II. A może to mój chory sen? A może śmierć?

Gdy obudził się po raz pierwszy, był sam. Był sam tak bardzo, jak kiedykolwiek można być samemu. Albowiem nie tylko w okolicy nie było żywej duszy, nie, w okół niego nie było nic, a przynajmniej nic widzialnego. Czuł niby grunt pod sobą, leżał na czymś, a nie spadał bez końca, a jednak nie widział nic wkoło siebie. Mógłby pomyśleć, że było po prostu ciemno, nieprzeniknienie ciemno, ale to nie wydawało się do końca prawdą. Po prostu było pusto. Nawet ziemia, na której spoczywał, wydawała się jakaś nieprawdziwa, niematerialna. Było to niemożliwe, a jednak jego zmysły tak właśnie postrzegały sytuację. Z bezgranicznym skonfundowaniem.

Jego uwagę zwróciło światło, które rozbłysnęło ponad jego głową. Padało na niego, krwawo czerwone, nadając jego ubraniom zakrwawiony wygląd. Nie miał na sobie zbroi, tylko tunikę i spodnie. Światło padało na niego, ale nie oświetliło gruntu ani niczego w okół, raz jeszcze utwierdzając go w przekonaniu, że znajdował się w jakimś dziwnym, niewłaściwym świecie.

Jakby znany mu normalny świat przepadł. Jakby się skończył.

Poczuł ucisk w piersi, zastanawiając się, jak długo był nieprzytomny. Czy świat w tym czasie został zupełnie zatruty, siłami tak potężnymi i niewyobrażalnymi, że wszystko po prostu zniknęło? Czy obudził się i stoczył bój, i przegrał?

Co się stało z Oikawą? Młodemu królowi najwyraźniej nie udało się powstrzymać końca, ale czy przeżył, gdzieś tam? Czy ktokolwiek przeżył?

- Tooru - wymamrotał, unosząc dłoń do twarzy, trochę dlatego, że bolała go głowa, trochę dlatego, że jaskrawe światło zaczynało się stawać nieznośne dla jego zmęczonych oczu.

- Iwa - usłyszał, znikąd i zewsząd. Był to głos Oikawy, ale nie obecnego Oikawy; Iwaizumi nie wiedział, jak król teraz brzmi, ale z pewnością nie tak -- nie tak, jak brzmiał onegdaj, gdy miał siedem wiosen.

- Tooru! - zawołał mimo wszystko, nie mogąc nie odpowiedzieć. Nie mógł nie zareagować i poderwał się natychmiast do siadu, a po chwili podrywał się już na nogi.

Nie usłyszał już jednak nic więcej. Wołał, lecz nie było odpowiedzi. Szukał, mimo że wędrówka po tym niematerialnym świecie przyprawiała go o zawroty głowy, lecz nie znalazł nikogo,  niczego. Był tylko on, bez swojej zbroi, bez miecza i bez celu.

Nogi niosły go, aż zapomniał, czego szukał, dlaczego tak się trudził. Usiadł wówczas, po godzinach czy latach, tak zrezygnowany, jak może być ktoś, kto w ogóle zapomniał już... Wtedy obudził się po raz drugi.

Świat jeszcze istniał, ale umierał. Nie potrzeba było mędrca w odległej wieży, by to stwierdzić. Świat był pokryty mgłą tak gęstą jak dymy palonych miast, za to słodko trującą. Dookoła niego piętrzyły się drzewa, całe poczerniałe jakby po pożarze. Wiele z nich było wydrążonych w środku, wypatroszonych ogromnymi dziuplami. Wyglądało to tak, jakby ich wnętrza zgniły od środka, a potem rozsypały się w droby pył. 

Iwaizumi miał wrażenie, że to samo dzieje się z jego własnymi wnętrznościami. Zapach wiszący w powietrzu nie uderzył go od razu, rycer, musiał dopiero zachłysnąć się powietrzem. Wtedy poczuł nienaturalną słodycz powietrza, a w sekundę po niej palenie. Zaczął kaszleć agresywnie, ale nic to nie pomagało, jego organizm zdawał się nie móc wykrztusić tego, co go truło. Było już za późno, dla nich wszystkich było za późno.

Iwaizumi jednak zasłonił twarz kapturem opończy i zaczął przedzierać się przez mgłę. Nie widział w niej nic, wpadł na krzaki, połamane, o zaostrzonych końcach. Nadział się boleśnie, odskoczył.

