♠Dziękuję♠

 W pracy Hank przywitał Connora w wyjątkowo dobrym nastroju. Android nie chciał drążyć, ale wszystko wskazywało na to, że spotkanie z Amelie się udało. Cieszył się z tego. Porucznik, choć miał w zwyczaju pewną oschłość, okazał mu tyle dobroci, że z pewnością zasługiwał na szczęście. Connor widział tę policjantkę tylko raz czy dwa, ale faktycznie była całkiem ładna i zdawała się miła; Hank dobrze wybrał.

 – Dzisiaj na czas, poruczniku? – zapytał uśmiechnięty android, widząc mężczyznę na stanowisku nawet wcześniej od niego. 

 – Hm. Wyjątkowo. Czymś musiałem jej zaimponować... – odparł Hank i, o dziwo, zaśmiał się. – Kurwa, wydaje mi się, czy nie masz diody?

 Connor odwrócił wzrok i uśmiechnął się lekko. Nie sądził, że będzie to tak łatwo zauważalne, ale właściwie mu to nie przeszkadzało. Nim zdążył coś powiedzieć, Hank zaśmiał się głośno. 

 – Nooo, to nieźle się bawiliście, aż ci odpadła, co? – spytał dokuczliwie. Connor nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że to tylko standardowe złośliwostki; w gruncie rzeczy tak samo, jak android cieszył się szczęściem Hanka, porucznik cieszył się szczęściem RK800.

 Niestety szybko musieli się rozdzielić. Connor nie pracował w końcu nad sprawą Kwiaciarza, tylko drobnymi kradzieżami i papierkową robotą. Reszta dnia minęła mu wprawdzie nudno, ale nie narzekał. Dużo myślał o tym, co stało się poprzedniego dnia. W gruncie rzeczy czuł się naprawdę szczęśliwy. W chwilach wytchnienia przeglądał bazę terapeutów w Detroit, aby załatwić Anthonemu obiecanego specjalistę od uzależnień. Wierzył, że pomoże mu wrócić na dobry tor.

 Connor zapomniałby o przerwie, gdyby nie nagły dzwonek telefonu, który przywołał go do rzeczywistości. To Anthony do niego dzwonił. Zwykle nie odbierał telefonów w pracy (głównie dlatego, że się nie zdarzały), ale tym razem udał się na dach, tam, gdzie blondyn udawał się chyba codziennie. Bez niego to miejsce zdawało się wręcz...niekompletne.

 – Halo? – powiedział android, gdy w ostatniej chwili wcisnął zieloną słuchawkę. Po drugiej stronie usłyszał westchnięcie ulgi.

 – Cześć, Connor. Masz teraz przerwę, prawda? – spytał Anthony.

 – Tak. Coś się stało?

 – Nie, nie, po prostu... – Zrobił krótką przerwę. – Dziękuję za...za dzisiaj i za wczoraj. Ja, eee...bardzo się cieszę, że mogłem z tobą porozmawiać. Dawno już nikomu o tym nie mówiłem i dawno nikt mnie nie pocieszał...chyba...chyba tego potrzebowałem. Dziękuję. Naprawdę.

 – Nie ma problemu, to nic wielkiego – odparł Connor. – Cieszę się, że mi zaufałeś. Pomogę ci, obiecuję. – Głos Anthonego po drugiej stronie słuchawki zaśmiał się cicho.

 – Myślisz, że to takie proste?

 – Myślę, że nic nie jest niewykonalne. Dlatego, jeśli chciałbyś się jeszcze spotkać i porozmawiać, to...

