Rozdział 57

Otaczała go ciemność i błoga nieświadomość. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje i co dzieje się wokół niego, ale nie przeszkadzało mu to. Czuł, że jego siły się teraz regenerują, a on sam zaznał wreszcie upragnionego spokoju. 

Nie trwało to jednak długo, ponieważ już po kilku minutach zaczął się budzić. Powoli, ale jednak. Najpierw wszystkie dźwięki stały się wyraźniejsze, był w stanie usłyszeć cichy szum wiatru i kroki jednej z uzdrowicielek. Miał ogromną ochotę otworzyć oczy i poprosić o jeszcze chwilę spokoju, ale nie był w stanie tego zrobić. Po chwili stwierdził jednak, że ów szum jest dość relaksujący i, że wcale aż tak bardzo mu nie przeszkadza. Jego spokój ponownie został naruszony, przez kogoś, kto głośno odsunął taboret i wyszedł z sali, na której leżał. On sam jednak, dalej nie był w stanie robić nic innego, jak wsłuchiwać się w cichy szelest liści i śpiewanie ptaków za oknem. 

Po jakimś czasie zaczął coraz bardziej się wybudzać i do jego świadomości dochodziło coraz więcej. Promienie słoneczne zaczęły razić go w oczy, wracało mu również czucie. Nie minęło pięć minut, jak otworzył oczy. Był zdezorientowany i dobre pół minuty zajęło mu zrozumienie, że nie znajduje się w skrzydle szpitalnym, a w Mungu. Zdziwił się, widząc ile aparatury przy nim stoi, ale, gdy tylko ból głowy zaczął się nasilać doszedł do wniosku, że może i była ona potrzebna. Z trudem rozejrzał się po sali, odnotowując, że jest w niej zupełnie sam. Chciał zawołać kogoś, poinformować go, że się obudził, ale nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa. Dodatkowo, był bardzo spragniony. Głowa zaczęła boleć go mocniej, a on nie mógł nic z tym robić. Leżał więc, oczekując czyjegoś przyjścia. 

Jakie było jego zadowolenie, gdy niebieskie drzwi od jego salki otworzyły się po upływie dziesięciu minut, ukazując mu Ginny. Dziewczyna trzymała w dłoni kubek z kawą, chyba tylko on utrzymywał ją na nogach. Kilka pasm włosów, które spięte były w wysokiego kucyka, wydostało jej się z kitki, opadając na bladą twarz. Miała wory pod oczami i była wyraźnie zmęczona. Nie przeszkodziło jej to jednak w tym, by uśmiechnąć się szeroko na widok obudzonego Harrego. 

- Merlinowi niech będą dzięki... Wstałeś. - odetchnęła z ulgą, przysuwając do jego łóżka taboret, na którym usiadła. Kubek z kawą postawiła na nocnym stoliczku, stojącym obok. - Jak się czujesz?

Chciał jej odpowiedzieć, ale z jego gardła wydostał się jedynie pomruk, który brzmiał, jakby się dusił. Dziewczyna podniosła się z krzesła, wyciągając z szafki jedną szklankę i wodę mineralną. 

- Czekaj, dam ci się napić. - powiedziała, napełniając szklankę prawie po brzegi i podetknęła mu ją pod usta, w taki sposób, że nawet nie musiał jej trzymać. - Lepiej, co?

- O wiele. - odparł cicho, ale na jego twarzy zagościł uśmiech. Ginny od razu go odwzajemniła, znów zajmując miejsce na niebieskim taborecie. - Ile czasu...byłem nieprzytomny? 

- Niecałą dobę. - chłopak próbował podnieść się do pozycji siedzącej, ale Weasley'ówna mu to uniemożliwiła. - Nie, powinieneś odpoczywać, Harry. 

Westchnął, pokonany i ułożył się wygodniej na łóżku. Dalej bolała go głowa, ale jego humor uległ znacznej poprawie. 

- Tata się obudził. - powiedziała nagle, upijając łyk swojej kawy. 