Podszycie, gdy wreszcie zobaczył je z bliska, wydawało się wysuszone, strute. Gałązki rosły pokrzywione, przybierając cudaczne kształty, których jedynym wspólnym mianownikiem była chorobliwość. Jednak zamiast być słabym i łamliwym, drewno wydawało się skamieniałe i z tego powodu aż nader twarde.

Gdy Iwaizumi próbował wydostać się z buszu, jedna z gałęzi zamiast złamać się pod jego ruchami przebiła materiał jego spodni i zadrasnęła go.

Nie odczuł tego mocno i był gotów ruszyć dalej, jednak po krótkiej chwili rana zaczęła go piec, a zanim znalazł kawałek ziemi, gdzie mógłby usiąść, paliła jak ogień pod jego skórą. Zawahał się chwilę, dotykając klamry trzymającej nagolennik na swoim miejscu. Wokół niego była niezbadana przestrzeń, w życiu, jakim wiódł, lęk przed potworami nie był irracjonalny. Nie chciał zdejmować zbroi, nie chciał pozostać w jednym miejscu zbyt długo, odsłonięty.

Palenie rozprzestrzeniało się wzwyż jego łydki, ogarniało udo. Zagryzając zęby, przesunął się tyłem, na czworakach do pnia najbliższego drzewa. Samo to sprawiło, że zrobiło mu się gorąco. Szybkimi ruchami rozpiął pasek i ściągnął nagolennik, podwinął nogawkę.

Rana była czarna. Jego żyły, puchnące pod skórą, również były czarne. Wydawały się pełznąć pod jego skórą jak glizdy. Przypatrywał się im chwilę, nim odwrócił gwałtownie głowę, wypluł ślinę, powstrzymał się przed wymiotami.

Gdy przestał skupuać się na tym, dotarło do niego, że las żyje. Że w rachitycznej ściółce coś się błąka, że ziemia jest gorąca jak rozpalone czoło chorego, że mgła ukrywa kilka stworzeń, których nie chciałby zobaczyć, a które bardzo chciałyby znaleźć jego.

Jak dotąd nie widział wiele w słabym świetle wieczoru, tak teraz jego oczy wydawały się przyzwyczajone, nie, wprost stworzone do życia w półmroku.

Patrząc przed siebie, w gąszcz drzew, zobaczył, że ponury las jest ogromny, a za nim ciągną się spopielone pola. Ktoś probował je spalić, może w czasie wrogiego najazdu, a może ktoś z tubylców chciał wyjałowić ziemię w obliczu tej samej plagi, która pożarła las. Jednak to nie ogień ostatecznie spopielił ziemię, lecz sama choroba. Zobaczył -- choć jak można było to zobaczyć? -- że jest na terenie królestwa, które go wychowało, którego był obrońcą. Popatrzył i wiedział, choć nie mógł określic, co kazało mu myśleć w ten sposób. Że to jego rodzime ziemie, teraz nie do poznania, są ukryte pod tym obrazem ruiny. Jak mogły być?

Wreszcie, patrząc dłużej, zobaczył, że gdzieś pośród szarych, szarych ziem stoi zamek o fosach wypełnionych zgniłymi liśćmi i robactwem, o wpół powalonych murach, jedyny zamek godny teraz ich ojczyzny. A w zamku tym, w największej komnacie siedzi na tronie ich król. Jego młodość i piękno zniknęły również pod szarością skóry, pod opuchlizną i siatką czarnych żył, które pokrywały całe jego ciało.

Iwaizumi patrzył na niego i patrzył, i patrzył, a młody król się nie ruszał. Jego głowa zwisała, przeciążona koroną, choć pozornie prostą i cienką. Jego powieki były jeszcze cięższe, nie wyglądało, jakby miały się kiedykolwiek unieść, choć Iwaizumi czekał. Jego szarość nie brała się tylko z choroby ciała. Na nieruchomych dłoniach króla zebrała się warstewka kurzu, na jego zadartym nosie, na długich rzęsach. Król był martwy albo prawie martwy, żyły w nim tylko żyły, które pełzły pod jego skórą, pulsowały, jakby przy biciu niewidocznego serca. Iwaizumi czuł to bicie w swoim własnym ciele, gdziekolwiek ono teraz było. Czuł się połączony z rodzinna ziemią, z królem i dlatego wiedział, że nie zostało w nich wiele życia.

