Rozdział 44
Czas w Hogwarcie mijał im bardzo szybko, przez co nie zauważyli nawet, że nastał już kwiecień. Coraz mniej czasu zostało im do OWTM'ów, coraz bliży był termin meczu gryfonów z ślizgonami, coraz mniej czasu zostało im do wakacji i ostatecznego (a przynajmniej dla Harrego, Rona i Hermiony) pożegnania ze szkołą. Nieco przerażała ich wizja, wejścia w dorosłość. Nie mieli jeszcze ochoty szukać pracy i zakładać rodzin. I, choć tego drugiego nie musieli jeszcze robić, wiedzieli, że prędzej czy później będą zmuszeni się gdzieś zatrudnić. Mimo wszystko, rzadko kiedy mieli czas, by rozmyślać nad swoją przyszłością, bo ich myśli skutecznie zajmowały nowe ataki śmierciożerców. W ostatnim miesiącu, samych zamordowanych naliczono około dwustu, nie mówiąc już o zaginionych, którzy nie zostali odnalezieni do tej pory. Coraz częściej można było spotkać zrozpaczonych uczniów, którzy ledwo dowiedzieli się, że bliska im osoba została uznana za martwą. W dodatku, morderstwa te, było ciężko zatuszować, ponieważ w mugolskich wioskach ludzie zdążyli zauważyć, iż coś jest nie tak. No, ale kto normalny nie uznałby za dziwną sytuację, w której połowa jego miasteczka umiera w niewyjaśnionych okolicznościach, gdy zawsze cechowali się nienagannym zdrowiem, a lekarze nie są w stanie podać przyczyny ich zgonu?
- Kolejny atak. - oświadczyła ponuro Hermiona, przewracając strony w najnowszym wydaniu Proroka.
- Gdzie i co się stało? - dopytał Harry, a szatynka wczytała się w artykuł, wyglądając przy tym na bardzo skupioną.
- No, czemu nic nie mówisz? - spytała Ginny, gdy jej przyjaciółka nie odezwała się od razu po przeczytaniu gazety i zaczęła tępo gapić się w ścianę. - Czy...czy ktoś od nas...no wiesz...?
Hermiona potwierdziła jej obawy skinieniem głowy. Cała trójka wymieniła przerażone i niepewne spojrzenia, a potem znów spojrzeli na dziewczynę. Wyglądała jakby zaraz miała się rozpłakać. Po krótkiej chwili milczenia i trzymania ich w niepewności, drżącym od emocji głosem, odczytała im artykuł.
- Atak na ministerstwo. - zaczęła, a reszta wsłuchała się uważnie w jej słowa. Każdy zaczął snuć już swoje własne teorie. - Wczorajszego wieczora, dwunastego kwietnia, dokładnie o godzinie dziewiętnastej, doszło do najbardziej śmiałego ataku śmierciożerców, do tej pory. Wpadli oni do budynku, jako jedni z aurorów, używali eliksiru wielosokowego. Z początku starali się pozyskać informacje na swój temat, jak mówi nam jeden z aurorów "Wpadli do biura, prosząc o notatki dotyczące śledztwa. Powiedziałem im, że kto jak kto, ale oni powinni wiedzieć, że takich informacji nie można sobie od tak przeszukiwać, trzeba mieć na to zgodę szefa. Zaatakowali mnie oszałamiaczem i bez zbędnych ceregieli, zaczęli przeszukiwać szuflady. Znaleźli na szczęście tylko kilka kartek i zaczęli się przemieniać, więc użyli proszku natychmiastowej ciemności, by móc narzucić na siebie szaty i maski. Potem odwrócili mnie plecami i uciekli dalej.". Jak więc sami widzimy, była to dobrze zaplanowana akcja. Następnym ich krokiem, było dostanie się do innych wydziałów, by w ostateczności zamordować obecnego ministra magii, Kingsleya Shacklebolta, ale im się nie udało. Dotarli jedynie do sali przesłuchań, na której znajdowało się najwięcej ważnych osób, które mogły być ich celami, w tym sam minister. Po drodze, próbowało ich zatrzymać kilka osób, ale bez skutecznie. - wstrzymała na chwilę czytanie, wzięła głęboki oddech i, unikając wzroku Ginny oraz Rona, kontynuowała. - Zginęła tylko jedna osoba, Alexander Schulz, osoba pracująca w Departamencie Gier i Sportów. Reszta poszkodowanych, Alyson Lloyd, Maggie Warren i - wzięła głęboki oddech. - Artur Weasley, zostali przewiezieni do szpitala Świętego Munga. Uzdrowiciele, ich stan określili jako poważny.
