7.
– Za każdym razem, gdy się tak krzywisz, zaczynam myśleć, że mój nowy antyperspirant wcale nie jest tak dobry, jak twierdziła etykietka. Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? – dręczył go Rhodey, polewając swoją stertę naleśników obfitą ilością syropu klonowego. Po chwili namysłu dodał na szczycie kopułę z bitej śmietany i przyozdobił całość borówkami. – Nawet, gdyby chodziło o to, że brzydko pachnę, stary, wiesz, że nie musisz się krępować, nie?
Miał powody, by się martwić. Tony mierzył się ostatnio z problemami, o których nie mogli otwarcie porozmawiać i choć ich przyjaźń znosiła już gorsze rozłamy, Rhodes nie zamierzał udawać, że nie był zmartwiony. Nie chodziło wyłącznie o to, że Tony nie dzielił się z nimi swoimi troskami. Chodziło o to, że worki pod oczami Tony'ego z każdą nieprzespaną nocą robiły się coraz wyraźniejsze. Że śrubokręty coraz częściej wypadały z jego drżących dłoni. Że strapienie coraz silniej odbijało się na jego twarzy.
A jedyne, co Tony mógł powiedzieć to:
– Nie martw się tym. Jakoś sobie poradzę. – Co było oczywistym kłamstwem i obaj o tym wiedzieli.
– Tones, na dziewczyna nie jest tego warta.
– Dziewczyna? – zapytał bezmyślnie Tony, dźgając widelcem swoją stertę naleśników. – Kto ci powiedział, że chodzi o dziewczynę? – Po chwili namysłu sięgnął po puszkę z bitą śmietaną i nałożył sobie ogromną porcję prosto do ust.
– Po pierwsze: fuj, kto cię nauczył tak jeść. Po drugie: tak, o dziewczynę. Tę podłą kobietę, do której tak często wzdychasz i przez którą zarywasz noce.
– Po pierwsze: jestem uroczy, gdy jem. Każdy ci to powie – prychnął Tony, gdy w końcu udało mu się przełknąć, co wcale nie było takie proste. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że część bitej śmietany próbowała wyciec mu przez nos. – Po drugie: mówiłem już, że nie ma żadnej dziewczyny.
– Ale ktoś jest.
Czy mógł mu powiedzieć chociaż tyle? Cholera, zachciało mu się szukać inteligentnych znajomych. Gdyby Rhodes był taki sam jak reszta harpii liczących na to, że kręcenie się w pobliżu Starka gwarantowało im udział w obrzydliwie ekscentrycznych imprezach, w ogóle nie musieliby rozmawiać. Ale nie, James Rhodey był jednym z tych podstępnie inteligentnych gości, którzy wcale nie wydawali się jakoś wyjątkowo bystrzy, ale tylko dlatego, że po prostu byli nienaturalnie uprzejmi. Z grzecznym uśmiechem, koszulą z wyprasowanym kołnierzykiem i niewinnym spojrzeniem miłego chłopaka z sąsiedztwa, zupełnie nie wyglądał na kogoś, kto wyrwał MIT stypendium dzięki swoim wizjom zrewolucjonizowania przemysłu zbrojnego.
Wystarczyło jedno nieopatrzne słowo i Rhodey wszystkiego się domyśli. Tony nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
– Ktoś jest – potwierdził ostrożnie.
– Ktoś, do kogo zamierzasz zaraz pojechać.
– Co? Skąd niby... – Przerwał, gdy Rhodes znacząco uniósł brew. – Dobra, tak, przyznaję się, zaraz będę jechał go odwiedzić.
– I z tym wszystkim ma coś wspólnego gość w garniturze marki „rządowy agent".
– Skoro we wszystkim tak świetnie się orientujesz, to nie widzę powodu, żeby kontynuować to przesłuchanie.
– Przesłuchanie? – Rhodey przewrócił oczami. Nie trzeba było jednak być geniuszem, by natychmiast pojąć, że kierowało nim raczej strapienie niż irytacja. – Tones, my po prostu rozmawiamy. A jeśli chcesz, żebym cię gdziekolwiek puścił, zjedz swoje naleśniki. Nie po to pędziłem tu świtem bladym jak twój tyłek, żebyś mi teraz grymasił.
– Wypraszam sobie. Moje pośladki są opalone jak brazylijskie pomarańcze.
– Brazylijskie pomarańcze są zielone. Zaczynam poważnie martwić się o twój tyłek, wiesz?
– Jeszcze jedno słowo o moim tyłku padnie z twoich ust, a uznam, że po prostu jesteś zazdrosny, bo kochasz się we mnie od chwili, w której...
– W chwili, w której cię po raz pierwszy spotkałem, byłeś mocno nieletni, o czym wprawdzie dowiedziałem się poniewczasie, ale nadal stawiałoby mnie to w nienajlepszym świetle, więc odpowiem na to: nie.
– Och, Rhodey, czyli mnie kochasz. Jestem taki wzruszony!
James ponownie przewrócił oczami, tym razem jednak pozwolił sobie na szeroki uśmiech.
– Pewnie, że cię kocham, ty głupku. Dlatego się o ciebie martwię.
I jak Tony miał z tym walczyć? W ramach drobnej dywersji wepchnął sobie do ust potężny kawałek naleśnika i wykorzystał czas na przeżuwanie do tego, by znaleźć jakieś bezpieczne słowa, w które mógł ubrać to, co teraz działo się w jego życiu. Oto, co udało mu się wymyślić:
– Ten facet znał mojego ojca. Pracował z nim, w pewnym sensie. I wychodzi na to, że poza moim starym nie miał jakoś wielu znajomych. Rodziny chyba w ogóle, a przynajmniej nic o tym nie wiem.