Widział też, że młody król śni o końcu świata, bowiem nie było nic innego, o czym można by śnić. Wszystkie sny, marzenia umarły razem z drzewami, ptakami. Niebo nie mogło umrzeć, ale oddzielała ich od niego gęsty firnament pyłu, a wiatr, który mógłby go rozpędzić, nie wiał już od wieków.

Iwaizumi wreszcie zamknął oczy, by ich rozszerzone źrenice widziały za dużo, a nie było sensu. Zamknął oczy i poczuł, że upada na ziemię. Słyszał lekkie stąpanie łap, ale nie otworzył oczu. Czuł zęby wbijające mu się w brzuch, ale było to dosyć odległe uczucie, jakby jeszcze nie do końca wrócił do swojego ciała. I tak była już pora umrzeć. Kiszki wylewały mu się na uda.

Gdy obudził się po raz ostatni i na o wiele zbyt długi czas, spoczywał na łóżku tak miękkim, że mógłby być zawieszony w przestrzeni, a światło dnia niemal go oślepiło. Miał wrażenie, że jest mu gorąco, od tego słońca, ale zarazem zimno, gdyż był mokry od potu i drżał jeszcze.

Połowę okna przysłaniał mu koński łeb. Nad nim pochylał się inny łeb, tym razem należący do Kyoutaniego. Wszystko go bolało, ale nie mógł sobie wyobrazić miejsca, w którym niebezpieczeństwo było bardziej niewyobrażalne. Miękkie łóżko, prosty pokój ze stojącym na przeciwko łóżka wazonem pełnym dzikich kwiatów. Poza tym, co przysłaniała mu klacz, widział rozległe pole, na którym powoli pracowała grupa ludzi. W zasięgu oku nie widział niemal żadnych cieni, słońce wlewało się w każdy zakamarek, jego promienie mocne, ale nie palące i wycieńczające.

Kyoutani nie mówił nic przez dłuższą chwilę, pozwalając mu się nieco dojść do siebie.

- Mówił, że już się nie obudzisz - rzucił wreszcie z wyrzutem.

- Przepraszam? - spróbował Iwaizumi niepewnie.

Kyoutani wydał z siebie dźwięk, który do złudzenia przypominał warknięcie psa, a Iwaizumi uśmiechnął się mimowolnie. Może to przez doświadczenie bliskiej śmierci, ale poczuł się wystarczająco lekko pierwszy raz od...

- Jak długo byłem nieprzytomny? - zapytał.

Kyoutani spojrzał na okno, przez które do pomieszczenia wpadały hojnie promienie słońca. Świat wyglądał tak spokojnie, trudno było sobie wyobrazić, że ponoć ledwo uszedł z życiem. Z drugiej strony świat się kończył -- w tym jednym temacie wszyscy mędrcy się zgadzali -- więc to, co niewyobrażalne, miało teraz o wiele większą definicję.

- Dziesięć dni - odpowiedział wreszice Kyoutani, a Iwaizumi skrzywił się mimowolnie.

- I nikt za nami nie podążył?

- Wiedziałem, że jeśli przeżyjesz, będziesz chciał, żebyśmy byli jak najdalej - odparł Kyoutani. - Więc zabrałem cię tak daleko, jak pozwolił mi na to twój stan.

- Mieliśmy niezwykle dużo szczęscia--

- Poza tym wysłali za nami jakiegoś zwiadowcę. Ukryłem się przed nim w stodole.

Iwaizumi zamilkł, kontemplując to przez chwilę. Musiał się dobrze zastanowić, czy kiedy wyruszał w drogę z poczuciem wielkiej misji, to wyobrażał sobie, że jakiś etap tej wielkiej, ogromnej misji będzie się wiązał z ukrywaniem w sianie.

- Jak ma na imię? - zapytał raptem Kyoutani, wskazując na pysk konia.

- Ona? Nie wiem.

Kyoutani zmarszczył brwi, wyglądając na trochę rozczarowanego. Iwaizumi jeszcze nigdy nie otrzymał od niego tak wymownego spojrzenia.

- Czuwała nad tobą prawie cały czas. Powinieneś nadać jej imię.

Hajime przyjrzał się z zaciekawieniem zwierzęciu, po czym ostrożnie wyciągnął dłoń do pyska i pogłaskał klacz. Nie byłby to pierwszy raz, ale nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiał. Nigdy nie myślał, że jest ona jego, że przeżyli razem sporo rzeczy i przeżyją kilka kolejnych.

- Nadam - obiecał, nadal błądząc opuszkami po płowej sierści. Kyoutani pokiwał głową, wyglądając na zadowolonego.

