Rozdział 49
Mimo tego, że był już początek maja, a co za tym szło, powinno się robić coraz cieplej, tego dnia wiał silny wiatr, a na niebie pojawiły się deszczowe chmury. Zupełnie tak, jakby niebo też płakało, jakby chciało pokazać, iż również bardzo to przeżywa. Całe tłumy, ubrane w czarne szaty, bądź inne suknie, czy garnitury, stały właśnie przy odnowionym grobie Albusa Dumbledora i w tym samym momencie wniosło zapalone różdżki do góry. Na krańcu Zakazanego Lasu ukazały się centaury, które wystrzeliły kilka strzał ze swoich łuków i ponownie zniknęły w cieniu drzew. Dokładnie tak, jak zrobiły to podczas pogrzebu byłego dyrektora szkoły. Po kilku minutach, z grobowymi minami, ruszyli w kierunku Hogwartu, prowadzeni przez Minerwę McGonagall. Kobieta łkała cicho w czarną, haftowaną chustkę, zresztą, nie była jedyną, która płakała. Przeszli przez ogromne drzwi wejściowe i ruszyli, w nieznany im wcześniej, korytarz. Posiadał on wiele zakrętów, a na jego ścianach wisiały ramy, w których znalazło się kilka cytatów, odnośnie śmierci i wojen. Po około dziesięciu minutach, zatrzymali się przed złotymi drzwiami, na których wygrawerowana została data bitwy o Hogwart oraz imiona poległych, oczywiście, tylko tych, którzy walczyli po stronie Zakonu. Dyrektorka otworzyła drzwi, za pomocą machnięcia różdżki, a ich oczom ukazał się olbrzymi pokój, wypełniony portretami poległych, którzy się do nich uśmiechali. Kobieta, dalej zapłakana, stanęła przy mównicy, która znajdowała się w rogu pomieszczenia i rozejrzała się po zebranych.
- Proszę o uwagę! - zawołała, a wszystkie głowy zwróciły się w jej kierunku. - Mam przyjemność, albo i nieprzyjemność, pokazać wam salę, która została wybudowana specjalnie ku pamięci poległych tu osób. Z tego miejsca, składam serdeczne kondolencje wszystkim rodzinom oraz przyjaciołom ofiar. Naprawdę mi przykro. - otarła łzę i pociągnęła nosem, ale nikt nawet nie zwrócił na to uwagi, byli zbyt zajęci próbą powstrzymania własnego szlochu. - Chciałabym teraz oddać mikrofon szóstce uczniów, którzy przyczynili się do tego, iż nasze społeczeństwo jest obecnie wolne od czarnoksiężnika, zwanego Lordem Voldemortem. Zapraszam, panno Lovegood.
Krukonka, ubrana w czarną suknie, na której, prawdopodobnie, sama domalowała kilka zapalonych świeczek, wstała, posyłając wszystkim pokrzepiające uśmiechy.
- Witam. - krzyknęła odrobinę za głośno. - Zgromadziliśmy się tutaj, by uczcić wszystkich poległych, którzy zginęli za wolność. - odczytała z kartki, którą sobie przygotowała. - Nie płaczcie, po nich. Jestem pewna, że są teraz szczęśliwi i nie chcieliby, byście się teraz zamartwiali. - kilka osób głośno pociągnęło nosem, wyraźnie nie biorąc do serca słów dziewczyny. Ta jednak nie zraziła się tym i mówiła dalej. - Oni są z nami cały czas. Opiekują się nami z góry. Jestem pewna. Są w naszych sercach i nigdzie się nie wybierają. Zostaną z nami na zawsze, mimo, że nie możemy ich zobaczyć. Pamiętajcie. - zakończyła, zeskoczyła z podestu i zniknęła w tłumie.
Po niej, wypowiedział się Neville i Ginny, która też nie zastosowała się do rad przyjaciółki i głośno pociągała nosem. Głos zadrżał jej w kilku momentach, ale ponownie nikt się tym nie przejął. Tuż po niej, na podest wszedł jej brat i zaczął, wyuczony na pamięć, monolog, o tym, że nie wolno się poddawać i, że powinni się wspierać. Chwilę potem wystąpiła Hermiona, która, by wypaść jak najlepiej, przez ostatni tydzień, pobiła chyba rekord w siedzeniu w bibliotece. Okazało się, iż jej budująca mowa, trwała około pół godziny, doprowadzając niektórych do łez, a z mównicy odeszła odprowadzana gromkimi oklaskami. Sama miała łzy w oczach.
