Rozdział 53

Rudowłosa kobieta krzątała się po domu, przygotowując obiad, na którym miał zjawić się również jej syn ze swoją żoną, Fleur. Podśpiewując pod nosem piosenki Celestyny Warbeck, dodała trochę przypraw do jednego z dań. Z jej roboty, wyrwał ją jednak czyjś głos. Głos, którego nie spodziewała się w tej chwili usłyszeć. 

- Mamoooo! - zawołał jej syn, Ron. Obróciła głowę, ale nie mogła znaleźć źródła tego odgłosu. 

- Ron, o co chodzi? - spytała, ale chłopak jej nie usłyszał i dalej ją nawoływał. Dopiero po minucie zauważyła, głowę syna, wystającą z kominka. - O Merlinie, Ron, ależ mnie wystraszył! Stało się coś? 

- Tak. - odparł szybko, postanawiając streścić jej ostatnie wydarzenia. 

Postanowił zacząć od tego, jak Percy wtargnął do gabinetu dyrektorki.

- Audrey... - wydusił, a wszystkich zatkało. - Audrey...kontaktowała...się ze...mną... - wydyszał, opierając się na oparciu jednego z krzeseł. - Trzeba...powiadomić...aurorów... Pilnie.

McGonagall opadła na krzesło, a reszta wytrzeszczyła na niego oczy. Nikt nie dowierzał, w to, co usłyszał. Audrey, porwana, a właściwie zaginiona, około miesiąca temu, nagle dała jakiś znak życia.

- Ależ, co też pan mówi, panie Weasley? - sapnęła kobieta, patrząc na niego przerażona. 

- Szedłem korytarzem - zaczął, gdy jego oddech po biegu się wyrównał. - a wtedy zobaczyłem coś, jak półprzeźroczysta mgiełka, która przybrała kształt kolibra. Patronus Audrey. - wyjaśnił szybko, nie chcąc tracić czasu na wdawanie się w szczegóły. - Przemówił do mnie jej głosem. Powiedziała, że wyrwała jednemu z nich różdżkę, że nie ma wiele czasu, nie wie gdzie jest, ale żyje, tak, jak część osób, które został porwane. Mówiła tylko, że przez jakieś okno widziała, że są w jakieś nieprzyjemnej okolicy, coś na kształt Nokturnu. 

- Jest pan pewny? 

- Jak najbardziej. - zawołał, cały dygocąc z emocji. - Niech pani to zgłosi aurorom. Niech coś zrobią!

Kobieta natychmiast podbiegła do kominka, przez który skontaktowała się z biurem aurorów. Rozmawiała z nimi jakieś trzy minuty, a ci, obiecali, że pojawią się tam jak najszybciej, co niezmiernie zdenerwowało Percy'ego.

- Co oni tam niby robią, że nie mogą przyjść teraz? - warknął, krążąc po gabinecie dyrektorki. - Co oni tam robią?!

Nikt mu nie odpowiedział, a w gabinecie ponownie zapanowała cisza, przerywana jedynie nerwowym pukaniem palców o blat biurka przez Pansy. Dziewczyna, odkąd dowiedziała się, że Audrey dała jakiś znak życia, była spięta i nerwowa, czym zwróciła na siebie uwagę Harrego. Chłopak cały czas ją obserwował, pewny, że maczała w tym palce i teraz stresuje się, że całe przedsięwzięcie upadnie, a ona poniesie konsekwencje. Nawet nie wiedział, jak bliski był prawdy. 

- Co pani robi, panno Parkinson? - spytała dyrektorka, widząc, jak jej uczennica wstaje, zaciskając dłoń na różdżce. 

Z początku nic nie odpowiedziała, tylko zmierzyła wszystkich złowrogim spojrzeniem i przerzuciła sobie włosy na plecy. Wyglądała, jakby dawno postradała zmysły, zresztą, jej słowa tylko to potwierdziły. 