- To cudownie. Jak się czuje? A, no i co z resztą? 

- George leży piętro wyżej. Oberwał tym samym zaklęciem, co tata. - westchnęła, po raz kolejny pociągając łyk ze swojego kubka. - Na szczęście, uzdrowiciele szybko się zorientowali i wzięli go na ten sam zabieg, co kiedyś tatę. Trochę pomogło i teraz jego stan jest przynajmniej stabilny. 

- Och... - zasępił się. - A ucierpiał ktoś jeszcze?

- Nie, to znaczy tak. Aurorom udało się znaleźć kryjówkę śmierciożerców. Była pusta. W sensie, nie było w niej śmierciożerców, tylko sami więźniowie. Audrey leży kilka sal dalej. Jest przytomna, ale poturbowana. Od wczoraj nie śpię, chodząc między wami. Jedynie ta kawa sprawia, że nie padłam jeszcze z wyczerpania. 

- Przynajmniej to, że ich znaleźli to dobra wiadomość. - mruknął, a potem przyjrzał się jej z troską. - Jak chcesz, to możesz zostawić mnie samego. Należy ci się porządna dawka snu. 

Nie zwróciła na to uwagi i wysiorbała resztę swojego napoju, z głośnym brzdękiem odstawiając kubek na stoliku. 

- Pansy uciekła tuż po tym, jak miotła cię tym zaklęciem. Ten auror jej pomógł. - chwyciła go za rękę i mocno ją ścisnęła. - Nie żyje kilka osób z Zakonu, nikt z naszych bliskich. Z uczniów, kilku leży w skrzydle z mniejszymi, bądź większymi obrażeniami. Justin, ten z Hufflepuffu nie żyje.

- Wiem. - palnął, nim zastanowił się nad tym, co mówił. Mimo, że Ginny była jego dziewczyną i ufał jej ponad życie, nie za bardzo chciał, by to ona jako pierwsza dowiedziała się, o tym, że rozmawiał ze swoimi rodzicami i resztą. Bał się, że dziewczyna źle zareaguje na wzmiankę o Fredzie. Wolał, by jako pierwsza dowiedziała się Hermiona, z dwóch powodów. Po pierwsze, nikt z jej bliskich nie umarł. A po drugie, ona najprędzej będzie wstanie stwierdzić, czy to, co pamiętał, mogło się naprawdę wydarzyć. - To znaczy, widziałem go jeszcze w skrzydle, zanim sam potrzebowałem pomocy lekarza. 

- To straszne. - powiedziała, jeszcze mocniej ściskając jego dłoń i przymykając oczy. - Jak tu szłam, widziałam Neville'a i Hannę... Wyglądała strasznie. To był w końcu jej przyjaciel. - automatycznie wyobraził sobie, jak czułby się, gdyby nagle zabrakło mu Rona lub Hermiony. Z pewnością byłby załamany, przyjaźnili się przecież od pierwszej klasy. To była przyjaźń na całe życie. - Dobrze, że ma Neville'a. On starał się ją pocieszyć. 

- Myślę, że Justin nie chciałby, by jego przyjaciele za nim płakali. - rudowłosa posłała mu zdziwione spojrzenie. - Chcę przez to powiedzieć, że on na pewno jest teraz szczęśliwy. 

- Oby. - szepnęła, wzdychając. - Powiem uzdrowicielom, że się obudziłeś. 

I wstała, zostawiając go bez słowa. Jak zapowiedziała, po chwili do jego sali wpadło dwóch uzdrowicieli. Byli młodzi, ale dość zestresowani i widocznie zmęczeni. Zbadali go pobieżnie, a następnie wybiegli z sali. Nie zdziwił się tym jakoś bardzo, był pewny, że mają teraz duży ruch. Ponownie został sam, a jedynym zajęciem było gapienie się w sufit, ewentualnie w ścianę, lecz było to trudniejsze, ponieważ bolała go głowa. 

Usłyszał skrzypienie drzwi i cichy głos.