Na koniec, przyszła pora na Wybrańca, wybawiciela świata czarodziei, słynnego Harrego Pottera, który podszedł do mikrofonu z miną zbolałego psa.
- Mimo, iż od drugiego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku, minął już pełny rok - zaczął głośno i wyraźnie, a w jego głosie słychać było opanowanie. Mówił zupełnie inaczej, niż wyglądał. Jakby głos podkładał mu ktoś inny. - to doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż jest to dla nas przykry temat i chyba do końca taki właśnie pozostanie. Drugi maj, już nigdy nie będzie dla nas zwykłym dniem. Bo nam, kojarzył się będzie tylko z wojną, z ofiarami. Mam jednak nadzieję, że za kilkanaście lat, kiedy to nasze dzieci pójdą do Hogwartu to, mimo głęboko zakorzenionego bólu, będziemy mogli im opowiedzieć o męstwie tych ludzi. Ludzi, którzy oddali swoje życie właśnie dla naszych dzieci. Dla przyszłych pokoleń. Bo oni wiedzieli, o co walczą. - zawahał się, po czym wskazał w kierunku portretu uśmiechniętego, ale zmęczonego Remusa Lupina. - To, drodzy państwo, człowiek, który zginął, razem ze swoją żoną, osierocając małe dziecko. - Andromeda załkała cicho, opierając się o jakiegoś czarodzieja z ministerstwa, który ofiarował jej swoje ramię. Harry też miał łzy w oczach. - I mówię to wam, byście zauważyli, jak dużo ten człowiek poświęcił dla naszego bezpieczeństwa, dla świata, w jakim teraz żyjemy. - otarł wierzchem dłoni łzę, która spływała mu po twarzy i wskazał na kolejny portret, tym razem, była to Tonks. - To właśnie, była jego żona, która była wspaniałą i odważną kobietą i w piękny sposób udowodniła, że Puchoni też są dzielni. Niejeden Gryfon mógłby się od niej uczyć. - Andromeda ponownie zaszlochała, brzmiąc jak raniony pies. Można by powiedzieć, że gdyby ktoś się skupił, byłby w stanie usłyszeć, jak jej serce łamie się na drobne kawałki. - Była aurorem i mimo młodego wieku, była naprawdę utalentowana. Nie bała się i walczyła do samego końca, do ostatniego wdechu, ostatecznie pokonana przez własną ciotkę. - teraz już wszyscy płakali otwarcie, dogłębnie poruszeni słowami młodego mężczyzny. Harry wskazał na portret Freda, na co George zbladł i zaszlochał tak, że na sam widok rozrywało człowiekowi serce. - A tu, mamy przykład prawdziwego Gryfona. Człowieka tak wspaniałego, oryginalnego i szalonego, który nie bał się stanąć do walki. Zginął na moich oczach, a na jego twarzy błąkał się uśmiech. - wydusił, czując palące łzy pod powiekami. Nie był pewny, czy odrobinę nie przesadził, ale doszedł do wniosku, że nie. Trzeba umieć mówić, o takich rzeczach, bo nie można było przecież wiecznie unikać tego tematu. A on, zamierzał powiedzieć wszystko, co leżało mu na sercu, choć raz w swoim życiu. Wskazał na portret Colina, który, specjalnie na życzenie jego brata, namalowany został z aparatem dłoni. - Oto kolejny człowiek, który zginął zdecydowanie za młodo. Nie musiał walczyć, a zdecydował się na to, ponieważ wiedział, jaki jest jego cel. Zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Ale nie cofnął się, poszedł walczyć z uniesioną różdżką, z podniesioną głową i zaciętą miną. - jego głos zadrżał, a po twarzy pociekło więcej łez. Wskazał na Lavender, która uwieczniona została ze swoją najczęstszą miną, czyli taką, jakby chciała zaraz podbiec do Parvati i wykrzyczeć jej do ucha jakąś ściśle tajną nowinkę. Ale nie mogła tego zrobić. Była martwa już od roku. - Kolejna dziewczyna, która straciła życie walcząc o pokój i swoje przekonania. Stając do walki pokazała o wiele większą odwagę od wielu dorosłych czarodziejów, którzy z pewnością byliby lepiej przygotowani do tego starcia, niż ona. I zapłaciła za to życiem. - podniósł głos, tak, by brzmieć wyzywająco. - I wielu z was, mogłoby się od niej uczyć. Jestem tego pewny. - na sam koniec, wskazał jeszcze jeden portret, ponieważ wiedział, że nie da rady opisać wszystkich poległych osób. - A to, Severus Snape, który okazał się być zupełnie innym człowiekiem, niż wszyscy myśleliśmy. Okazał się być po naszej stronie i kilkanaście lat, nie zważając na zagrożenie, jakim było zdemaskowanie, szpiegował dla Dumbledora. Wykazał się prawdziwą odwagą i poświęceniem, mimo, iż był Ślizgonem, których wszyscy uważali za złych i jasno opowiadających się po stronie Voldemorta. - zamilkł na chwilę. - Na zakończenie, chciałbym przytoczyć zdanie mojej przyjaciółki, Luny. Mimo, iż nie ma ich tu z nami, zawsze znajdzie się dla nich miejsce w naszych sercach. Zawsze będą nad nami czuwać, a pamięć o nich, nigdy nie zaginie.
