X

𝑯𝒆𝒓𝒃𝒂𝒕𝒂 𝒍𝒆𝒌𝒊𝒆𝒎 𝒏𝒂 𝒘𝒔𝒛𝒚𝒔𝒕𝒌𝒐

⸻⛧⸻

Zhongli przygotowywał się na spotkanie. Zacisnął ciemny krawat wokół szyi i poprawił kołnierzyk. Dwa razy sprawdzając czy wygląda dobrze. Gdy był zadowolony, usiadł na krzesło w salonie, czekając na gości. Jego stary, dobry klient chciał zasięgnąć się jego rady dotyczącej pewnej inwestycji w sąsiednim mieście. Brunet miał już rozłożone na stole wszystkie papiery, które potwierdzały jego tezę. Teraz wystarczyło tylko czekać na te urocze małżeństwo. Czasem przynosili mu nawet takie przepyszne ciasteczka.

W domu rozległo się ciche pukanie. Zhongli ochoczo podszedł do drzwi, otwierając je jednym zamaszystym ruchem

- Dzień dobry! Jak miło państwo...- szlachcic zaniemówił, jak zobaczył kto stał w jego progu- zobaczyć- dokończył, lecz bez tej wcześniejszej życzliwości.

Zhongli był szczerze zaskoczony. Tu przed nim stał Kaeya we własnej osobie. Ostatni raz widział go zdecydowanie za dużo czasu temu.

- Proszę wejdź- Zhongli usunął się z drogi, pozwalając zabójcy wejść do domu.

Alberich bywał tu wiele razy, jednak to miejsce nigdy nie potrafiło go nie zachwycić. Wszystko było takie poukładane. Zupełnie jakby ten dom był odzwierciedleniem samego szlachcica.

Drogie obrazy, wszystkie oryginalne, kupione za fortunę, bo Zhongli nie mógł mieć podróbek na swoich pięknych, wygładzanych ścianach. Cały środek tego domostwa można było określić dwoma słowami o odmiennych znaczeniach, lecz jeśli chodzi o śmietankę towarzyską Lirdru, Kaeya zdołał się niejednokrotnie przekonać, że w ich języku znaczyły to samo. Przepych lub zbieractwo. Im więcej, tym lepiej, tak? Barwne, ręcznie dziergane dywany, antyczne komody, na których stały wazy pochodzące z czasów jakichś dawnych dynastii. Niby wszystko było utrzymane w tym samym klimacie. Ładnie i spójnie. A jednak człowiek nie wiedział na co miał patrzeć. Czemu poświęcać swoją uwagę. Taki wymyślny wystrój sporo kosztował, żeby go utrzymać w należytym porządku. Pewnie dlatego szlachcic wydawał całą jedną pensję przeciętnego piekarza na cotygodniowe profesjonalne sprzątanie.

- Nie mam już twojego garnituru. Wyrzuciłem go- poinformował krótko Kaeya, nie utrzymywał kontaktu wzrokowego.

Zhongli tylko wzruszył ramionami. Niemal zapomniał o tym aspekcie kłótni. Według niego to nie było aż takie istotne.

- Nic się nie stało. Nie był wcale aż taki drogi- szlachcic machnął ręką.

Kaeya podniósł spojrzenie z wystroju domostwa. Wydawało mu się, że Zhongli będzie zdenerwowany, gdy go zobaczy. Być może nawet wściekły. Jakby nie patrzeć ich ostatnie spotkanie nie zakończyło się zbyt dobrze z winy zabójcy.

- Potrzebuję pomocy- zaczął Alberich. Nie był pewien czy Zhongli będzie pozytywnie nastawiony do tej prośby, ale to była w zasadzie najlepsza opcja jaką miał Kaeya.- Czy dasz mi przenocować tu parę nocy?

Zabójca był przygotowany na odmowę. W końcu ostatnio nie rozstali się w zbyt przyjaznych nastrojach. Możliwe, że ten most był już bezpowrotnie spalony.

