XII
𝑺𝒆𝒏𝒔𝒐𝒘𝒏𝒂/𝒃𝒆𝒛𝒔𝒆𝒏𝒔𝒐𝒘𝒏𝒂 𝒑𝒓𝒛𝒆𝒎𝒐𝒄
⸻⛧⸻
Sam ze sobą Kaeya czuł się świetnie fizycznie. Był szczupły, miał lekko zarysowane mięśnie, które zawsze imponowały innym. Cóż, biorąc pod uwagę jego dość aktywny tryb życia naturalnie miał taką sylwetkę. Być może nie biegał już aż tak często jak miesiąc temu, gdy był zabójcą, lecz cała jego praca nie została jeszcze zaprzepaszczona przez czas, który spędził u szlachcica. Kiedy stawał sobie nago przed lustrem w łazience po prysznicu, to nie czuł się najgorzej.
Mając to na uwadze przy Wriothesleyu wyglądał jak wykałaczka. Został jeszcze bardziej o tym uświadomiony, kiedy czarnowłosy ściągnął koszulkę i cisnął ją w tłum. Tym gestem tylko dolał więcej oliwy do ognia. Szlachcice oszaleli. Jedynymi osobami, które wydawały się zostawać przy zdrowych zmysłach byli Zhongli, Xiao oraz wreszcie Neuvillette, wpatrujący się w kochanka z nieskrywaną adoracją, lecz o wiele delikatniejszą niż ta od rozemocjonowanej chmary szlachciców.
Cokolwiek by nie mówić o Wriothesley'u, to mężczyzna był zdecydowanie dobrze zbudowany. Był tylko nieznacznie wyższy od Kaeyi, lecz przez jego masę mięśniową stwarzał wrażenie, jakby nad nim górował. Dodatkowo uważnemu oku Kaeyi nie umknęły liczne blizny na powierzchni całego torsu. Trofea na jego skórze. Skoro je tak eksponował to musiał być z nich dumny.
Wraz z podniesieniem pięści Albericha do gardy, dopiero zaczął się prawdziwy chaos. Najlepszy wojownik szlacheckich podziemnych bójek vs 'Książę' w światku przestępczym Lirdru. Niebieskowłosy nawet szczególnie nie skupiał się na tym co było krzyczane. Na przeciwko siebie dostrzegał tylko przeciwnika. Starał się wyłączyć wszystkie zmysły i skupić na jednym. Nawet paskudny zapach duchoty i potu w piwnicy odszedł w zapomnienie.
Był pewien swoich umiejętności. Od kiedy został adoptowany, skrupulatnie był trenowany na najlepszego zabójcę. Właśnie w tym był problem. Nie był trenowany na boksera. Umiał posługiwać się bronią białą. Nawet całkiem nieźle strzelał z kuszy oraz wiedział ile trucizny nalać, a żeby ofiara zbyt szybko nie wyczuła gorzkiego smaku nadchodzącej śmierci. Do konfrontacji gołymi rękami dochodziło rzadko, a jak już następywały, to Kaeya zazwyczaj po prostu dusił nieszczęśnika. Tutaj wątpił, że takie coś by zadziałało. Oczekiwano od niego, że zrobi widowisko, ale Alberich nie zamierzał być turlającym się pieskiem ku uciesze nędznych szlachciców. W końcu to była robota Wriothesley'a, który z cynicznym uśmiechem aż chłonął całą uwagę. Niebieskowłosy chciał tylko to szybko skończyć. Miał sprawy do załatwienia.
- Jakiekolwiek zasady o których powinienem wiedzieć?- spytał Alberich. Chciał wiedzieć czy może wykorzystać... parę mniej szykownych chwytów.
- Walka się kończy aż ktoś straci przytomność lub się podda- obwieścił Wriothesley.
Czyli zasad było praktycznie brak. Jak wspaniale.