Zapadła cisza, przerywana jedynie szlochem kilku osób. Dyrektorka ponownie podeszła do mównicy, dziękując swoim uczniom za przemowy i zaprosiła kilku członków Zakonu Feniksa, by również się wypowiedzieli, ale, choć ich przemowa była zdecydowanie lepiej przygotowana, niż paplanina Harrego, nie dostali oni tak dużych oklasków, jak chłopak.
Na koniec, wszyscy wznieśli różdżki za poległych i uczcili ich śmierć minutą ciszy. Było to zdecydowanie najsmutniejsze wydarzenie w życiu okularnika. Minuta ta, jakby rozciągnęła się w czasie, specjalnie tak, by ponownie zdążył uronić kilka łez i poczuć jak przez jego ciało przechodzi chłód, zazwyczaj towarzyszący pojawieniu się dementorów, choć żadnego z nich tu nie było. Gdyby było coś takiego, jak skala smutku, to zdecydowanie pobiliby rekord. Zamilkli, a po chwili sala zaczęła pustoszeć. Najpierw opuścili ją młodsi uczniowie, potem ci starsi, nauczyciele, osoby z ministerstwa, członkowie Zakonu, aż w końcu zostały jedynie rodziny poległych czarodziei.
- To już rok, Freddie. - szepnął czule George, patrząc na podobiznę bliźniaka, namalowaną na kawałku płótna obitego w złotą ramę. - Źle cię namalowali. - przyznał smutno. - Byłeś bardziej uśmiechnięty. Oczy miałeś szczęśliwsze, miały w sobie więcej życia. - zaszlochał głośno, upadając na kolana, co chyba nikogo nie zdziwiło. - Dlaczego cię tu nie ma? Dlaczego odszedłeś? Po jakiego szedłeś za tym cholernym światełkiem w tunelu, co? - otarł łzy rękawem i spojrzał na portret z wyrzutem, jakby licząc, że ten mu odpowie*. - Dlaczego, na miłość Boską, nie zabrałeś mnie ze sobą? - dodał ciszej, a łzy ciekły mu ciurkiem po twarzy, sprawiając, że wyglądał jeszcze żałośniej.
Na ten widok, krajało się serce, miało ochotę się do niego podbiec i powiedzieć mu, że będzie dobrze, ale nikt nie odważył się tego zrobić. Bo wiedzieli, że nie będzie dobrze. Że nie wrócą Fredowi życia, jakkolwiek by się nie starali.
- George, może pójdziesz do pani Pomfrey? - zagadnęła go matka, podając mu dłoń, by pomóc mu wstać. Pokręcił głową, wypowiadając słowa, które w ciszy, jaka zapanowała na sali, zabrzmiały jak krzyk. Słowa, które były najgorsze, które raniły bardziej, niż noże.
- Mamo, to powinienem być ja.
Pani Weasley rozkleiła się, cudem nie lądując na podłodze obok syna, ponieważ w porę pochwycił ją Bill. Hermiona i Fleur wyszły z sali, nie mogąc znieść widoku Georga, który wyglądał, jakby gotowy był skoczyć z wieży astronomicznej. W tym momencie, dziękowały Merlinowi, za to, iż sala ta umieszczona została na parterze. Harry podtrzymywał Ginny, która ledwo trzymała się na nogach i szlochała, mimo, iż po jej policzku nie ciekły łzy, których po prostu jej zabrakło. Ron usiadł w kącie pokoju, tuż obok Percy'ego i gapił się w ścianę, trzęsąc się i wykrzywiając usta w niemym okrzyku.