- Oczywiście. Zaparzyć ci herbatę?- Kaeya zamrugał. Nic? Szlachcic nie oczekiwał przeprosin, wyjaśnień... Zwyczajnie zapytał czy zrobić mu herbatę. Zupełnie jakby nic się nie zmieniło przez tyle tygodni.

To była swego rodzaju stabilizacja. Bezpieczna rutyna, za którą Alberich tęsknił. Kiedy prowokował Zhongliego nie myślał o konsekwencjach. Liczyła się tylko ta chwilowa, błoga adrenalina po nieobecności Tartaglii.

- Może być jaśminowa?- spytał nieśmiało Kaeya.

- Tak. To twoja ulubiona, czyż nie? Proszę, poczekaj na mnie przy stole- Zhongli spokojnym krokiem podreptał do kuchni.

Niebieskowłosy usiadł na stabilnym, drewnianym krześle z obitym oparciem. Nawet coś tak prostego jak krzesła w jadalni wydawały się być fikuśne. Taka natura szlachciców. Wszystko musiało być piękne. Jego ojciec też nie był biedny, ale zachowywał umiar w przeciwieństwie do śmietanki towarzyskiej Lirdu. Czy ten obrus na stole był uszyty z użyciem pozłacanych nici? Kaeya delikatnie dotknął go ręką, by potwierdzić swoje podejrzenia.

Niedługo zjawił się Zhongli z dwoma kubkami herbaty. Brunet zrobił mu herbatę w kubku, w którym zwykł ją pić na ich spotkaniach klubu książki.

- Więc? Co robiłeś przez ten czas? Albedo, Yelan i Ja nie słyszeliśmy od ciebie przez dość długo- coś w tonie Zhongliego dawało mu komfort. Miał ochotę zwierzyć mu się ze wszystkich swoich problemów przez ten jego spokojny uśmiech i parę zmarszczek na twarzy.

- Po staremu- Kaeya wzruszył ramionami, ujmując w ręce kubek z ciepłym napojem.

- Mhm- mruknął szlachcic. Wziął mały łyk herbaty.- Jesteś tu mile widziany, Kaeya. O każdej porze. Mam nadzieję, że o tym wiesz.

Alberich omal nie wylał na siebie zawartości naczynia. Naprawdę był tu mile widziany po takim bezwzględnym okazaniem braku szacunku? Zawiódł, więc chyba naturalnie powinien być w jakiś sposób ukarany. Zamiast tego, Zhongli patrzył na niego jakby nic się nie zmieniło. Może to była ta mądrość, która przychodziła z wiekiem? Kaeya nie miał pojęcia, lecz był za to wdzięczny.

- Przepraszam za tamto. Nie powinienem był tego powiedzieć o twojej dziewczynie- rzekł zabójca ze szczerą skruchą.

- Też przepraszam. Niepotrzebnie się tak zdenerwowałem- Zhongli westchnął.- Dawno nie postąpiłem tak pochopnie. Yelan i Albedo za tobą tęsknią.

- Przekaż im, że będę na następnym spotkaniu- szlachcic uśmiechnął się na to trochę szerzej. Kaeya odwzajemnił ten gest. Może mogło być po staremu?


***

Sasa krzyczał, wrzeszczał za synem, ale ten już był za daleko. Mężczyzna spoglądnął na pozostawione przedmioty. Sakiewka srebrników i miecz. Miecz, który specjalnie wyrobił dla swojego syna, gdy go przygarnął. Fioletowowłosy wziął go w rękę. Przyglądał się wypolerowanemu ostrzu aż jego wzrok przeszedł na rękojeść z wygrawerowanym napisem: "Mojemu synowi". Miecz dobrze leżał w jego dłoni. Był bardzo wygodny. Najlepsze dla jego jedynego dziecka. Jedynego dziecka, które postanowiło wybrać jakiegoś rudzielca nad rodziną. Świetnie.

Czy on wiedział ile mu poświęcił, żeby go wychować? Sam miał jeszcze naście lat, gdy pierwszy raz go zobaczył. "Mojemu synowi" zabawne. Sasa miał wygrawerowany dokładnie ten sam napis na naszyjniku ofiarowanym mu przez matkę.