- Zginiecie. - syknęła, patrząc prosto na Percy'ego. - A twoja laleczka nie ujdzie z tego żywa, obiecuję. A ja, słowa dotrzymuję. 

Profesorka spojrzała na nią przerażona i już chciała zapytać ją, co ta ma na myśli, gdy dziewczyna po prostu wybiegła z pokoju, wrzeszcząc wniebogłosy, grożąc im, że zginą i machając różdżką w losowe strony. Widocznie postawiła wszystko na jedną kartę i postanowiła grać na zwłokę. 

- Myśli pani, że ona mówiła poważnie? - wyjąkał rudowłosy mężczyzna, patrząc na drzwi, które ledwo zamknęły się za brunetką. 

- Nie mogę być tego pewna, ale ryzykować też nie będę. Zaraz zwołam tu nauczycieli i rozkażę im zabezpieczyć szkołę, zaklęciami ochronnymi. - odparła i, przykładając swoją różdżkę do szyi, w celu nagłośnienia swojego głosu, zaczęła wołać nauczycieli. 

Jak się wkrótce okazało, to, że ich zawiadomiła, było bardzo dobrym posunięciem, ponieważ już po kilkunastu minutach przed zamkiem zaczęli pojawiać się śmierciożercy. Próbowali przełamać ochronną barierę, ale, zważywszy na to, ilu nauczycieli ją tworzyło, szło im to raczej mozolnie. Krzyczeli, grozili i machali różdżkami na różne strony, ale nie dało to oczekiwanego przez nich efektu. Po jakimś czasie do obrony Hogwartu dołączyła również garstka aurorów, ale było ich zdecydowanie za mało, by wszczynać wojnę z napastnikami. Trzeba było zebrać więcej sojuszników. W tym celu, McGonagall nakazała czwórce swoich uczniów, którzy akurat przebywali u niej w gabinecie, aby kontaktowali się z członkami Zakonu Feniksa, wzywając ich do pomocy. 

- O Merlinie... - wydukała, blada jak ściana, kobieta, po usłyszeniu całej historii. - Ja...wezmę ze sobą Billa, Fleur i Georga, a potem zjawię się z nimi w Hogwarcie. 

Ron mruknął coś pod nosem, a jego głowa zniknęła z kominka kobiety, która natychmiast zerwała się na równe nogi i pobiegła na górę. Postanowiła przebrać się w coś wygodniejszego, ponieważ walka w długiej do kolan sukience była średnim pomysłem. Tuż po tym, jak wcisnęła się w stare, przetarte spodnie i koszulkę, teleportowała się prosto do małego domku na Pokątnej, należącego do jej syna. Dawno tam nie była, ale nie miała w tej chwili czasu na zwiedzanie i komentowanie wystroju mieszkania. Zadzwoniła do drzwi, a po niecałej minucie w drzwiach stanął, bardzo zdziwiony jej widokiem, George. 

- Co ty tu robisz, mamo? - spytał, wpuszczając ją do środka i wskazując na kanapę. - Usiądź, proszę. 

- Nie. - odparła, a gdy syn pytająco uniósł brew do góry, dodała: - Nie ma na to czasu, George.

- Coś się dzieje? - zaniepokoił się chłopak. 

- Powtórka sprzed roku. - wyjaśniła, a rudowłosy zasłonił usta dłońmi, wciągając głośno powietrze. - Hogwart szykuje się do walki. 

- Och, Merlinie... - sapnął i chwycił różdżkę z blatu. Już chciał wyjść z domu, gdy zatrzymał się gwałtownie, jakby o czymś sobie przypomniał. Kobieta posłała mu zdziwione spojrzenie, ale syn nie zwrócił na nie uwagi. - Zapomniałem o kimś. 

- O kimś? - spytała, bo teraz nie rozumiała go już zupełnie. - O czym ty mówisz, Geo...

