Rozdział drugi
Wieczór spędzam w samochodzie z lustrzanką w ręce.
Nie wyspałam się i jest mi niewygodnie, a kręgosłup odpowiada bólem, gdy na fotelu kierowcy mojego mustanga próbuję przyjąć pozycję, w jakiej będzie mi możliwie komfortowo. Tęsknię za prysznicem, ale nawet nie miałam kiedy zameldować się w motelu, bo od kilku godzin siedzę na czatach, natomiast wcześniej nie miałam do tego głowy.
Darren Freemont potrzebuje dowodów, że żona go zdradza, żeby nie stracić majątku podczas sprawy rozwodowej. Często trafiają mi się tego typu zlecenia, które stanowią cudownie normalną alternatywę dla moich pozostałych działań. Każdego innego dnia byłabym zachwycona, że mogę spędzić trochę czasu w aucie, jednak dzisiaj mam dość. Marzę wyłącznie o prysznicu i wygodnym łóżku.
Gdy rozlega się sygnał oznajmiający nadejście SMS-a, zerkam na leżący na siedzeniu pasażera telefon.
Przewracam oczami.
To na pewno znowu Cole. Najpierw wyrzucił mnie ze swojego domu, a teraz wypisuje wiadomości, w których twierdzi, że za mną tęskni. Zachowuje się niczym zakochany szczeniak. Zdecydowanie za długo ciągnęłam ten związek. Czuję wyrzuty sumienia, że Cole może przeze mnie cierpieć.
Sięgam po kolejną frytkę. Dzisiaj to mój jedyny posiłek i żołądek wręcz skręca mi się z głodu, jednak nie chcę jeść zbyt łapczywie. Spoglądam przez lornetkę w stronę domu, który obserwuję, ale wciąż nic się pod nim nie dzieje.
Darren Freemont zapewniał, że jego żona wyjdzie wieczorem, zapewne po to, by spotkać się z kochankiem. Wątpię, czy od razu uda mi się zdobyć dowody – wszystko zależy od miejscówki, jaką wybiorą – niemniej skoro mam okazję spróbować, zamierzam z niej skorzystać. Choćbym miała zajmować się tym przez całą noc.
Nagle słyszę dzwonek mojej komórki. Zerkam na ekran bez zainteresowania, pewna, że to znowu Cole próbuje się ze mną skontaktować, ale pojawia się na nim inne imię. To już coś ciekawszego.
– Ever, słucham – odbieram, umieszczając telefon między policzkiem a ramieniem.
– Cześć. Jest robota do wykonania – mamrocze Stan niskim głosem, nie bawiąc się w uprzejmości.
Sposób, w jaki wypowiada się ten mężczyzna, zawsze każe mi przypuszczać, że poza rozkazami wydawanymi pracownikom, niewiele się odzywa. To szef ochrony jednego z moich stałych klientów – jednego z tych, którzy zajmują się nie do końca legalnymi interesami. Lubię przyjmować od nich zlecenia: są w miarę czyste, wynagrodzenie jest wysokie, a płatność odbywa się w terminie.
– Zamieniam się w słuch – oświadczam, ponownie podnosząc do oczu lornetkę, gdy dostrzegam jakieś poruszenie w okolicach głównej bramy. Stan mruczy coś pod nosem. – Mów jak człowiek, proszę. Nie nauczyłam się jeszcze ochroniarskiego.
– Więc najwyższy czas to zrobić. – Parska śmiechem. – Mojemu szefowi zaginął pewien człowiek. Człowiek, jak się domyślasz, zabrał ze sobą coś, co do niego nie należy. Trzeba go odnaleźć, ale zrobić to dyskretnie, bo oprócz walizki pieniędzy wziął coś jeszcze.
Nie wdaję się w szczegóły. Nic mnie one nie obchodzą.
– Wyślij mi wszystkie informacje na maila – odpowiadam. – Płatność jak zawsze.
– Świetnie. Tylko, Ever, szefowi zależy na czasie – podkreśla Stan. – To pilna sprawa.
Zawsze jest pilna.
– Jasne. – Włączam silnik mustanga, kiedy widzę, jak przez główną bramę wyjeżdża hybrydowy SUV żony Freemonta. Za kierownicą siedzi kobieta, której zdjęcie pokazał mi klient. – Będziecie go mieć na czas.