Kaeya mógł być nazywany "Księciem" w światku przestępczym Lirdru, ale skoro tak, to sprawiało, że Sasa był królem. Jeszcze wszystkim pokaże swoje umiejętności. Nawet tym razem za darmo! Nie potrzebował żadnego płatnego zlecenia. Tym razem to było dla czystego odstresowania i przypomnienia wszystkim kto założył organizację przestępczą w wieku dwudziestu lat, która swoim poziomem ostatnio zaczęła dorównywać nawet Fatui. Kto dokonał niemożliwego nawet nie mając tutejszego pochodzenia i nikt mu tego nie odbierze.

Trzy ciała leżały w jednej z bogatszych ulicy Lirdru. Każda ofiara zabita przy użyciu miecza, lecz każda miała rany w innym miejscu. Pierwsza miała odciętą głowę, prosta śmierć. Druga miała o wiele gorzej. Sprawca miał chyba skłonności sadystyczne. Odciął jej nogi, a potem ręce, patrząc jak się powoli wykrwawia. Trzecia o dziwo nie zginęła przez bezpośredni kontakt z bronią. Miała na swoim ciele tylko parę nacięć. Tę ofiarę morderca postanowił udusić jej własnym paskiem. Wyglądało to na zbrodnię w afekcie. Lirdrowscy rycerze tylko pokręcili głowami na swoich bezpiecznych stanowiskach. Ktoś powinien coś z tym zrobić. Zbrodnia w jednej z bogatszych części stolicy? W biedniejszych okolicach to mniejsza, ale w tych bogatszych? Dowódcy na chwilę się zastanowili po czym wzruszyli ramionami.

Sasa bezkarnie wrócił z miejsca zbrodni. Nadal czuł pulsującą złość. W wieku dziewiętnastu lat znalazł Kaeyę, wziął go i przez całe trzynaście lat wychowywał jak swoje. Poświęcił mu całą swoją młodość. Robił co mógł. Ostatecznie chyba zawiódł, co było okropną świadomością. Przecież był obecnym ojcem. Był zaangażowany. Osobiście nie miał najlepszego dzieciństwa, więc dzięki temu wiedział dokładnie czego nie robić. Dał tej niebieskowłosej sierocie cel. Pokazał, że jest użyteczny. To powinno wystarczyć, czyż nie?


***

Tymczasem Childe spokojnie, powoli jadł kanapkę z masłem i cukrem, jakby wcale nie wpuścił Kaeyi nocą do budynku, w którym spali Harbingerowie. Zachowywał się tak swobodnie i naturalnie, że aż dziwnie.

Capitano mentalnie westchnął. Ten dzieciak naprawdę nie wiedział jak zachowywać się niepostrzeżenie, ale dla własnego komfortu postanowił się nie wypowiadać na ten temat. Przynajmniej wychowanek Scaramouche'a i Childe byli mężczyznami, więc nie było nawet mowy o ciąży. Odrobinę pocieszająca myśl.

Z drugiej strony to byli tylko jeszcze dwójką młodzieńców, więc Capitano mógł przymknąć oko na niektóre zachowania. To nie znaczyło, że reszta Harbingerów będzie praktykowała tę samą metodykę.

Arlecchino z Columbiną na kolanach obserwowała, jak rudzielec bardzo niepodejrzanie zajadał się swoim śniadaniem. Stosował wszystkie dobre maniery. Łokcie zabrane ze stołu, proste plecy i skrzyżowane kostki niczym panienka z dobrego, szlacheckiego domu. Capitano aż się dziwił, że nikt nic nie powiedział. Na szczęście w pomieszczeniu zabrakło dwóch najbardziej problematycznych osób, które już by to wszystko skwitowały. Bankier wraz z szalonym doktorkiem udali się załatwić jakieś pilne sprawy, przez co nie mogli zjeść śniadania ze swoimi współpracownikami. Zamaskowany mężczyzna szczerze martwił się o tego kto miał skosztować wypieków Dottore... Pantalone patrzył na te ciasteczka ze zbyt wielkim uśmiechem.