- Można? - spytała Hermiona, a gdy odmruknął ciche 'tak', weszła do środka, zajmując miejsce na taborecie, uprzednio zajmowanym przez rudowłosą. - Ron i Ginny są teraz u Georga, więc pomyślałam, że do ciebie wpadnę. Jak się czujesz?

- Bywało lepiej. - podniósł głowę, przyglądając się jej. Już na pierwszy rzut oka widać było, że wygląda zdecydowanie lepiej, niż rudowłosa. - Ale też i gorzej. Ogółem, jest znośnie.

- To dobrze. - zapanowała chwilowa cisza, którą on postanowił przerwać.

- Hermiono? 

- Hm? - spojrzała na niego wyczekująco i zastukała palcami o blat stoliczka, na którym dalej stał kubek po kawie Ginny.

- Mam do ciebie taką sprawę. Tylko mnie nie wyśmiej. - dodał, bojąc się, że dziewczyna od razu zacznie negować jego historię. 

- Czemu miałabym cię wyśmiać, Harry? - zdziwiła się, marszcząc brwi. 

- Bo to, co powiem, zabrzmi dość...dziwnie. Chyba. - wyjaśnił, wzdychając i przymykając oczy, by lepiej zwizualizować sobie białą przestrzeń, w której miał szansę spotkać się z bliskimi. - No dobra, to może od początku. 

I opowiedział jej, to, co zobaczył i usłyszał. Powiedział o swoich odczuciach, zaznaczając, że było to naprawdę realne i, że czuł się tam bezpiecznie. Powtórzył słowa, powiedziane przez Freda, Lupina, Tonks, Syriusza, Justina, swoich rodziców i Alastora. Szatynka słuchała go uważnie, nie przerywając mu, co jakiś czas jednak marszczyła brwi, jakby się nad czymś zastanawiała. Kiedy skończył, nie odezwała się ani słowem. Zamiast tego, wstała z taboretu, podchodząc do jego karty pacjenta, wiszącej na ramie łóżka i zaczęła się jej dokładnie przyglądać. 

- Okej. Wiem, co chciałam. - powiedziała, a jej słowa zabrzmiały prawie, jak jakiś wyrok. 

- Czyli...wiesz, czy to co ci powiedziałem mogło wydarzyć się naprawdę? - spytał, niecierpliwie czekając na odpowiedź. Ból głowy odszedł w zapomnienie, a on podniósł się na łokciach, siadając i, gdyby nie noga, która była prawdopodobnie złamana i usztywniona, zacząłby skakać po szpitalnym łóżku, niczym małe dziecko. 

- Tak i nie. Nie mogę być niczego pewna, ale mam swoje podejrzenia. - wyjaśniła, zajmując miejsce z powrotem na taborecie. 

- To może się ze mną nimi podzielisz? - warknął zniecierpliwiony. Nie chciał, by zabrzmiało to tak niemiło, ale nie mógł nic poradzić na to, że tak bardzo pragnął poznać odpowiedź. 

- Już, już. Spokojnie. - westchnęła i po raz kolejny tego dnia podniosła się z krzesła, podchodząc do okna i wyjrzała przez nie. Harry podejrzewał, że z nadmiaru różnych emocji, dziewczyna nie mogła usiedzieć na miejscu i wcale jej się nie dziwił. Gdyby nie wspomniane wcześniej obrażenia, sam pewnie chodziłby teraz w tę i we w tę. - Wychowałeś się wśród czarodziei, ale i mugoli... Zakładam więc, że wiesz, czym jest śmierć kliniczna. 

- No...nie do końca. - odparł, nieco zmieszany. Odkąd poszedł do Hogwartu ani razu nie zajrzał do mugolskich podręczników i szczerze powiedziawszy, praktycznie zaprzestał interesowania się tamtym światem. Oczywiście, znał podstawowe pojęcia i urządzenia, ale nigdy się w to jakoś szczególnie nie zagłębiał.