- Co właściwie chcesz zrobić? - zapytał Kentaro. - Jaki jest twój cel, na końcu tego wszystkiego?

- Chyba już  o tym rozmawialiśmy.

- Rozmawialiśmy, trochę. Ale tak naprawdę nie udzieliłeś mi żadnej odpowiedzi.

Teraz też Iwaizumi się z nią nie spieszył. Opuścił uniesioną dotąd dłoń i przesunął palcami po okrywającym go palcie. Wahał się jeszcze chwilę, sam nie wiedząc nad czym, po czym wreszcie dźwignął się do siadu. Bez zbroi było mu dziwnie lekko. Nawet we śnie ją nosił, bez niej nie był kompletny.

- Nie powinieneś jeszcze wstawać - mruknął jego towarzysz.

Iwaizumi przytaknął, bowiem trudno mu sobie było wyobrazić, żeby ktoś powinien wstawać zaraz po odzyskaniu przytomności, jeśli utracił ją na kilkanaście dni. Kyoutani zaś tego nie kwestionował tego, że jego mentor zignoruje zalecenie uzdrowiciela.  Od początku założyli, że liczyła się każda chwila, stąd też wyruszyli, zanim nawet skończył się zbór ich Zakonu, z pustymi rękami i lekkimi kieszeniami. A teraz stracili kilkanaście dni. - Co jeszcze powiedział uzdrowiciel?

- Który? Zabrałem cię do kilku.

- Pomożesz mi założyć zbroję? - wtrącił Iwaizumi, gdyż zdążył już podnieść się na nogi i nie upadł, więc pozostało mu tylko przeć do przodu. Czuł się oszołomiony, ale po kilku dniach nieprzytomności -- czy można to było nazwać snem? odpoczynkiem? i czy to były tylko mrzonki? wizje? -- nie spodziewał się niczego innego. Jego członki były słabe i obolałe, ale nie na tyle, by zmusić go do bezruchu. - Dlaczego do kilku?

- Pierwsi dwaj... trzej?... nie wiedzieli, co ci jest. Nie mogli mi nic powiedzieć, ale zasugerowali, żebym zabrał cię do kogoś bardziej doświadczonego. Ostatecznie trafiliśmy tu. - Kyoutani wskazał na otaczające ich pomieszczenie. - Ten ostatni powiedział, że nie wie, co się stało, ale twój organizm jest w szoku, z którego nie może już wyjść.

- Co właściwie się stało? - Iwaizumi poniekąd zapytał, ale widział po spojrzeniu Kyoutaniego, że to mogli ustalić tylko razem.

Młodszy mężczyzna jednocześnie kręcił głową, jakby od razu wypierał się, iż wie cokolwiek, mimo że spróbował mu odpowiedzieć:

- W którymś momencie zostałeś za mną, a gdy udało mi się zatrzymać, leżałeś już na ziemi.

- Widziałeś... - Iwaizumi się zawahał. Oboje widzieli już dużo rzeczy, o których istnieniu co szczęśliwsi ludzie mogli zupełnie nie wiedzieć, ale lęk zostania uznanym za szaleńca zupełnie nie zniknął.

- ...duchy?

- Mhm. - Rozmowa nieco odwraciła ich uwage, a Iwaizumi wolał, by rozmawiali szykując się, toteż wziął w dłonie kolczugę. Ulżyło mu, gdy jego druh go od niego przejął, bo z odrobiną zmartwienia zauważył, że nie byłby w stanie unieść tak obciążonych rąk nad głowę. Potencjalnie nawet pustych.  - Gdzie teraz jesteśmy? Jak daleko do stolicy?

- Blisko - odparł Kyoutani. - Kazano mi szukać pomocy dla ciebie bliżej stolicy. Do wieczora moglibyśmy już stać u bram.

- Dobrze - skwitował Hajime, nadstawiając przedramię, by Kentaro mógł zacisnąć na nim mocno zarękawie. Skinął głową, by podziękować, nieco zażenowany stopniem otrzymywanej pomocy. Miał nadzieję, że Kyoutani nie do końca zdawał sobie sprawę, iż bardzo jej potrzbował. - Wtedy... dziękuję... wtedy udamy się prosto na dwór. Pewnie każą nam poczekać do rana, ale niechybnie dadzą nam nocleg.

- I co potem? Powiesz księciu... królowi, że nie powinien poświęcać swojego życia? Masz dla niego inne rozwiązanie?