Nie czekając ani sekundy dłużej czarnowłosy rzucił się ku niemu. Kaeya ledwo uniknął ciosu kierowanego w jego zęby. Wriothesley na tym nie poprzestał. Cały czas na niego napierał, podczas gdy Alberich robił uniki lub zasłaniał się gardą. Wriothesley był z siebie bardzo zadowolony. To on zmuszał kogoś z taką wielką reputacją do ciągłej defensywy. Do tego wszyscy mu kibicowali. Nie jemu, tylko mu. To był teren Wriothesley'a. To on tutaj był lepszy.
Jednym mocniejszym ciosem Wriothesley prawie nie wyrzucił Kaeyi spoza kredowego kwadratu. Publiczność biła brawo. Wriothesley żywo się śmiał. Czy to naprawdę był ten bezwzględny człowiek, o którym mówił Zhongli? Niedoścignięty morderca, porywacz i łotr? Coś trudno było mu w to uwierzyć, gdy Alberich nawet ani razu nie zdołał go uderzyć. Albo może zwyczajnie to on był taki dobry!? W każdym razie utarcie nosa Zhongliemu zawsze było mile widziane. Jego ukochany nigdy nie darzył go sympatią.
Wtem, zupełnie nagle Wriothesley runął na podłogę. Kaeya kopnął go między nogi. Widownia zaczęła buczeć. To nie był pokaz jakiego się spodziewali. Niebieskowłosy kompletnie nieprzejęty tą negatywną reakcją przygwoździł przeciwnika betonowej podłogi. W czasie gdy Wriothesley był iście zadowolony z rzucania w Albericha uderzeniami, które nawet jeśli celne to mało efektywne, Kaeya czekał, aż ten poczuje się na tyle pewny, że może uderzać.
- Poddaj się- rzekł chłodno Alberich. Już teraz parę pięknych słów miało wyjść z ust Wriothesley'a, wtedy Kaeya by go puścił i ruszył rozwiązać prawdziwy problem, lecz niestety niektóre rzeczy nie szły tak gładko w rzeczywistości.
Wriothesley wbił paznokcie w podłogę pod sobą. Czoło miał oparte o ziemię. Nie chciał go nawet podnosić, bo bał się zobaczyć rozczarowania na twarzy Neuvillette. Odczekał pięć sekund. Kaeya nieugięcie go trzymał. Ale Wriothesley był silniejszy. Sprawnym ruchem przewrócił ich pozycję. Teraz to Alberich był pod nim. Bokser nie dał mu czasu na poddanie. Od razu walnął pięścią w twarz. Przed pierwszym ciosem Kaeya nie zdołał się uchylić, ale przed następnym już tak.
- Poddaj się- warknął wreszcie Wriothesley, nieustannie uderzając w podłogę gdzieś nieopodal głowy oponenta. Strupy na jego knykciach się otworzyły. Ochoczo wypływała z nich krew, barwiąc przy tym szary beton na czerwono. Przez rozemocjonowanie Wriothesley'a, Kaeyi łatwiej było unikać uderzeń. Każde zamachnięcie się boksera wydawało się przewidywalne, zbyt niedokładne.
Alberich wolno wypuścił powietrze nosem. Zaczynał robić się podirytowany. Walka trwała dłużej niż sobie tego życzył, ale przynajmniej Telamon wciąż gdzieś tam był. Kaeya złapał kątem oka jego rudą czuprynę wśród klaszczących szlachciców, którzy znów zaczęli się żywo ekscytować, jak Wriothesley z sukcesem przygwoździł go do podłogi.
Tym razem to Alberich przewrócił ich pozycję, ale nie na długo. Wkrótce dwójka mężczyzn zwyczajnie tarzała się po całym kredowym ringu. Kaeya miał tego dość. Zhongli powiedział, że potrzebuje ukojenia. I być może właśnie tego potrzebował. Ale to? Czy coś takiego można było nazwać ukojeniem? Gapiowe patrzyli na nim wzrokiem pełnym ekscytacji. Traktowali ich jak zwierzęta. Alberich nie potrafił znaleźć w takiej odmianie przemocy jakiejkolwiek ulgi, jaką normalnie znajdował w zapachu świeżej krwi.