- George... - zaczął Charlie, potrząsając bratem gwałtownie, licząc, że ten się uspokoi. - Nie mów tak. To był wypadek. Tragiczny, ale wypadek. Nic nie mogłeś zrobić. Musisz się podnieść. Żyć dalej.
- Nie mów mi co mam robić, okej?! Ty nic nie wiesz. - wrzasnął, w dalszym ciągu szlochając. - Moje życie skończyło się razem ze śmiercią Freda.
Charlie odszedł ze wzrokiem wbitym w ziemię i opuścił salę. Widać było, że do tej pory ledwo się trzymał, ale widocznie teraz pękł i pewnie rozryczał się jak małe dziecko. Pod Ginny ugięły się kolana, a okularnik złapał ją w ostatnim momencie. Spojrzała na niego z miną, która zapewne miała wyrażać wdzięczność, lecz wyszła bardziej jak grymas.
- Może wyjdziemy stąd, co? - zaproponował. - Dla ciebie chyba już wystarczy, tych wrażeń. - przyjrzał się jej z troską, a gdy dziewczyna niepewnie i nieco niechętnie kiwnęła głową, wziął ją na ręce, zdając sobie sprawę, że sama nie da rady dojść do wieży Gryffindoru.
Szli (a właściwie tylko Harry szedł, a Ginny była przez niego niesiona) w milczeniu, które co jakiś czas przerywała rudowłosa, głośno pociągając nosem. Mimo, iż okularnik nie był jakoś bardzo muskularny, nie czuł w tej chwili zmęczenia, wiedząc, że, jak na dobrego chłopaka przystało, jego zadaniem jest dostarczenie swojej dziewczyny do jej pokoju, całej i zdrowej. Spojrzał na nią. Miała przymknięte oczy i wtulała się w niego, zostawiając ślady tuszu do rzęs na jego koszulce. Nie miał jej tego za złe.
- Harry... - szepnęła niespodziewanie i otworzyła oczy, skupiając swoją całą uwagę na nim. - Ja... Dziękuję. Bez ciebie leżałabym tam pewnie obok Georga i...
Przerwał jej, wzdychając głośno. Choć na usta cisnęło mu się coś w stylu "to logiczne, że ci pomogłem, w końcu jestem twoim chłopakiem, głuptasie" to wiedział, że nie była to odpowiednia pora na takie gadki.
- Ginny, nie myśl, o tym... Błagam cię, dość dzisiaj już tego wszystkiego, okej? Uwierz mi, że znajdziesz jeszcze wiele okazji, by płakać i, żeby nie było, nie mówię, że to coś złego lub, że dramatyzujesz, bo dobrze wiem, jak musisz się teraz czuć... Po prostu...musisz odpocząć i dać sobie chwilę wytchnienia. Jakbyś nie zauważyła, twój organizm nie ma już nawet żadnych łez w zanadrzu.
- Ja...spróbuje, Harry. - mruknęła i znów się w niego wtuliła.
Zaniósł ją do wieży, stawiając ją tuż przed schodami do jej dormitorium, po których nie był w stanie wejść. Zamiast tego, stał i patrzył, czy aby na pewno dała radę się po nich wdrapać i poszedł do siebie, dopiero, gdy zniknęła za drzwiami sypialni.
To był długi i zdecydowanie smutny dzień.
*uznałam, że nie będą to jedne z tych "żywych" portretów, z którymi można sobie uciąć pogawędkę przy herbatce. Jest to zwykły portret. Po prostu, bez żadnych wydziwiań.
Okej, nie wiem, czy nie wyszło zbyt dramatycznie, ale z drugiej to...trochę miało tak wyjść, ponieważ jednak jest to taka okazja, na której zawsze kręci się łezka w oku, a tu mamy do czynienia z w miarę świeżą sprawą, więc no... Przepraszam, jeśli znów płaczecie! Jeszcze tylko trochę... Obiecuję! I jeszcze jedno! Jeśli nie macie dodanej do biblioteki mojej książki z informacjami, to chciałbym tylko powiedzieć, że wczoraj dodałam tam rozdział, w którym dziękowałam wam za równe pięć miesięcy tego ff. Także, jeśli tego nie czytaliście, to mówię to teraz. Dziękuję. Kończąc, życzę wam zdrówka i pozdrawiam.
10.08.2020
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top