Iwaizumi przygryzł wargi. Nie miał. Ale musiało jakieś istnieć. Oczywiście łatwiej było pozwolić jednemu człowiekowi umrzeć za wszystkich

- Wychowałeś się na dworze - rzucił raptem Kyoutani. - Byłeś blisko z Oikawą?

Powinno to być proste pytanie, ale od starszego rycerza wymagało to zaiste dłuższego namysłu.

- Nie mieszkałem tam naprawdę tak długo - zauważył najpierw. - Znałem nieco króla, zanim przeniosłem się do kwater Zakonu.

- Do swojego ojca - mruknął Kyoutani, acz brzmiało to jak pytanie. Iwaizumi spojrzał na niego skonsternowany, jednak młodszy wojownik klęczał i pochylał się nad swoim zadaniem. - Iriya był twoim ojcem.

- Oczywiście. Przecież o tym wiesz.

- Wiem - odparł Kyoutani, zapinając ostatnią klamrę u nagolenników Iwaizumiego. - Ale nigdy nie mówisz o nim jak o ojcu.

- Był w służbie zakonu - odparł Iwaizumi, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. - Muszę pomyśleć - dodał cicho. Była to dość paląca sprawa. Nie wiedział, dlaczego król musi umrzeć, a zatem tym trudniej było mu stworzyć plan, aby temu zapobiec.

Kyoutani pomógł mu osiodłać, a potem dosiąść konia, a Iwaizumi wertował swoje wspomnienia w poszukiwaniu zebranych przez Zakon i przez niego samego wiadomości. W lesie opasującym kawał północnej granicy królestwa coś działo się od bardzo dawna, dlatego też istniał Zakon, dlatego nawywano ten teren Przeklętym. Skaza wiele lat temu rozprzestrzeniła się już na tyle, że młodsi rekruci Zakonu, w tym Iwaizumi, nie wiedzieli już nawet zbyt wiele o jej źródle. Niemożliwym było przedrzeć się przez drzewa i bestie na tyle, by na własne oczy zobaczyć miejsce, od którego wszystko się zaczęło, choć słyszał, że istniało właśnie jedno miejsce.

Teraz, nie będąc pierwszy raz na kolejnym patrolu lub nie próbując zapomnieć o ujrzanym na nich rzeczach, miał okazję pomyśleć o wszystkim, co wiedzał lub co zostało spisane w księgach Zakonu. Nie do wszystkich ksiąg miał dostęp, nie wszystkie zdążył przeczytać, jednak znał większość faktów. I uderzyło go, jak mało sam Zakon, wiążący swój los z Przeklętym Lasem, zdawał się o nim wiedzieć.

Raptem uderzyło go, że być może zamiast wspomnień powinien analizować swe sny. Była to w połowicznie pobłażliwa myśl, świadomość, że szarlatan sprzedający talizmany przerażonemu ludowi mógł udzielać królowi równie trafnych rad, co on sam. Potem jednak uzmysłowił sobie wyrazistość swoich snów. Nie podejrzewał się o zdolności prorocze, jednak intensywność snów podświadomie przekonywała go do myślenia o nich jako o czymś opartym o faktach. Zastanawiał się, czy wizja świata, jaką zobaczył, miała przedstawiać sytuację, w której powstrzymał rodzinę królewską przed poświęceniem jednego ze swoich synów, czy też tak wyglądało królestwo, które udało im się ocalić od zagłady.

A potem usłyszał głos, który nie należał do Kyoutaniego. Obejrzał się, lecz w pobliżu nie było nikogo innego -- nie spodziewał się tak naprawdę dostrzec przypadkowego podróżnika, gdyż dźwięk nie dobiegał z konkretnego miejsca. Znikąd, zewsząd. Był jakby odległy, bo Iwaizumi nie słyszał go wyraźnie i musiał dobrze skupić się na słowach mówiącego, by rozróżnić choćby część z nich. Opowiadał on o lesie, granicy, otchłani i wojnie, a przynajmniej co piąte słowo miało coś wspólnego z tymi tematami. Brzmiał znajomo, Iwaizumi miał wrażenie, że słyszał go niedawno, ale nie mógł powiedzieć, do kogo głos należał.

11.06.23

a/n: Betowanie? Tutaj się tego nie robi. Wstępna wersja rodziału, choć może umrę ze wstydu, jak się nad tym zastanowię, i będę jeszcze coś zmieniał. Ale póki co mam ochotę coś wrzucić.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top