Irytacja była tylko wzmożona za każdym razem, gdy Wriothesley zdołał go uderzyć. Krew spływała Kaeyi po twarzy z rozciętej brwi. To nie był poważny uraz. Alberich miewał o wiele gorsze rany. Na przykład wtedy kiedy Tartaglia go pocałował, a potem wyciągnął sztylet i jednym, zamaszystym ruchem wbił go w jego bok. Przyjemny ból rozchodził się po jego ciele. Jego nogi były jak z waty. Musiał się go złapać, żeby zachować równowagę. Adrenalina dzwoniła mu w uszach, a on sam buzował ze szczęścia. To była ta poprawna przemoc. To było to czego pragnął. To była jego normalność.
Cóż, ta cała wielka walka z Wriothesleyem była marna w porównaniu do tej ekscytującej satysfakcji jakiej doświadczał za każdym razem, kiedy udawało sprzątnąć mu spod nosa Childe'a jakieś zlecenie.
Ostatecznie Kaeya nawet do końca nie wiedział co doprowadziło go do takiej brutalności. Nie wstydził się swojej agresji. Czasem nawet dla zabawy zabijał w makabryczny sposób. Z plotek słyszał, że miejsca zbrodni po jego morderstwach wyglądały tak strasznie, że niektórzy rycerze wymiotowali na ich widok. Jego chęć do krzywdzenia innych była motywowana zadowoleniem z siebie jakie mu towarzyszyło przy widoku krwi na ostrzu miecza. Tym razem było to coś innego. Może flustracja? W każdym razie porzucił już wszelką grację. Podczas całej szarpaniny z Wriothesleyem, Kaeyi wreszcie udało się chwycić go za włosy. Stamtąd droga była prosta. Z całej siły walnął jego głową o podłogę. Bokserowi zatańczyły mroczki pod oczami, ale Alberich ani myślał teraz go puścić i dać mu szansę na poddanie. Już raz ją dostał. Od razu kiedy poczuł, że Wriothesley osłabł, umocnił swoją pozycję i znów uderzył jego głową o podłogę. Jeszcze raz, a potem kolejny. Ta styczność potylicy Wriothesley'a z podłogą tworzyła nieprzyjemnie pusty dźwięk. Niebieskowłosy nie słyszał niczego innego poza tym. Oklasków szlachciców, jakichś rozemocjonowanych krzyków. Nic nie miało dla niego znaczenia.
Dopiero kiedy jakaś para rąk odciągnęła go od bezwładnego ciała swojego oponenta, zrozumiał co zrobił. Nawet nie zauważył, kiedy Wriothesley stracił przytomność. Wciąż tylko powtarzał ten jeden ruch w kółko.
Kaeya odwrócił się do osoby, która go odciągnęła. Był to Zhongli. Patrzył na niego z ledwo co ukrytym strachem, a może to było obrzydzenie? Alberich miał ochotę sprawić, by brunet jako następny zetknął się z podłogą. Jak mógł sądzić, że to coś mu pomoże? Widać było, że cała ta roześmiana zgraja szlachciców traktowała to wszystko jak jakiś pokaz zwierząt egzotycznych. Kaeya nie był żadnym eksponatem, by tak na niego patrzeć. Nie był zabawką jakichś nieudaczników życiowych z dziwnymi upodobaniami.
- Czujesz się lepiej?- spytał Zhongli, a Alberich nie mógł uwierzyć skąd wytrzasnął te wspaniałe pytanie. W końcu ich wzrok się spotkał, więc powinien widzieć na twarzy młodszego czystą furię. Czy to nie była wystarczająca odpowiedź?