- Angelino! - zawołał, przerywając jej wpół słowa. Z jednego z pokoi wyłoniła się wysoka dziewczyna, którą kojarzyła. Z tego, co pamiętała, była nawet na urodzinach Harrego. Angelina uśmiechnęła się delikatnie w jej kierunku, rzucając jakieś ciche przywitanie. Powiedzieć, że Molly była w tym momencie zaskoczona, byłoby niedopowiedzeniem. 

- Och, wychodzisz? - spytała, patrząc na niego z ciekawością. 

- Tak i ty też. - rzucił i podał jej różdżkę, która do niej należała. - Hogwart znów jest w tarapatach. 

Rozszerzyła szerzej oczy, ale posłusznie założyła buty i praktycznie wybiegła z mieszkania razem z pozostałą dwójką. 

- Teleportujemy się jeszcze po Billa i Fleur, a stamtąd przeniesiemy się siecią fiuu prosto do gabinetu McGonagall. - rozkazała kobieta i wzięła ich pod ramię. 

Przed oczami mignęło im tysiące barw i kolorów, a grunt pod stopami się rozstąpił. Uczucie to, było nieprzyjemne, ale zawsze obecne przy teleportacji. Gdy ich stopy ponownie spotkały się z podłożem, wzięli głębokie oddechy. 

- Chodźcie. - poleciła im, a sama podbiegła do drzwi i zapukała w nie kilka razy mocniej, niż było trzeba. 

Otworzyła jej Fleur, po czym zamrugała kilkakrotnie i zaśmiała się dźwięcznie. 

- Och, myślałam, że to my mamy przyjść do ciebie, maman. - oznajmiła, ściskając ją. - Ale to nic, zaraz coś upichcę i...

- Nie ma na to czasu. - przerwała jej, a Francuzka spojrzała na nią osłupiona. - Zbierajcie się. Hogwart znów walczy. 

Blondynka pisnęła, podpierając się framugi. Nie zadając zbędnych pytań, zaczęła nawoływać swojego męża, nakazując mu, by przyniósł im obojgu różdżki. Sama wcisnęła się w buty i związała swoje długie, proste włosy w kucyka. 

- Co się dzieje, kochanie? - spytał mężczyzna, pojawiając się obok żony. - Mama? 

Kobiety wyjaśniły mu wszystko w ekspresowym tempie i już po chwili, całą piątką skorzystali z kominka, by przenieść się do gabinetu dyrektorki. Po tym, jak otrzepali się z pyłu i popiołu, rozejrzeli się po całym pomieszczeniu, w którym znajdowało się już część osób należących do pierwszego składu Zakonu. 

- Nie blokujcie kominka! - krzyknął do nich Ron, po czym zorientował się, że stoją przed nim członkowie jego rodziny. - Och, jesteście już! W samą porę. Śmierciożercy coraz lepiej radzą sobie z tą barierą. Każda pomoc się przyda.

- Gdzie reszta? - spytała, a gdy chłopak nie odezwał się, ponowiła pytanie. 

- Nie spodoba ci się to. - mruknął, unikając jej spojrzenia. 

- Mów. - poleciła. Ręce jej drżały, a ona sama zaczęła naprawdę się denerwować. 

- No...więc Harry i Hermiona od razu, po przybyciu śmierciożerców, wybiegli z sali, oznajmiając, że nie będą tu bezczynnie siedzieć. 

- A Percy i Ginny? - dopytywała. Wlepiła w niego spojrzenie, bojąc się, co usłyszy.

- Percy też wybiegł. - oznajmił cicho. 

- Jak to: wybiegł? 

- No, normalnie. Wstał i wybiegł. - wytłumaczył, a kobieta nieco się spięła. George podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu, w uspakajającym geście. 

- Mamo, nie możesz zabronić mu walczyć. Jest dorosły. Zresztą, sama mnie tu ściągnęłaś. Zakładam więc, że chcesz, abym walczył razem z Zakonem. Musisz się zdecydować, czego chcesz. 