Rozłączam się, rzucam smartfona na fotel pasażera i ruszam z miejsca, zachowując odpowiedni odstęp. Powoli wyjeżdżamy z dzielnicy willowej. Niestety, rozglądając się dookoła, dochodzę do wniosku, że na ulicach jest za mało samochodów, żebym długo mogła pozostać niezauważona.
Jedziemy na północ. Po chwili orientuję się jednak, że wcale nie przybliżamy się do centrum Vegas. Raczej przedostajemy się z jednej okalającej je dzielnicy do innej. To dobry znak – jeśli żona Freemonta udaje się do innego domu, być może uda mi się dostrzec coś przez okna. Na pewno będzie to łatwiejsze niż w wielopiętrowym hotelu.
Mija jakiś kwadrans, zanim kobieta wrzuci kierunkowskaz i wjedzie przez bramę na teren posesji po naszej prawej stronie. Przejeżdżam obok, przyglądając się uważnie dużej, piętrowej posiadłości widocznej w świetle latarni i bladym blasku księżyca. Stoi w pewnym oddaleniu od sąsiednich budynków.
Zawracam na najbliższym skrzyżowaniu i z powrotem kieruję się do odpowiedniego domu, po czym parkuję na chodniku naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy.
Biorę lustrzankę i robię zbliżenie, usiłując dojrzeć coś przez okna.
W środku świeci się światło, ale nikogo nie widzę. Chwytam więc kolejną frytkę i czekam. Potrafię być cierpliwa, gdy potrzebuję tego podczas wykonywania zleceń. Ktokolwiek mówił, że praca prywatnego detektywa jest ekscytująca, nie miał o niej pojęcia.
Po kolejnych piętnastu minutach wreszcie zaczyna się coś dziać. Do jednego z pomieszczeń, z wysokimi od sufitu do podłogi oknami, wchodzą dwie osoby. Od razu rozpoznaję żonę Freemonta, jednak mężczyzny nigdy wcześniej nie widziałam. Jest wysoki, ciemnowłosy i zbliża się do kobiety z kieliszkami wina w dłoniach.
Cykam jedno zdjęcie za drugim, gdy akcja między nimi zaczyna się rozwijać.
Och, tak, to zdecydowanie romans, i to jaki! Trafiła mi się wyjątkowo łatwa sprawa.
Nagle kątem oka dostrzegam jakiś ruch przy głównej bramie i odruchowo spoglądam w tamtą stronę. Marszczę brwi, widząc czterech ludzi ubranych w czarne kombinezony maskujące.
Co jest, do cholery?
Waham się, co robić. I czy w ogóle jakoś reagować. Obserwuję, jak mężczyźni wchodzą głębiej, aż znikają za otwartymi frontowymi drzwiami domu. Kiedy wykonuję ostatnie zbliżenie, dostrzegam, że na twarzach mają kominiarki, a w rękach... karabiny maszynowe.
O ja pierdolę. Walić to!
Chwytam komórkę i wchodzę w mapy Google. Próbuję złapać moją lokalizację – przecież nawet nie wiem, na jakiej ulicy się znajduję. Wreszcie mi się udaje, więc nawiązuję połączenie z numerem alarmowym, równocześnie wracając spojrzeniem do obserwowanej przeze mnie pary.
Może jestem przewrażliwiona. Może to nic takiego. Może...
Moje serce zaczyna walić szybciej, kiedy do sypialni na piętrze wbiega dwóch uzbrojonych facetów. Nawet w moim samochodzie słyszę echo wystrzałów, gdy pokój rozdzierają serie z karabinów. Odruchowo cykam kolejne zdjęcia, patrząc, jak kobieta pada na podłogę.
– 911, w czym mogę pomóc? – odzywa się w słuchawce kobiecy głos.
– Jestem świadkiem włamania na Glenview Drive – informuję, po czym podaję numer posesji. – Do domu dostało się czterech uzbrojonych mężczyzn. Właśnie zastrzelili kobietę.
– Już wysyłam na miejsce jednostkę policji. Poproszę o pani nazwisko.
Czym prędzej się rozłączam. Jeszcze nie zwariowałam, żeby podawać swoje personalia podczas rozmowy z policją.