- Nie- to była krótka, ostra odpowiedź pełna jadu. Zhongli w konsternacji parę razu zamrugał, jakby nie rozumiejąc. Kaeya zacisnął usta w napiętą linię. Po raz pierwszy miał wrażenie, że jego własny język mógł go zdradzić. Jego najbardziej podstawowa broń aż rwała się, by mówić więcej niż chciał jej właściciel. Dlatego Alberich postanowił, że najlepszym wyjściem była cisza.
Gdzieś za plecami bruneta stał Xiao. Jego dłonie wciąż zaciśnięte wokół włóczni. Nieprzeniknione żółte oczy patrzyły na niego wrogo przez ton, jakiego użył wobec Zhongliego. Szlachcic wcześniej nazwał go przyjacielem, ale teraz wydawał się w to wątpić. Czy przyjaciele tak się do siebie zwracają? Kaeya chwilę świdrował go wzrokiem. Jego klatka piersiowa ciężko się podnosiła i opadała po tak dużym wysiłku fizycznym. Koszula lgnęła mu do torsu przez pot. Gdyby stanął w tej chwili przeciwko niższemu chłopakowi, to nie miałby szans.
Bez większego ociągania się, Alberich odwrócił się przodem do dzikiego tłumu. Jedni oddawali sakiewki pełne srebrników dla drugich. Ludzie zakładali się o to kto wygra. On czy Wriothesley. Teraz część obstawiająca na niego zyskiwała, a ta stawiająca na boksera bezpowrotnie traciła pieniądze. Szaleńcy. Zakładać się o coś takiego. Zakładać się o brudną przemoc ku ich chorej uciesze. Zwierzęta.
Nieistotne. Wszystko o czym teraz myślał było nieważne. Skończył już tą bezsensowną bójkę. Telamon. Musiał znaleźć Telamona, złapać go za jego fraki i wbić mu trochę rozsądku do głowy. Cóż, o ile mężczyzna jeszcze nie uciekł.
Oczywiście, że nie uciekł. Stał na uboczu, rozmawiając ze swoimi przyjaciółmi szlachetnego pochodzenia. Kaeyi nie chciało się nawet silić na jakąś kulturę. Ojciec Tartaglii nie widział, gdy nadchodził. Stał do niego tyłem, a Alberich z każdym krokiem był tylko bliżej. Parę czarnych kropek w jego wizji mu to utrudniało, ale parł na przód. Po prostu idiota, bo innymi słowami nie dało się go określić. Kaeya złapał go za ramię, jego palce boleśnie wpijały się w skórę pod materiałem taniego żakietu, który miał sprawiać wrażenie eleganckiego.
- Pójdziesz ze mną- nie mówiąc nic więcej niebieskowłosy zaczął go ciągnąć gdzieś na bok, by uciąć tą zaplanowaną pogawędkę.
Skurwiel zaczął krzyczeć. Każdy dźwięk wydobywający się z jego gardła był piskliwy i pełny strachu.
- Pomocy! Ratunku!- wrzeszczał, a reszta szlachciców tylko z przerażeniem patrzyła jak jeden z ich grona był ciągnięty przez Kaeyę. To nigdy wcześniej się nie wydarzyło. Ludzie, których wystawiali na walki nigdy nie położyli ręki na jednego z nich.
Znów wszystkie oczy były na Alberichu. Wcześniej jak walczył z Wriothesleyem. Teraz jak miał zamiar porozmawiać z Telamonem.
Przywarł go do ściany. Oryginalnie miał go tylko lekko nastraszyć. Jednak chwyt na jego ubraniu pozostawał zbyt napięty. Wciąż każdy na nich patrzył. Ciężko o prywatność w takim miejscu. Cóż, to nie był jego problem. Teraz był w stanie tylko i wyłącznie myśleć o Tartaglii. O tym, że jego niewdzięczny ojciec chodzi na takie zabawy, podczas gdy Harbinger tak dbał o jego bezpieczeństwo. Skrajna głupota. Jak można było tak postępować? Jeszcze wśród ludzi, do których nie należał. Jaką czerpał z tego korzyść?