- Mam coś na twarzy?- spytał jakby nigdy nic rudzielec, próbując zachowywać się naturalnie i po raz kolejny ponosić w tym porażkę.

Sandrone z jeszcze tylko na wpół-otwartymi oczami ostentacyjnie wstała ze swoim talerzem prawie zjedzonej jajecznicy. Chrup jej nóżek krzesła o parkiet sprawił, że Capitano niemal się wzdrygnął. Okrążyła wszystkie siedzenia po czym stanęła za Tartaglią. Wszyscy pozostawali cicho.

Kobieta stała tak jakieś pięć minut, zanim nie rzuciła talerzem o ścianę. Columbina zaczęła ochoczo klaskać na to widowisko. Pierro pozostawał obojętny z resztą tak samo jak Pulcinella. Cryk. Sandrone wyszła z pomieszczenia.

Signora przyglądała mu się głębiej niż którekolwiek z nich. Uważnie studiowała Childe'a ze swoją standardową, zimną ekspresją. Znała go najdłużej, więc potrafiła coś wywnioskować. Capitano prędko się odezwał. Nie zamierzał dawać jej szansy na wypowiedzenie się i zadanie niewygodnych pytań. Mężczyzna nie wierzył aż tak mocno w umiejętności decepcji Tartaglii.

- Twoje włosy stoją na wszystkie strony- mruknął Capitano.- Chodź, pomogę ci je ułożyć.

I właśnie tak Capitano wyciągnął Childe'a za ucho z jadalni. Obaj usłyszeli tylko za sobą gromkie śmiechy przez komentarz Arlecchino.

- Ktoś tu robi za ojca naszego najmłodszego- Childe mógł dać sobie rękę uciąć, że nawet usłyszał śmiech Pierro na tę uszczypliwość. Osobiście nie wydawało mu się to aż tak zabawne!

Właśnie takim sposobem Capitano i Tarataglia znaleźli się w komunalnej łazience na parterze. Rudzielec rzeczywiście miał potargane włosy, lecz to nie dlatego Capitano go tu zaciągnął. Chyba jego odwrócona psychologia zadziałała aż za mocno.

- Przyprowadziłeś małego Scaramouche'a tutaj. Do siedziby- powiedział Capitano dość oskarżycielskim tonem. Nie próbował ukryć swojego niezadowolenia.- Skoro ja zauważyłem, to pomyśl kto jeszcze mógł. Masz szczęście, że byłem w nocy u Pierro i odwróciłem jego uwagę. Co sobie myślałeś?

Childe zawiesił głowę w kontemplacji nad swoim zachowaniem. Czy zawiódł Capitano? Za sekundę jednak jego depresyjne myśli szybko się rozpłynęły. Oparł się o zlew, jedną ręką zakrywając buzię, żeby się nie roześmiać. Gdy udało mu się zapanować nad emocjami, spojrzał prosto w czarną maskę Capitano przeszywającym wzrokiem. To nie było przyjemne. Rudzielec coś knuł.

- Więc... przebywałeś w pokoju Pierro w nocy- Tartaglia szeroko się wyszczerzył.

- Tylko to wyniosłeś z mojego wywodu?- zamaskowany mężczyzna tylko pokręcił głową, ale uśmiechnął się. Na szczęście ten dzieciak tego nie widział.

Capitano był zadowolony. Rudy Harbinger znów się uśmiechał. Może to było przez coś obrzydliwie głupiego, ale to nie miało większego znaczenia. Najważniejsze, że miał te małe iskierki w oczach. Oglądanie Tartaglii w stanie apatii, jakiejś obojętności było okropne. Przypominał mu dzieci, które spotkały się z jego ostrzem, bo były w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Ich małe oczy bez tej żywej iskierki. Były jeszcze takie młode, niewinne. Świat potrafił być naprawdę okrutny.

Ekspresja Childe'a nigdy nie powinna być taka poważna. Capitano miał nadzieję, że teraz gdy przyjdzie, by dać mu obiad znów będą mogli rozmawiać o małe znaczących rzeczach z uśmiechem. Brakowało mu tego. Childe był dla niego jak rodzina.