Przygryzła wargę, zgadzając się z nim. Wzięła Georga, będąc pewna, że ten będzie chciał walczyć. Nie mogła tego samego zabronić Percy'emu. Tym bardziej, że był starszy. 

- Och, w porządku. - westchnęła w końcu. - Ale, gdzie Ginny?

- Ach, Ginny...ona...ona... 

- Co ona? Ron, powiedz, gdzie Ginny. - stwierdziła. Rudowłosy posłał jej przepraszające spojrzenie. 

- Wybiegła walczyć, jeszcze przed Harrym i Hermioną. - mruknął. - Nie zdążyłem jej zatrzymać. 

Westchnęła sfrustrowana, ale nie skomentowała tego. Ginny, jej jedyna córeczka, a przy okazji, najmłodsza z Weasley'ów, była dorosła. A ona musiała wziąć to pod uwagę. Rok temu mogła zabronić jej walczyć, ale dziś, ona odpowiada za siebie. Czy jej się to podobało, czy nie. 

Jeszcze kilka minut czekali, aż zjawi się reszta Zakonu, na czele z McGonagall i samym Kingsleyem Shackleboltem, który sprawował obecnie rolę Ministra Magii. Wszyscy byli już bardzo zniecierpliwieni, więc, gdy padło pytanie "Czy jesteście gotowi podjąć to ryzyko i walczyć?" odpowiedziały na nie zgodne pomruki. Różdżki ciążyły im w dłoniach, a oni schodzili po schodach wiodących z gabinetu, ramię w ramię. Zupełnie, jakby wiedzieli, że cześć z nich dziś polegnie. Bo właściwie tak było. Wiedzieli, że część osób widzą po raz ostatni. Ale nikt nie powiedział tego na głos, nikt nie płakał, nie wycofał się. Bo oni wiedzieli, że to w nich nadzieja. Więc szli. Szli z uniesionymi głowami i zaciętymi minami. Z różdżkami wyciągniętymi przed siebie, gotowi w każdej chwili odeprzeć atak przeciwnika. Walczyć na śmierć i życie. Gotowi umrzeć w obronie świata, w jakim sami chcieliby żyć. Świata, pozbawionego śmierciożerców. 

- Tędy! - zarządziła McGonagall, prowadząc ich w stronę szkolnej stołówki. 

Zebrały się tam już tłumy pierwszoroczniaków i cała reszta uczniów. Część wydawała się być przerażona, reszta, tak samo, jak oni, gotowa do walki. Obok najmłodszych uczniów zgromadziła się grupka starszaków, którzy ich pilnowali. Molly dopatrzyła w nich Hermionę, Harrego i Ginny. Odetchnęła z ulgą. 

- Wszyscy uczniowie, którzy nie ukończyli jeszcze siedemnastu lat, zostaną bezpiecznie odesłani do domu! - krzyknęła dyrektorka. 

Chwilę później opiekunowie poszczególnych domów, wraz z prefektami, odprowadzali niepełnoletnich do ich pokoi wspólnych, by tam, korzystając ze swoich kominków, mogli zostać odesłani do domów. W taki oto sposób, rudowłosa kobieta straciła Rona i Hermionę z oczu. Martwiła się o nich. Wiedziała, że nie poradziłaby sobie ze stratą kolejnego członka rodziny. Otrząsnęła się, stwierdzając, że nie była to dobra pora na rozmyślanie o takich sprawach. Tym bardziej w obliczu śmierci. 

Czas dłużył się niemiłosiernie. Każdy najmniejszy odgłos, był okropny i powodował, że cały tłum spinał się, myśląc, iż są to śmierciożercy, którzy przebili się już przez obronne zaklęcia. Ale tak nie było. Na szczęście. Stali dalej, czekając na powrót nauczycieli i uczniów, odpowiedzialnych za opiekę nad najmłodszymi uczniami. Wrócili dopiero po kolejnych piętnastu minutach. Dołączyli do pozostałych i czekali. 