 – Dzisiaj? – przerwał mu chłopak, a w jego głosie Connor usłyszał nutkę rozbawienia. – Przepraszam, Connor, dzisiaj nie. Mam całe mnóstwo spraw do załatwienia. 

~~~

 Anthony w milczeniu przyglądał się czerwonym chmurom, rozlatującym się pod sufitem. Och, gdyby go Connor zobaczył...tak święcie wierzył, że uda mu się go z tego wyciągnąć. Cóż, może i miał rację, ale już za późno. Za późno na wszystko. Jeszcze trochę bordo mu zostało, pochowane gdzieś po kątach. Zresztą dokupił go jeszcze trochę; w ciemnych zaułkach dilerów jest więcej niż latarni ulicznych. Pieniądze nie grały już roli.

 Miał dosyć. Dosyć układu, z którego nie mógł uciec, dosyć pracy, którą trzymał szantażem, dosyć Konwalii, która zawsze była nad nim górą. Nienawidził tej kobiety, bardziej nawet, niż nienawidził Ruth. To był jedyny sposób, by nad nią zatriumfować, choćby ten jeden raz. Chciałby, żeby Piekło istniało, wtedy bowiem ludzie tacy jak ona smażyliby się w nim za to, jak wykorzystywali jego i innych, którzy wpadli w tę samą pułapkę. Młodych, pełnych nadziei ludzi. Kto wie, jaką mieli przed sobą przyszłość? A jak potoczyłoby się jego życie? Może byłoby piękne. Może żyłby z psem, dwójką dzieci i ukochanym mężem u boku, a na łożu śmierci mógłby szczerze się uśmiechać, myśląc sobie, że miał naprawdę udany żywot. 

 O, dym przestał lecieć.

 Odłożył pusty inhalator na kupkę plastikowych torebeczek wypełnionych bordo, którą wcześniej sobie przygotował. Chciał zaraz znowu go napełnić, ale najpierw wygrzebał z szuflady kartkę papieru i coś do pisania. Najpierw to, a potem zadzwoni na policję. Co im powie? Hmm...może nic. Może po prostu każe im przyjechać. Chyba nie mogą odmówić, prawda? Zresztą, nieważne. 

 Przygryzł końcówkę ołówka. Jak zacząć? Nie, nie. Najpierw powinien napisać jasno i wyraźnie, żeby wiadomo było, komu to przekazać.

 Do Connora Andersona. 

~~~

 Hank, jak zwykle, oglądał coś w telewizji, ale tym razem bez Connora. Android ostatnio zaczął interesować się kolekcją papierowych książek porucznika, i tego wieczoru postanowił przeczytać coś, co zwróciło akurat jego uwagę. Wieczór był cichy, spokojny. Wiatr się uspokoił i przestał wyć jak dziki, śnieg padał przelotnie, a temperatura nieco się podniosła. Sumo spał pod nogami Hanka, to przeciągając się leniwie, to biegnąc przez sen. Nawet sąsiedzi nie robili hałasu.

 Kiedy tę ciszę przerwało pukanie do drzwi, obaj unieśli w zaskoczeniu wzrok. Nie spodziewali się nikogo tej nocy. Przez głowę Connora przeszło, że może to Anthony, a potem, że może to Amelie, ale żadna z tych opcji nie wydała mu się wielce prawdopodobna. 

 Hank westchnął i wyłączył telewizor, podnosząc się z kanapy.

 – No już, już idę... – warknął, jakby chciał dać pukającej osobie wyraźnie do zrozumienia, że mu przeszkadza.

 Gdy porucznik otworzył drzwi, w drzwiach, ku ogólnemu zdziwieniu ich obu, ujrzeli w nich siwego, tęgiego mężczyznę, który często towarzyszył im na miejscach zbrodni. Detektyw Ben Collins. Hank uniósł brwi w zniecierpliwieniu.

 – Serio, kurwa? Nie dało się do mnie zadzwonić, że coś nowego? Musiałeś wparowywać mi na chatę? – mruknął. Detektyw pokręcił głową.

 – Chodzi o Connora.

 – O Connora? – zapytał zaskoczony Hank, zerkając na równie zmieszanego androida. Na dźwięk swego imienia RK800 posłusznie wstał, ówcześnie umieściwszy zakładkę na stronie, na której skończył, i podszedł do Collinsa.