Faceci w kominiarkach właśnie chwytają człowieka, z którym miała romans żona Freemonta. Przez moment myślę, że chcą go zostawić przy życiu, ale potem jeden z nich strzela mu w głowę, aż widzę rozbryzgującą się na wszystkie strony krew. Odruchowo pstrykam jedną fotografię za drugą, uwieczniając całe to makabryczne zdarzenie w pamięci mojej lustrzanki. Nie wiem, po co to robię, jednak nie potrafię przestać.
Nagle ktoś uderza w maskę mojego auta.
– Oddawaj aparat! – Kiedy spoglądam przez przednią szybę, widzę zamaskowanego mężczyznę celującego do mnie z karabinu.
Kurwa mać!
Zalewa mnie fala adrenaliny, która każe mi podjąć jakieś działania. Rzucam lustrzankę na kolana, włączam silnik i naciskam pedał gazu, równocześnie opuszczając się na siedzeniu. Słyszę huk wystrzału i krzyczę, gdy mustang rusza z miejsca niczym wyrwany do galopu rumak. Czuję uderzenie, samochodem najpierw szarpie na boki, a potem podskakuje. Nie oglądam się za siebie, tylko odjeżdżam, pewna, że przejechałam tamtego człowieka.
Oddalam się pospiesznie, nie pozwalając sobie na panikę ani zbytnie analizowanie sytuacji. Po niecałej minucie mija mnie radiowóz na sygnale, jednak nie zamierzam sprawdzać, co się będzie działo. Po prostu jadę przed siebie, aż willowa zabudowa Corta Bella zaczyna ustępować miejsca wielorodzinnym budynkom w centrum miasta.
Zjeżdżam w końcu na jakiś parking, zatrzymuję auto, następnie wysiadam, żeby je obejrzeć. W masce zieje dziura, ale wygląda na to, że kule nie uszkodziły żadnych ważnych części silnika, skoro dałam radę odjechać.
W trakcie oględzin zaczynają mi się trząść ręce, więc wracam do samochodu i kulę się na fotelu kierowcy, aby przeczekać atak paniki i spadek sił związany z opuszczającą moje ciało adrenaliną. Serce wali mi jak szalone, a dłonie drżą, jakbym miała delirkę. Po chwili udaje mi się sięgnąć po aparat i pobieżnie przejrzeć zdjęcia.
Kurwa. Oni oboje nie żyją. Kobieta przyjechała do swojego kochanka, by dostać trochę dobrego seksu, a skończyła martwa na podłodze w sypialni. Ja pierdolę.
Opieram czoło o kierownicę i próbuję się uspokoić.
Dużo już widziałam, z wieloma ludźmi miałam do czynienia i byle co nie jest w stanie mnie ani zaskoczyć, ani przestraszyć. Coś takiego jednak zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Nigdy wcześniej nie byłam świadkiem podwójnego zabójstwa, które w dodatku uwieczniłam w moim jebanym aparacie.
Nie mam pojęcia, co robić. Zgłosić się na policję? Przekazać im dowody? Mogłabym porozmawiać z Malcolmem, ale nie wiem, czy to dobry pomysł. Ci goście wyglądali na profesjonalistów. Może na razie powinnam się zorientować, o co w tym w ogóle chodzi. To w końcu żona mojego klienta. Powinnam się z nim skontaktować...
Drżącymi dłońmi sięgam po plecak. Wyciągam z portfela wizytówkę Darrena Freemonta i wpisuję na telefonie odpowiedni numer. Natychmiast przekierowuje mnie na pocztę głosową.
Po prostu, kurwa, zajebiście.
Oddychaj, nakazuję sobie w myślach. To nic takiego, po prostu właśnie widziałaś egzekucję wykonaną na dwójce obcych ludzi. To, kurwa, totalnie nic takiego.
Próbuję się uspokoić, ale nie bardzo mi to wychodzi. Dopiero po kilku minutach zaczynam kontrolować oddech, dzięki czemu odzyskuję nieco przytomności umysłu i opanowania.
Nic mi nie grozi, przekonuję sama siebie. Widział mnie raptem jeden człowiek, którego prawdopodobnie przejechałam. Nikt mnie z tym nie powiąże...