- O Merlinie... - sapnęła Ginny, ukrywając twarz w dłoniach. - O Merlinie, nie...
- Ale...przynajmniej żyje. - mruknął Ron, który gwałtownie pobladł. - Ale...o Merlinie...
- To jeszcze nie koniec. - szepnęła cicho Hermiona, przełykając głośno ślinę, a gdy upewniła się, że może już czytać, kontynuowała. - Następnie, po pozbyciu się przeszkód, śmierciożercy udali się prosto do jednej z sal, do której wparowali, przerywając jedną z rozpraw. Co ciekawe, w pewnym momencie dotarły do nich posiłki, bo z trzech osób, zrobiło się ich koło pięćdziesięciu. Zaczęli miotać zaklęciami na prawo i lewo, trafiając przypadkowych ludzi. Rozpoczął się tam istny armagedon. Aurorzy, którzy byli tam obecni próbowali jakoś załagodzić sytuację i obezwładnić atakujących, ale z marnym skutkiem. Śmierciożerców było o wiele więcej. Zamaskowani przeciwnicy bardzo szybko zdobyli przewagę i zdążyli zamordować pięć osób, w tym osobę, która miała być aktualnie przesłuchiwana. Cała walka, w której udział brało osiemdziesięciu osób, zakończyła się dopiero po godzinie, gdy śmierciożercy postanowili się stamtąd deportować. Podsumowując, rannych zostało trzydzieści siedem osób, a ilość zamordowanych wyniosła łącznie dwadzieścia trzy osoby, w tym pięciu śmierciożerców. Była to najbardziej krwawa masakra, od czasów legendarnej bitwy o Hogwart. Trzej aurorzy, których włosy wykorzystano do stworzenia eliksiru wielosokowego, Amelia Oak, Benjamin Kingston oraz Audrey Odell, zostali uznani za zaginionych. - skończyła czytać, cała się trzęsąc.
- A czy...czy Audrey Odell to nie jest nasza Audrey...? - wyjąkała Ginny, a łzy pociekły po jej policzku.
- Tak, to ona. - przytaknęła Hermiona i wtuliła się w oszołomionego Rona.
- To okropne. - szepnął Harry, gładząc swoją dziewczynę po plecach, w celu pocieszenia. - To...nie, tego nie da się wyrazić słowami.
- Merlinie, myślicie, że ona...ona, no wiecie...żyje, czy...? - zaczął niepewnie rudowłosy, ale nie musiał kończyć. Wszyscy wiedzieli, co ma na myśli. - I...Merlinie, Percy na pewno się załamał...
- Oby - zaczęła Hermiona, a po jej policzku również pociekły łzy. - to skończyło się dobrze. Merlinie, oby znaleźli ich całych i zdrowych.
Wszyscy zamilkli, zbyt zdołowani i przerażeni, by zacząć jakąkolwiek rozmowę. Nikt nawet nie tknął śniadania, co w normalnych warunkach byłoby nie do pomyślenia. Po dłuższej chwili - może to było pięć minut, a może więcej - podeszła do nich McGonagall. Minę miała poważną, ale zmartwioną zarazem. Widać było, że cokolwiek miała im powiedzieć, nie było to niczym dobrym.
- Dzie... - zaczął Harry, ale urwał, bo ten dzień nie był ani trochę dobry. - Witam, pani profesor. O co chodzi?