 – Słucham – powiedział.

 Detektyw westchnął.

 – Słuchaj...Anthony Perry, ten asystencik, wezwał dziś wieczorem gliny do swojego domu. Nie chciał podać powodu. Kiedy przyjechaliśmy, to... – Zrobił pauzę, jakby sam się zastanawiał, jakiego eufemizmu użyć, by ostatecznie nie zdecydować się na żaden. – Nie żył. Przedawkował bordo. Wszystko wskazuje na to, że zrobił to celowo. Bardzo mi przykro.

 Connor poczuł, że powietrze nagle naciska na niego ze wszystkich stron, stając się przy tym nieznośnie ciężkie. Nie umiał wydukać ani słowa. Był pewien, że to blef, żart, nieprawda. Rozmawiał z nim, jeszcze tego samego dnia z nim rozmawiał.

 Detektyw wyciągnął ku niemu rękę, w której trzymał kartkę papieru.

 – Napisał list. Nie czytaliśmy go. Na wierzchu jest napisane, że to do ciebie, więc...chyba ty pierwszy powinieneś to zrobić. 

 – Ale... – uciekło z ust Connora. Złożenie kolejnego wyrazu przychodziło mu z trudem, jakby to przeklęte, ociężałe powietrze nie pozwoliło wyjść mu z gardła. – Jak...jak to...

 – Connor... – powiedział Hank cicho, po czym położył mu rękę na plecach, jak ojciec pocieszający syna w trudnej chwili. 

 – Znaleźliście go martwego? Nie, pewnie zemdlał! Bordo nieraz prowadzi do utraty przytomności. Zadzwońcie do szpitala! Albo nie, sam zadzwonię, zajmę się nim...

 – On nie miał pulsu – odpowiedział Collins. – Nie oddychał, nie reagował na nic, również na próby reanimacji. Nie żyje. Zabrali go na sekcję.

 – Na sekcję?! – wzburzył się Connor. – Przecież on żyje! Na pewno żyje. Nie zrobiłby tego! Zabierz mnie do jego kampera, zaraz znajdę dowód, do cholery! 

 Detektyw chrząknął z zażenowaniem, chociaż ta praca wymagała od niego, by informacje o czyjejś śmierci podawał bez mrugnięcia okiem. 

 – To może...ja już...

 – Zostaw list i idź – urwał mu Hank. Mężczyzna kiwnął głową. Chciał dać kartkę Connorowi, ale ten nie przyjął jej; zamiast tego zrobił to porucznik. Collins milczał. Hank bez słowa zamknął za nim drzwi, nie mówiąc nawet "do widzenia". Cholera, nawet na niego nie spojrzał. Wcisnął list w rękę Connora, ale android wnet odrzucił go, a kartka spadła powoli na podłogę.

 – Jak on mógł?! – warknął RK800, a w oczach zebrały mu się łzy. – Dlaczego to zrobił?! Nie wiedział, że ja...że... – Zaczął plątać się we własnych słowach. Hank milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy nie widział Connora w takim stanie, nigdy, przez cały ten rok, jak ze sobą mieszkali. – Boże...nie! On żyje! On musi żyć! Pomylili się! Wiozą żywego człowieka na sekcję! 

 – Connor, on...on nie żyje – odparł Hank. Pamiętał, gdy dowiedział się o śmierci Cole'a. Zareagował tak samo. Nie mógł przyjąć tego do wiadomości. Wmawiał sobie, że wszystko będzie dobrze, i tak aż do ostatniej sekundy. Aż do momentu, gdy lekarze stwierdzili zgon.

 – Skąd ty możesz to wiedzieć?! Nie, ja... – Z oczu Connora popłynęły pierwsze łzy. Spojrzał na kartkę, którą wyrzucił na podłogę jak śmiecia, i nagle zachciało mu się płakać jeszcze mocniej.

 Zaczynało to do niego docierać, choć powoli i jak przez grube płótno. Anthony nie żył. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top