***

Noc. Dom Zhongliego był na tyle duży, że Kaeya miał aż 5 sypialni do wyboru. Ostatecznie wybrał tą najbardziej oddaloną od pokoju szlachcica. Musiał pomyśleć. Poważnie się zastanowić, co robić dalej.

Nie rozmawiał długo z brunetem. Nawet nie zdążyli dopić herbaty, bo rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Zhongli poprosił Albericha, żeby zajął się sobą. Niebieskowłosy tylko kątem oka zobaczył kim byli ci klienci. Lekko się zaskoczył, lecz postanowił nic nie mówić. To nie była jego sprawa z kim szlachcic robił interesy. Powinien być wdzięczny, że Zhongli w ogóle pozwolił mu tu zostać.

Odsłonił firanki. Wokół panowała przyjemna ciemność. Kaeya był do niej przyzwyczajony. Noc witała go jak starego przyjaciela. Tyle razy wychodził gdzieś pod jej osłoną. Znała go lepiej niż on siebie sam i może to był problem.

Alberich usiadł na parapecie. Przyciągnął kolana do klatki piersiowej i położył na nich głowę. Westchnął ze zrezygnowaniem. Powinien w tej chwili myśleć o tym jak zdobędzie pieniądze lub jak odwdzięczy się szlachcicowi, ale zamiast tego miał w głowie jeden konkretny obraz.

Śpiący Childe z potarganymi, rudymi włosami nie powinien mu się tak bardzo podobać. Cóż, w praktyce było inaczej. Kaeya jak tylko się obudził wpatrywał się w niego jak zaczarowany. Położył mu rękę na piersi, patrząc jak się unosi przy każdym jego oddechu. Byli tak blisko. Tartaglia był taki bezbronny. Miał zamknięte oczy. Jako zabójca Alberich miał wtedy przed oczami 101 sposobów na zabicie Harbingera. Proste uduszenie kołdrą, poduszą lub czymkolwiek innym. Wzięcie jednej pary z jego sztyletów, która leżała na podłodze. Niekończące się możliwości. Gdyby nie to, że Kaeya wyraźnie czuł pod dłonią bicie serca jak i spokojny oddech rudzielca, to byłby w stanie uwierzyć, że był martwy. Chociaż czy trupy mogły wyglądać tak spokojnie? Większość jego ofiar umierała z niemym krzykiem na ustach, zaskoczeniem na twarzy. Położył głowę na klatce piersiowej drugiego mężczyzny. Wsłuchał się w bicie serca i poczuł jak z każdym wdechem klatka unosi się do góry, a po sekundzie opada. Jego ciało emitowało przyjemne ciepło. Był żywy. Jakby Tartaglia chciał mu jeszcze bardziej to udowodnić, wymamrotał coś pod nosem. Coś co bardzo przypominało jego imię. Alberich uznał to za znak, że powinien już odejść. Wyswobodził się z ramion Childe'a, założył opaskę i wyszedł wraz z pierwszymi promieniami słońca.

Niebieskowłosy nigdy nie sądził, że będzie w takiej pozycji jeśli chodzi o Childe'a. Ich relacja była zawsze prosta. Rywale. Dobrze, rywale z nutką sarkazmu, uśmiechu, przyjacielskich żartów, lecz wciąż rywale. Czy teraz jak Kaeya przestał pracować pod swoim ojcem przestali być rywalami? W takim razie czym byli?

To nie na jego nerwy. Alberich zszedł z parapetu, zasłaniając firanki. Potrzebował snu. Jutro coś wymyśli. Najlepiej przy jaśminowej herbacie i trzech głowach do pomocy.

Wspiął się na ogromne, miękkie łoże. Pomyśleć, że Zhongli go przepraszał, że może być niewygodne. Kaeya z dezaprobatą pokręcił głową. Szlachcice. To dopiero intrygujący gatunek.


Author's note

Wiecie jaki dziś dzień? 29 kwietnia... Macie rozdział żeby chociaż było, że raz w miesiącu was karmię <33

Pozdrawiam moją beta readerkę/dziewczynę

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top