- Twój syn ciebie dogląda. Czuwa, żeby nie spadł ci włos z głowy, a ty chodzisz w takie miejsca? Gratulacje!- Kaeya wyszczerzył zęby w ironicznym uśmieszku.
Właściwie to może Alberich wcześniej powinien się domyśleć, że Telamon nie był ojcem roku. Który normalny ojciec wzywa rycerzy na swoje dziecko, które próbowało go bronić? Każda nowa teoria kiełkująca w jego umyśle przyprawiała go o zawroty głowy. Chociaż to mogła być ta krew z brwi, która ściekała mu do oka. To tak cholernie piekło.
- Odgryzłeś sobie język? Odpowiedz mi!- niebieskowłosy nim potrząsnął. Miał tego dość. Szlachcice nadal patrzyli na niego niczym na egzotyczne zwierzę. Żaden nawet nie wystąpił w obronie swojego kolegi.
- Ajax...- pauza. Mężczyzna nic więcej z siebie nie wykrzesał. Otwierał tylko co jakiś czas buzię, by zaraz ją zamknąć. Wyglądał jak ryba wyjęta z wody. Ryba którą Kaeya mógłby sobie zręcznie pokroić na obiad. Zaserwować z sałatką i ziemniaczkami na tym idealnym, drewnianym stole jadalnianym Zhongliego, który miał na sobie obrus z tych jebanych, pozłacanych nici.
- Tak? Co masz do powiedzenia! Troszczy się o ciebie! Pewnie nie zniknąłby z twojego życia na chuj wie ile, żeby potem tylko przypadkiem się z tobą spotkać i cię dźgnąć, ale w sumie było miło, ale potem znowu on zniknął, ale potem znów pojawił, żeby obronić członka rodziny i znów było dobrze, ale on powiedział, że już nic nie będzie takie samo potem znów zniknął, ale potem się pojawił z czekoladkami i...- zabrakło mu tchu na dokończenie. Przez płuca przedarł się szloch, a po policzku spłynęła łza. Pewnie jego oko próbowało się oczyścić z krwi. Tak, to było najlogiczniejsze wyjaśnienie. A to, że głos mu się załamał, przez co nie mógł kontynuować wypowiedzi? Zdarza się każdemu. Przez ten wiatr w piwnicy naprawdę łatwo się przeziębić. Jak każdy wiedział, przeziębienie mogło wywołać kaszel, który tylko trochę tak jakby przypominał płacz.
Od przeprowadzki do Zhongliego nie dopuszczał do siebie żadnej najmniejszej myśli na temat znajomego rudzielca. Przez miesiąc kierował swój tok rozumowania zupełnie w drugą stronę, kiedy przez umysł tylko przewinął mu się Childe. Nie dopuszczał do siebie wspomnień, które czasem próbowały go nawiedzić. Wspomnień na temat tego, jaki piękny był jego były rywal. Jak ich ciała perfekcyjnie wpasowywały się w siebie nawzajem, podczas gdy leżeli na łyżeczkę w jego łóżku w kwaterze Harbingerów. Jak ten wspaniały ból rozpościerał się przez jego bok, gdy tak brutalnie włożył w niego sztylet. Miał ich całe pudełko. Te mniej lub bardziej tępe ostrza z wygrawerowaną jedenastką na rękojeści. Teraz za tym tęsknił. Choć dom Zhongliego był tak bogaty, to nie było w nim tego specjalnego pudełka pod jego łóżkiem.
Jak tylko żelazny chwyt Kaeyi stał się odrobinę luźny, Telamon próbował się wyrwać. Istotny błąd. Alberich parę razy mrugnął, by woda aż tak mocno nie zajmowała mu pola widzenia. Jego wzrok się wyostrzył.