- Mam wiadomość, jest ona głównie do pana i panny Weasley, ale wiem, że dla was, jako ich przyjaciół, to również będzie ważne. - oznajmiła smutno. - Ale Wielka Sala, to nie miejsce na takie rozmowy. Zapraszam do mojego gabinetu.
Całą czwórką, ruszyli za kobietą. Ta podróż, mimo że trwała zaledwie pięć minut, dłużyła im się w nieskończoność. Harry, przez cały ten czas, starał się pocieszać Ginny, ale marnie mu to wychodziło. Cokolwiek jej powiedział, dziewczyna zbywała machnięciem ręki, idąc dalej i cicho pociągając nosem. Normalnie, pewnie by się na nią wkurzył, ale teraz, nie miał jej tego za złe. W końcu, on nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji, nie wiedział jak to jest. Jego rodzice nie żyli. Umarli, gdy on był jeszcze malutkim chłopcem, umarli, by go chronić. Nie mógł więc wiedzieć, co czuje dziewczyna. A może mógł? Jakby nie patrzeć, on, po śmierci Syriusza, swojego ojca chrzestnego, osoby, którą traktował jak swojego ojca i najlepszego przyjaciela w jednym, zachowywał się podobnie. Wolał siedzieć sam. Nie lubił, gdy ktoś podchodził do niego, klepiąc go po plecach i mówił: będzie dobrze, Harry. Bzdura. No bo, skąd mieli pewność, że będzie dobrze? Zresztą, jak mogli w ogóle coś takiego powiedzieć? Taka gadka, nadaje się wtedy, gdy ktoś jest przed egzaminem i się nim stresuje, choć faktycznie, wtedy też jest ona strasznie denerwująca. Mimo wszystko, tak, wtedy naprawdę może być dobrze. Ale, czy może być dobrze po śmierci bliskiej osoby? Co da te głupie powiedzonko "będzie dobrze"? Przecież, nie wróci ono do życia, zmarłej osoby. Nie da się tego zrobić.
Akurat, gdy on zajmował się uporządkowaniem swoich myśli, na temat pocieszania osób, weszli do okrągłego gabinetu dyrektorki. Dziwne to było uczucie, wiedzieć, że to pomieszczenie ma już innego właściciela, niż Dumbledore. Od zawsze te miejsce kojarzyło mu się właśnie z nim, to tu zazwyczaj przychodził na koniec każdego roku, by opowiedzieć dyrektorowi, jak tym razem uratował cały Hogwart i pół czarodziejskiego świata. No, może delikatnie przesadził, ale mniej więcej, o to chodziło. To tu, na swoim drugim roku, opowiadał dyrektorowi jak uratował pierwszoroczną gryfonkę, Ginny Weasley. Śmiesznie, że teraz ta przestraszona pierwszoroczna gryfonka jest jego dziewczyną.
McGonagall chrząknęła, wskazując na cztery krzesła, stojące po drugiej stronie biurka. Zajęli wyznaczone przez nią miejsca i wyczekiwali na to, aż kobieta się odezwie.
- Przykro mi to mówić, ale... - zaczęła, lecz przerwało jej głośne pociągnięcie nosem przez Ginny.
- Tak wiemy, o naszego tatę i Audrey. - mruknęła dziewczyna. Dyrektorka posłała jej współczujące spojrzenie. - Czytaliśmy Proroka.
- Och, rozumiem. - stwierdziła ponuro i przyjrzała się rudowłosemu rodzeństwu. - Potrzebujecie może jakiegoś eliksiru na uspokojenie? Wezwać panią Pomfrey?
- Nie, nie. Dziękujemy, ale poradzimy sobie bez niego. - zapewniła ją Ginny.
- W porządku. W każdym razie, jesteście dziś zwolnieni z lekcji, Granger, Potter, was również to dotyczy. Powinniście się spakować. - oznajmiła, a cała czwórka wymieniła zdziwione spojrzenia.
- Spakować? Dokąd? - zapytał Ron.
- Jedziecie do domu, panie Weasley. - oświadczyła kobieta. - Wasza matka tak chciała. Wrócicie do Hogwartu za jakiś tydzień. No, idźcie się pakować.