- Och, po prostu chodzi, o to, że tak, jakby umierasz...ale nie do końca. Ne wiem, jak mam ci to streścić w kilku słowach. Umierasz, ale twój mózg dalej pracuje. - westchnęła, zerkając na niego, ale po chwili ponownie przeniosła wzrok na okno. - Tyle powinno ci wystarczyć. Dobra, kontynuując, patrzyłam na twoje wyniki. 

- I co z nimi? - szatynka posłała mu spojrzenie mówiące "jak przestaniesz przerywać, to się dowiesz" i zastukała palcami o parapet. 

- To z nimi, że prawdopodobnie mogłeś przeżyć taką śmierć. Uzdrowiciele to nie mugolscy lekarze. Oni nie określają takiego stanu, jako śmierci klinicznej. Nam na przykład, powiedzieli, że było z tobą źle, ale, że zażegnali kryzys, tak szybko, jak się dało i, że nie zaznałeś trwałych obrażeń, to znaczy, wrócisz do normy. 

Słuchał tego z szeroko otwartymi ustami i nie mogąc pojąć, że był tak bliski śmierci od zwykłego zaklęcia 'Drętwota'. Nie raz i nie dwa był w gorszych opałach i wychodził z nich praktycznie bez szwanku. 

- Tak, czy inaczej - kontynuowała niezrażona, kompletnie nie przejmując się tym, że może to być dla niego za dużo informacji na raz. - uważam, że to, co widziałeś mogło być prawdą. Kiedyś, gdy byłam młodsza, moi rodzice zaprosili do domu kolegów z pracy. Moi rodzice, jako dentyści pracują w szpitalu razem z innymi ludźmi, którzy zajmują się nieco inną dziedziną medycyny. - wyjaśniła, dopiero po chwili pojmując, że nie musi mu tłumaczyć, jak działa szpital, ponieważ przez pierwsze lata życia wychował się wśród mugoli. - W każdym razie, zaprosili kiedyś do domu kilka osób, z czego jedna kobieta była ratowniczką medyczną. To ona powiedziała mi, o takim pojęciu, jak śmierć kliniczna i opowiedziała mi jedną historię osoby, która takie coś przeżyła. Potem się tym zainteresowałam i po nocach czytałam różne wycinki z gazet, które znosiła mi mama, opowiadające historie takich ludzi. 

Harry oczami wyobraźni widział już małą, kilkunastoletnią Hermionę, leżącą w swoim łóżku i czytającą te fragmenty z różnych czasopism. Dziewczyna widocznie miała tak już od zawsze. Gdy czegoś nie wiedziała, nie odpuszczała, aż nie poznała, o tym wystarczająco dużo informacji, by było to w jakimkolwiek stopniu użyteczne. Tak samo robiła w Hogwarcie.

- Stąd podejrzewam, że może coś w tym być. Nie codziennie przecież, widzi się zmarłych ludzi i ma się szansę z nimi porozmawiać. Zwykłe sny, są zazwyczaj tym, co chcemy zobaczyć i wątpię, byś mógł czuć się w nim tak swobodnie. Zresztą, zostaje jeszcze kwestia tego, że wiedziałeś o śmierci Justina zanim oficjalnie, o tym usłyszałeś. Nigdy nie objawiałeś jakichś szczególnych oznak, że mógłbyś być jakimś medium. 

Oderwała wzrok od jakiegoś ptaka, który podśpiewywał coś na jednej z gałęzi pobliskiego drzewa i podeszła do niego. 

- Zdajesz sobie sprawę, że skoro jest to coś, co prawie na pewno zdarzyło się naprawdę, powinieneś wypełnić ich prośby i przekazać to, co chcieli ich bliskim? - spytała z powagą. 

- Oczywiście, Hermiono. - odparł od razu. Starał się dotrzymywać wszelkich obietnic, a tym bardziej, tak ważnych. - Zrobię to tak szybko, jak będę w stanie. Zacznę od Ginny i Rona.