O ile Darren Freemont nie wygada się, kogo zatrudnił do śledzenia żony.
Może jednak istnieje inny powód, dla którego nie odbiera telefonu niż ten, że również zarobił kulkę w łeb.
Nie mam siły zastanawiać się nad tym wszystkim w samochodzie, więc opuszczam parking, by udać się do motelu. Wybieram coś nierzucającego się w oczy, za to położonego w ścisłym centrum miasta, i już wkrótce melduję się w Travelodge przy Las Vegas Boulevard.
Za czterdzieści dolarów dostaję niewielki pokój z podwójnym łóżkiem, starym telewizorem i wykładziną, która z pewnością pamięta lepsze czasy. Jedyne, znajdujące się obok drzwi okno wychodzi na zewnętrzną, ciągnącą się wzdłuż całego piętra galerię zakończoną po obu stronach schodami prowadzącymi prosto na parking. Opuszczam pospiesznie żaluzje i siadam ciężko na łóżku, aby pomyśleć.
Właśnie byłam świadkiem podwójnego morderstwa. Jezu. To ciągle nie mieści mi się w głowie i wciąż nie wiem, co powinnam teraz zrobić. Wystarczy, że zamknę oczy, a znowu widzę tych czterech ludzi.
Kominiarki. Czarne kombinezony maskujące. Karabiny maszynowe.
Zdaję sobie sprawę, że było ich więcej, skoro jeden z nich w pewnym momencie znalazł się przy moim samochodzie. Nie mam jednak pojęcia, kim oni właściwie są ani czym przyjechali do domu przy Glenview Drive.
Czy mogą mnie szukać? Uznać za świadka, którego należy wyeliminować?
I czy potrafią mnie znaleźć?
Mogłabym poinformować o wszystkim Malcolma, który postara się, żeby nie spadł mi włos z głowy. Wiem jednak, jakie układy panują w policji w Las Vegas. Wiele osób stamtąd współpracuje z gangsterami z półświatka, bo mogą na tym zarobić albo po prostu tak jest im wygodniej. Boję się, że jeśli zgłoszę całą sprawę, ktoś dowie się na mój temat więcej, niż powinien.
Ale czy uniknę tego, jeśli będę siedzieć cicho?
Zrezygnowana idę do łazienki. Potrzebuję gorącego prysznica i odpoczynku, żeby ułożyć to wszystko w głowie.
Przeczekam noc, podejmuję decyzję. Rano poszukam Darrena Freemonta i spróbuję uzyskać jakieś odpowiedzi.
To wszystko musi dać się jakoś wyjaśnić.
***
Nie mam pojęcia, co mnie budzi, ale kiedy otwieram oczy, w pokoju nadal panuje półmrok.
Przez sekundę wpatruję się w popękany sufit, próbując uspokoić rozszalałe serce. Nie muszę sobie przypominać, co się działo ostatniego wieczora, bo to od razu wraca do mnie niczym odruch wymiotny.
Zrywam się z łóżka i wypijam resztkę wody, którą zostawiłam w szklance na szafce nocnej. Jestem roztrzęsiona i wiem, że już nie zasnę. Gdy sprawdzam godzinę w komórce, stwierdzam, że jest czwarta rano.
I że Cole próbował się do mnie dodzwonić.
Zastanawiam się, czy chodzi mu o nas, czy może jakimś cudem dowiedział się, że mam coś wspólnego z tym podwójnym morderstwem. Nie jest mi jednak dane dłużej nad tym rozmyślać, bo w następnej chwili z zewnątrz dobiega mnie jakiś odgłos. Jakby cicho zamykane drzwi samochodu.
Wyglądam ostrożnie przez żaluzje na ciemny parking spowity blaskiem tylko jednej latarni. Nawet w tak wątłym świetle dostrzegam czarny samochód stojący na włączonym silniku.
Eksploduje we mnie niepokój – być może irracjonalnie, acz nieuchronnie. Wciągam na siebie dżinsy i pospiesznie wrzucam aparat oraz komórkę do plecaka. Wtykam pistolet za pasek spodni, a do kieszeni wsuwam kastet. Gdy jestem już gotowa do drogi, powoli uchylam drzwi i wyglądam na zewnątrz.
