiecuję, że się z nim skontaktuję, po czym kończę rozmowę. W samą porę, bo akurat dojeżdżamy na Lynwood Street. Płacę taksówkarzowi i wysiadam, dochodząc do wniosku, że muszę znaleźć jakiś inny środek transportu.

Przychodzi mi do głowy parę pomysłów, ale nie wiem, który byłby najlepszy. Myślę o tym, dążąc do głównego wejścia do budynku. Mogłabym kupić coś za gotówkę, ale najpierw musiałabym poświęcić czas na poszukiwanie ogłoszeń – a tego teraz mi brakuje. Mogłabym też coś pożyczyć – ale po pierwsze, jedyną osobą, która przychodzi mi do głowy, jest Stephanie, a po drugie, za bardzo się boję, że mogłabym nie oddać samochodu w nienaruszonym stanie. W moim mustangu już przebito oponę i zrobiono mi dziurę w przedniej masce – kto wie, co mogłoby dziać się później?

Już od wejścia do budynku zauważam, że coś jest nie tak. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale odczuwam to tak, jakby coś zmieniło się w atmosferze domu. Jakby wszystko wokół zamarło, czekając na to, co się stanie.

Nie podoba mi się to. Nawet bardzo.

Odruchowo wyciągam zza paska spluwę i z bronią w ręku podchodzę do drzwi mojego biura. Już z daleka widzę, że są uchylone. To jeszcze nie musi o niczym świadczyć. Kevin mógł zapomnieć je zamknąć albo może uchyliły się od wiatru...

Kogo ja oszukuję.

Ostrożnie otwieram drzwi szerzej; na szczęście mój asystent regularnie dba o ich oliwienie i chodzą bezszelestnie. Cały czas z pistoletem w ręce rozglądam się dookoła, ale zamieram, gdy mój wzrok pada na ciało rozciągnięte na podłodze.

Jest tam. Niewidzącymi, szklistymi oczami wpatruje się w sufit i z całą pewnością nie żyje. Trudno zresztą byłoby żyć bez połowy mózgu.

Kevin.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top