- Nie no, to bez sensu. - dotarł do niej strzępek rozmowy Ginny i Harrego. - Harry, wytłumacz mi, czemu nie możemy walczyć już teraz? Oni dobijają się do wejścia, a my stoimy tu, jak tchórze. My mamy walczyć, czy urządzamy jakiś rodzinny obiad i czekamy na gości? 

- Ginny, uspokój się. Nie będziemy im wybiegać naprzeciwko, skoro tak uważa McGonagall i Kingsley. Mnie też się to nie podoba, ale nic na to nie poradzę. - wytłumaczył jej chłopak, w chwili, gdy do ich uszu doszedł głośny odgłos otwieranych drzwi. Potem świst zaklęć. 

Zaczęło się. Śmierciożercy przełamali barierę i wbiegli do szkoły. 

- To oni. - szepnęła do okularnika rudowłosa. Molly przeżegnała się, błagając o cud, który uchroniłby ich rodzinę. - Harry, to oni. 

- Wiem, Ginny. - odparł, patrząc na nią z troską. - Uważaj na siebie. 

- Och, nie martw się o mnie. To oni powinni się martwić, gdy ich dopadnę. - pod naciskiem spojrzenia Harrego, dodała: - Dobrze, będę uważać. Ale ty też masz to robić. Zapanuj nad swoim kompleksem bohatera i zachowuj się racjonalnie. Błagam. 

Udał obrażonego, ale pocałował ją szybko, acz namiętnie. 

Śmierciożercy otworzyli drzwi, wpadając z impetem do środka. Naprawdę się zaczęło. 

No dobra... Zacznę od tego, że jest czwartek, a rozdział planowałam dodać we wtorek. Ups! Czy mam wymówkę? Poniekąd... Nie wiem, jak mam się wytłumaczyć, więc powiem tak: wena, która mnie ostatnio nawiedziła, chyba nie wytrzymała mojego towarzystwa i uciekła, hen daleko, czy coś... No więc, pisałam ten rozdział...i pisałam...i pisałam... I nie mogłam go skończyć. A najlepsze w tym jest to, że planowałam go od bardzo, bardzo dawna. Serio. A, gdy przyszło co, do czego, to nie wiedziałam jak się za to zabrać. I, ja wiem, że praktycznie pod każdym rozdziałem wam marudzę. Ale mnie niezmiernie denerwuje fakt, że jak spojrzę na rozdział ze świętego Munga, a na ten to widzę sporą różnicę. I to nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Jakby, serio, tamten rozdział, moim zdaniem wyszedł świetnie, a ten... No, pozostawia wiele do rzeczenia. I, zdaję sobie sprawę, że moje ff i tak reprezentuje sobą jakikolwiek poziom i, że da się je przeczytać. Nie mam większych, mocno rażących w oczy błędów i ogromnych, denerwujących wręcz niezgodności z fabułą, ale mimo wszystko... Denerwuje mnie fakt, że ten rozdział jest taki...nijaki. Dobra, kończąc te marudzenie, chcę wam podziękować za stale rosnące wyświetlenia i komentarze oraz gwiazdki. Aha! Zapomniałabym jeszcze, o tym, że mam najwyższe, jak do tej pory, miejsce w rankingu. W sensie, wow, zawsze wahało się miedzy 600, a 700 w potter (albo w harry, ale nie pamiętam dokładnie) a teraz jest około 200. Wow! Jakby, kończę, tym razem naprawdę i no... Zdrówka i pozdrawiam. 

Ps. Mam nadzieję, że cokolwiek zrozumieliście z tej bardzo chaotycznej notatki. I przepraszam, że się tak wyżalałam. Do następnego!

20.08.2020

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top