Widzę ich na dole – idą we dwóch, obaj w czarnych ubraniach i z kapturami na głowach. Kierują się w moją stronę od strony recepcji, gdzie zapewne w jakiś sposób dowiedzieli się, który pokój zajęłam.
Po prostu, kurwa, świetnie.
Nie mam czasu się zastanawiać, jakim cudem mnie znaleźli. Może po samochodzie? A może przez kartę kredytową, której użyłam? Trudno powiedzieć. Będę się tym martwić później, na razie muszę stąd zwiewać.
Zamykam za sobą drzwi i schylam się, by nie było mnie widać zza otaczającej galerię barierki. Nie spuszczając wzroku z mężczyzn, którzy właśnie docierają do schodów na piętro, poruszam się po cichu, kierując w przeciwną stronę, ku drugiemu zejściu na dół.
Docieram właśnie do ich szczytu, gdy słyszę huk i coś boleśnie ociera się o moje ramię.
Kurwa!
Odruchowo pochylam się jeszcze bardziej, a kiedy rozlega się kolejny wystrzał, spadam po stopniach, obijając sobie po drodze każdą możliwą kość w ciele. Krzyczę, nie zważając na konieczność zachowania ciszy; na dole mocno w coś uderzam, po czym jakiś przedmiot ląduje na podłodze. Odruchowo odkopuję pistolet dalej, zanim facet, na którego spadłam, zdąży po niego sięgnąć.
– Tutaj! – krzyczy, gdy sięgam po ukryty w kieszeni kastet. – Jest tu...
Jedno celne uderzenie w twarz pozbawia go głosu. Facet zalewa się krwią, a ja podnoszę się pospiesznie i zgięta w pół docieram na parking. Niemal natychmiast słyszę krzyki po jego drugiej stronie. Reszta napastników zapewne już zauważyła, że ich kumpel został znokautowany.
Jeśli wiedzą, który samochód jest mój, nie pozwolą mi się do niego dostać, przemyka mi przez myśl. Na szczęście oddzielają mnie od niego zaledwie dwa auta. Opuszczam głowę jak najniżej i próbuję do niego dojść, tylko raz zatrzymując się po drodze, by schować kastet, a wyciągnąć i odbezpieczyć pistolet. Trzymam broń pewnie w obu dłoniach, gdy poruszam się do przodu, wypatrując napastników.
Strzały rozlegają się bez żadnego ostrzeżenia. W jednej chwili jest cicho, z kolei w następnej kule śmigają nad moją głową, aż muszę się powstrzymać, by znowu nie krzyknąć. Przyspieszam kroku, w końcu zaczynam biec, a gdy czuję szarpnięcie w boku, odbijam się od maski jakiegoś samochodu, po czym padam na ziemię. Spluwa wypada mi z rąk, ale szybko ją znajduję i czołgam się dalej, byle bliżej mojego mustanga.
Niemalże płaczę z ulgi, kiedy udaje mi się do niego dotrzeć. Drżącymi dłońmi wyciągam z kieszeni dżinsów kluczyki, otwieram drzwi i wślizguję się do środka.
– Nie pozwólcie jej odjechać! – krzyczy ktoś po chwili ciszy, jednak nie zwracam na to uwagi.
Wrzucam wsteczny i cofam się pospiesznie, aż uderzam w coś tylnym zderzakiem. Zmieniam bieg, wdeptuję pedał gazu i obracam kierownicę, kierując się do wyjazdu z parkingu.
Słyszę dźwięki wystrzałów, kilka kul odbija się od karoserii, po czym do moich uszu dobiega huk. Samochodem szarpie gwałtownie, aż o mało nie wjeżdżam w budynek recepcji. Udaje mi się odzyskać kontrolę nad autem, ale po dziwnym odgłosie dobiegającym do moich uszu podczas jazdy orientuję się, że przestrzelili mi oponę.
Czym prędzej odjeżdżam spod hotelu w obawie, że napastnicy będą mnie ścigać. Najwyraźniej jednak byli zbyt daleko swoich pojazdów, by dopaść do nich odpowiednio szybko, bo droga za mną jest pusta, gdy kieruję się na północ Las Vegas Boulevard.
Zalewa mnie fala bólu i wreszcie zauważam, że z rany na boku sączy się krew.
Kurwa. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top