- Co ja? - spytał rudowłosy, wpadając do sali razem ze swoją siostrą. On też miał wory pod oczami, a włosy bardziej zmierzwione, niż zazwyczaj, ale mimo wszystko, to Ginny wyglądała gorzej. - Dowiem się, czy nie?

- Tak, tylko usiądźcie. - stwierdziła Hermiona, podsuwając im po jednym taborecie. Podjęła tę decyzję za Harrego, jakby w obawie, że ten jednak się rozmyśli i postanowi im niczego nie mówić, w obawie, przed tym, że ci wezmą to za nieśmieszny żart. - Harry i ja wam to wyjaśnimy.

Rodzeństwo wymieniło zaniepokojone spojrzenia, ale posłusznie zajęli miejsca na niebieskich taboretach, zamieniając się w słuch. I słuchali. Słuchali, o tym, jak Hermiona wyjaśniała im, na czym polega stan śmierci klinicznej, dodając, że Harry prawdopodobnie jej doświadczył. Potem Harry zaczął mówić, o swoich doświadczeniach. Przy wzmiance o Fredzie, rudowłosa dziewczyna nie była w stanie powstrzymać kilu łez, więc wtuliła się w brata, który chyba nie miał nic przeciwko, sam ledwo się trzymając. Gdy skończył, Ginny głośno pociągnęła nosem, zerkając na zegar, na którym wybiła godzina dwudziesta pierwsza. 

- Czy jesteście pewni, że to prawda? - dopytywał Ron, który pomimo zapewnień swojej dziewczyny, nadal był do tego wszystkiego sceptycznie nastawiony. 

- Tak, na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, jest to prawda. - odparła, nieco zirytowana, szatynka. 

- W takim razie - zaczęła Weasley'ówna, odzywając się pierwszy raz od jakiejś godziny, jak nie więcej. - cieszę się, że jest tam szczęśliwy. Nawet, jeśli to dalej boli. 

Harry najchętniej, by ją teraz przytulił, ale przez to, że nie mógł wstać z łóżka, został tej opcji pozbawiony. Westchnął, wracając na siebie jej uwagę.

- Też tak myślę, Ginny. - odparł. - I rozumiem, że ci ciężko. Mi też jest z tym dziwnie. Widziałem swoich rodziców. 

Podniosła się z taboretu, siadając na skraju jego łóżka i wtuliła się w niego delikatnie. Widząc to, Ron i Hermiona (a właściwie był to pomysł szatynki, która chciała dać im chwilę prywatności, więc wyciągnęła Rona do kawiarenki piętro wyżej) dyskretnie wysunęli się z sali, zostawiając ich samych. Oni jedynie, trwali w uścisku, który był dla obu bardzo przyjemny, dawał poczucie, że w tym wszystkim dalej mają kogoś, kto się o nich martwi i dla kogo są ważni. 

- Ginny... - szepnął okularnik, gładząc dziewczynę po plecach, jednocześnie wpatrując się w gwiazdy za oknem, które tego dnia świeciły wyjątkowo jasno, jakby specjalnie dla nich. - Spójrz tam.

- Gdzie? - spytała, a on wskazał palcem na okno, za którym jedna z gwiazd zaświeciła jeszcze jaśniej, jakby chcąc wyróżnić się wśród reszty. 

- Oni tam są. - oznajmił, podświadomie czując, że nie kłamie. - I patrzą na nas, opiekują się nami. 

- Wiem, Harry. - szepnęła, skupiając swoją uwagę na tej najjaśniejszej. - Już dawno to wiedziałam. 

No hej! Witam z kolejnym, udanym rozdziałem. Jest dość długi i wyjaśnia wszystko, a przynajmniej taką mam nadzieję. To już drugi rozdział pod rząd, który wyszedł tak, jak chciałam i niezmiernie się z tego cieszę. Dziękuję wam za tak pozytywny odzew pod wczorajszym rozdziałem i liczę, że ten przyjmiecie równie ciepło. Życzę wam zdrówka i pozdrawiam. 

28.08.2020


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top