Harry westchnął, pewny tego, że będzie musiał pożegnać się z Ginny i Ronem na cały tydzień, a potem posłusznie wstał z krzesła, ciągnąc za sobą przyjaciół. Całą czwórką udali się do pokoju wspólnego, który był całkowicie pusty, ponieważ wszyscy uczniowie byli w tej chwili na lekcjach. Okularnik i jego przyjaciółka, zajęli miejsce na kanapie, w czasie, gdy ich drugie połówki poszły do swoich dormitoriów, by się spakować. Westchnęli smętnie, patrząc na ogień, który dogasał w kominku. Cały czas mówiło się o tych atakach, jednak żaden, a przynajmniej do tej pory, nie dotyczył ich bezpośrednio. A teraz, gdy cała ta sprawa dotyczyła również ich, ucierpiały dwie osoby za jednym zamachem.
- Chodźmy. - mruknęła cicho Ginny, wyrywając ich z odrętwienia. - Nie każmy McGonagall tak długo czekać. Jesteśmy już spakowani.
Westchnął przeciągle i podniósł się z kanapy. Powolnym krokiem, odrobinę się ociągając, ruszył za swoimi przyjaciółmi do gabinetu dyrektorki. Doszli tam po kilkunastu minutach. W środku, czekała już na nich pulchna, rudowłosa kobieta. Była w jeszcze gorszym stanie, niż jej dzieci. Wyglądała zupełnie tak, jakby przepłakała całą noc i pewnie tak właśnie było. Uśmiechnęła się smutno na ich widok i zaczęła przytulać każdego, kto jej się nawinął.
- Och, dobrze was widzieć, dzieciaki. - powiedziała, a w jej oczach zalśniły łzy. - Dziękuję, że mogę ich zabrać do domu. - zwróciła się do McGonagall.
- Ależ to żaden problem, tym bardziej w obliczu takiej tragedii. - zapewniła ją profesorka i posłała jej współczujący uśmiech.
- No, dobrze, czas na nas. - oświadczyła i podeszła do starego kominka, którego mieli użyć, by dostać się do Nory. - Chodźcie.
Hermiona i Harry zaczęli żegnać się z rudowłosymi przyjaciółmi, a Molly przyglądała się temu ze zdziwieniem. Odchrząknęła głośno, zwracając na siebie ich uwagę.
- Po co się żegnacie i gdzie wasze kufry? - zwróciła się do Harrego i Hermiony. - Przecież idziecie z nami, jesteście częścią naszej rodziny. - uśmiechnęła się do nich ciepło, a okularnikowi zrobiło się strasznie miło. Wiedział, że pani Weasley ma złote serce, ale nie spodziewał się, że naprawdę traktuje go jak pełnoprawnego członka rodziny. Był jej niesamowicie wdzięczny.
- Ale, jest pani pewna? - spytała się dziewczyna, którą również poruszyło wyznanie kobiety. - No wie pani, będziemy dodatkowym problemem.
- Zgadzam się z Hermioną. - mruknął Harry, a pulchna kobieta spojrzała na nich z trudem hamując łzy.
- Och, chodźcie tu. - jęknęła i po chwili całą trójką stali w grupowym uścisku. - Nie jesteście żadnym problemem, tylko rodziną. Od dawna, traktuję was w ten sposób. A, jak zapewne wiecie, w trudnych chwilach, takich jak te, rodzina musi trzymać się razem.
- Zgadzam się z mamą. - przyznała Ginny, a Ron natychmiast ją poparł. - Chodźcie z nami. To rozkaz, nie prośba.
- Ale nie jesteśmy spakowani. - przypomniała Hermiona, ale Ron zbył ją machnięciem ręki.
- Ja pożyczę coś Harremu, a Ginny tobie. - spojrzał na siostrę, by upewnić się, że faktycznie to zrobi, a gdy ta kiwnęła głową na tak, kontynuował. - No, sama widzisz. Nie ma żadnego problemu. Idziecie z nami i koniec.