- Rozbieraj się- rudzielec zastygł, nie wiedząc czy to żart.- Rozbieraj się z tych nędznych podróbek!
Kaeya nie żartował. Puścił starszego mężczyznę wyraźnie oczekując posłuszeństwa. Telamon oczywiście zamiast grzecznie zacząć rozpinać guzik tego tandetnego, kanarkowego żakietu, rzucił się do ucieczki. Został zatrzymany przez Albericha w mniej niż minutę.
Nie zważając na krzyki lub wiski szlachciców, Kaeya zaczął rozrywać ubrania mężczyzny. Przebijał się przez nie siłą. Kiedy tors mężczyzny został odsłonięty, a góra jego odzieży rzucona gdzieś w kąt, Alberich usłyszał dźwięk tłuczonego szkła. Podniósł głowę w miejsce, gdzie leżał żakiet łącznie z koszulą. W wewnętrznej stronie żakietu były ulokowane probówki z jakimś tajemniczym płynem. Parę z nich się rozbiło. Było również kilka strzykawek. Narkotyki. Nie dość, że Telamon szlajał się tam, gdzie nie było jego miejsce, to jeszcze sprzedawał narkotyki. Childe na pewno nigdy by się nie zgodził, żeby jego ojciec zajmował się czymś takim. Teraz to Kaeya nie miał absolutnie pytań co do tego, kto wystawił tamto zlecenie na jego głowę, bo lista osób chętnych śmierci dilerów była długa.
- Wracaj do swojej żony i dzieci. Wracaj i jak jeszcze raz cię zobaczę gdzieś, gdzie nie powinno cię być to tym razem twój syn magicznie się nie zjawi, by ci pomóc- Alberich zdjął z niego spodnie i buty. Krótko potem Telamon uciekł. Był w samej bieliźnie, ale jego droga do domu nie była długa. Kaeya sądził, że małe upokorzenie dobrze mu zrobi. Szczególnie przed jego przyjaciółmi szlachcicami. Rozmawiał z nimi tak swobodnie, a najprawdopodobniej jeden z tych bogatych dupków wystawił zlecenie na jego głowę.
Oparł się o ścianę. Wreszcie wytarł ręką krew z krwawiącej brwi. Mrugnął parę razy. Dopiero teraz czuł ból. Prawdziwy ból. Wcześniej każde uderzenie Wriothesley'a było błahe. Teraz czuł każdy siniak i otarcie. Wiedział dokładnie z których części ciała leci mu krew oraz chyba najważniejsze... oddychał za szybko. Za płytko. Adrenalina już ustała, lecz wciąż nie był spokojny. Czemu nie był spokojny?
Zanim mógł się zastanowić, zawroty głowy się nasiliły. Czuł je wcześniej. Może powinien był wtedy zrobić sobie przerwę i usiąść. Ale co jeśli Telamon by wtedy gdzieś zniknął? Przynajmniej Kaeya zrobił coś pożytecznego dla Childe'a. Boże jak on pięknie wyglądał tamtej nocy w tej czerwonej sukience.
.
.
.
Nagle wszystko było czarne.
Zemdlał.
Author's note
Dwa rozdziały w jednym miesiącu? Normalnie idę jak burza xdd
Już niedługo, już za chwilę Natlan! Jak się na to zapatrujecie? O dziwo ja jestem dość obojętna i chyba nie zamierzam po nikogo wishować z wyjątkiem być może Capitano. Również kompletnie nie rozumiem radości ludzi na Pyro archonkę... design typiary kompletnie mi się nie podoba
Przechodząc do faktycznych rzeczy, które stały się w tym rozdziale! Kaeya wygrał! Ale... został pobity. Trochę mocno. A w Lirdrze plotki szybko się roznoszą... ciekawe kto mógłby się czegoś dowiedzieć ;))
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top