Oboje bardzo wzruszyli się postawą Weasley'ów, więc nie protestowali więcej i weszli do kominka tuż za nimi. Znaleźli się w salonie Nory. Panował tam nienaganny porządek, a dodatkowo w całym domu czuć było zapach zupy cebulowej.
- Och, nareszcie jesteści! - ucieszyła się Fleur, witając ich swoim francuskim akcentem. - Zrobiłam zupę.
- Dziękuję, bardzo miło z twojej strony, kochana. - uśmiechnęła się do niej pani Weasley. - W takim razie, idźcie do stołu. Zaraz porozmawiamy.
Bez słowa sprzeciwu, zajęli swoje miejsca i zaczęli jeść, nałożoną przez Fleur, zupę.
- Smakuje wam? - spytała, mrugając bardzo szybko i uśmiechając się słodko. - Starałam się, by wyszła jak najlepij! - dodała, śmiesznie akcentując niektóre słowa.
- Tak, jest znakomita. - powiedziała szybko Hermiona i posłała blondynce uśmiech.
Kobieta odrzuciła swoje długie, lśniące, blond włosy na plecy i obróciła się w koło, a następnie opuściła kuchnię, do której po chwili weszła zmartwiona Molly. Zajęła, zwolnione przez Fleur, miejsce i przyjrzała się im z troską.
- Jak zjecie, pojedziemy do Munga, ale nie na długo. Uzdrowiciele nie zgadzają się na długie wizyty. - stwierdziła.
- Mamo, a jak tata się czuje? No wiesz, co mu właściwie jest? - spytała Ginny. Kobieta westchnęła ponuro i chrząknęła.
- Jedz, zanim ci wystygnie. - powiedziała, nieudolnie próbując zmienić temat.
- Mamo, co jest tacie? - ponowiła pytanie rudowłosa, patrząc uważnie na matkę. - Prędzej, czy później się dowiemy, nie ma po co tego ukrywać. Wolę wiedzieć to od ciebie, niż uzdrowiciela w Mungu.
Molly chyba przekonał ten argument, bo przetarła twarz dłonią i westchnęła, unikając ich spojrzenia.
- Jest z nim ciężko, uzdrowiciele mają problem z ustaleniem zaklęcia, którym oberwał. - powiedziała tak cicho, że musieli naprawdę wytężyć słuch, aby ją usłyszeć.
- Ale, poza tym, jak już się dowiedzą, czym dostał...to jest okej, czy...? - mruknęła cicho dziewczyna, a pani Weasley ponownie westchnęła i poderwała się ze swojego miejsca.
- Nie wiem. - odparła, ale widać było, że nie mówi prawdy i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda sytuacja. - Porozmawiamy później, Ginny. Jestem padnięta. Zjedzcie, a potem udamy się go zobaczyć. - i wyszła, pozostawiając ich z mętlikiem w głowach.
Czy faktycznie jest z nim tak źle, że kobieta nie chciała nawet o tym myśleć?
No, mam nadzieję, że podobał się wam ten rozdział, bo starałam się, by wyszedł, jak najlepszy. Być może zauważyliście, że akcja przyspieszyła i tak, wiem o tym, ale uznałam to za konieczne. Chcę powoli zmierzać już do końca tego roku, (może to mały spojler, ale idzie się tego domyśleć, więc no...) bitwy między śmierciożercami, a resztą i no...koniec szkoły dla Harrego, Rona i Hermiony i wreszcie wejście w dorosłość. Mimo wszystko, czeka was jeszcze kilka bardziej mrocznych (a przynajmniej mam nadzieję, że takie wyjdą) rozdziałów i wtedy jakaś bitwa i dopiero zacznie się takie prawdziwe życie. Aha, i tak na marginesie, to słowa z błędami (wypowiedziane przez Fleur) są tak napisane specjalnie, jako francuski akcent, czy coś w ten deseń. mam nadzieję, że załapaliście o co mi chodzi. Życzę wam zdrówka i pozdrawiam.
22.07.2020
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top