Chyba szło mu dobrze, bo Rhodes w milczeniu słuchał kolejnych niedomówień i półprawd. Tony pogratulował sobie w myślach i wypchał usta kolejną porcją naleśników, by po przełknięciu dokończyć stwierdzeniem:
– Więc jak po ostatniej misji poprzewracało mu się w głowie, stwierdzili, że mógłby spędzić trochę czasu z kimś normalnym i padło na mnie.
– Mhm. – Coś w tym przytaknięciu sprawiało, że włosy zjeżyły się Starkowi na karku. Uśmiech przyjaciela też był jakiś taki podejrzanie niewinny. – Powiedz mi jeszcze, że facet jest diabelsko przystojny i będę wiedział już wszystko – prychnął Rhodey, dolewając Tony'emu kawy i zerkając przy tym jakoś tak podejrzliwie zza zasłony nieziemsko długich rzęs.
– Jak marzenie.
– Mhm.
– Mhm?
– Och, no wiesz. Stary znajomy twojego ojca. Brak żyjącej rodziny. Brak żyjących znajomych. Podejrzani goście w garniturach zabraniają ci o nim rozmawiać. I do tego stwierdziłeś, że jest przystojny jak marzenie. – James Rhodes uśmiechnął się od ucha do ucha. Podejrzanie łatwo było go sobie wyobrazić, jak z podobnym uśmiechem i w wojskowym mundurze miażdży wrogie armie i zaprowadza pokój na świecie. Czy to się światu podobało, czy też nie. – Wszystko wskazuje na to, że właśnie dowiedziałem się czegoś, czego nie powinienem wiedzieć.
W innych okolicznościach Tony pewnie roześmiałby się i pogratulował przyjacielowi jego przenikliwości. Tym razem jednak nie chodziło o jakąś głupią zagadkę czy złamanie szyfrów Pentagonu. Chodziło o Kapitana Amerykę i jakiś obrzydliwy spisek, w ramach którego ktoś postanowił zrobić z Howarda Starka zapijaczonego głupca, a z Marii Stark nieodpowiedzialną kretynkę. Tony wiedział doskonale, że jeśli natychmiast nie da przyjacielowi do zrozumienia, że powinien trzymać się od tego wszystkiego z daleka, narazi go na ogromne niebezpieczeństwo.
– Tones, znowu robisz tę minę. Wcale mi się to nie podoba. Jeśli powiedziałem coś nie tak...
– W ogóle nie powinniśmy o tym rozmawiać. – Tony przerwał mu gwałtownie, wstając od stołu. – Nie dlatego, że nie chcę. Przeciwnie. Wiele bym dał, żeby móc o wszystkim ci opowiedzieć. Ale wszystko wskazuje na to, że...
– Hej, hej, Tony, wstrzymaj się na chwilę, co? – Rhodes również wstał. W mgnieniu oka znalazł się przy Tonym i objął go z całych sił. – Nie każę ci przecież opowiadać mi o rządowych sekretach. Chciałem tylko wiedzieć, dlaczego spotkania z gościem jak marzenie sprawiają, że jesteś zdołowany, zamiast tryskać szczęściem.
Na to pytanie Tony sam chciałby poznać odpowiedź. Wiele dni przekonywał się, że nie było nic dziwnego w tym, że śnił o Rogersie klęczącym przed nim, wtulającym głowę w jego kolana, ze spojrzeniem błagającym o słowa pocieszenia. Nawet on nie mógł jednak oszukiwać się w nieskończoność. Nadszedł w końcu czas, by spojrzał prawdzie w oczy i przyznał, że jego zauroczenie z dzieciństwa teraz ożyło z mocą, jakiej zupełnie się po sobie nie spodziewał.
Świadomość, że pragnął Rogersa w sposób, który zdecydowanie nie był na miejscu, nie byłaby nawet w połowie tak niszcząca, gdyby chodziło o kogokolwiek innego. Gdyby to był dowolny inny załamany żołnierz potrzebujący przyjaciela. Ale do cholery, chodziło o Steve'a Rogersa, ukochanego Peggy Carter, jego matki chrzestnej i jednej z osób, które nie pozwoliły Tony'emu popaść w szaleństwo, gdy zginęli Starkowie.
– To skomplikowane – odparł Tony, niemal rozbawiony tym, jak niewinnie to brzmiało w porównaniu z chaosem, który ogarnął jego umysł.
– Wiesz chociaż, co robisz?
– Nie mam pojęcia.
– Wcale mi się to nie podoba.
– Mi również, ale niewiele mogę na to poradzić.
– Mógłbyś na przykład zacząć od nieupijania się co drugi dzień.
Przez chwilę zastanawiał się, czy powiedzieć Rhodey'emu, że tak naprawdę pił codziennie, po prostu nie zawsze równie dużo.
– Postaram się, ale nic nie obiecuję.
– Powiedz jeszcze, że zaraz wychodzisz – ofuknął go Rhodey, wyraźnie urażony, że jego troska spotykała się z taką obojętnością.
– Zaraz wychodzę.
– Jesteś okropny.
– Wiem. Dlatego drugie opakowanie pralinek kupiłem dla ciebie. – To powiedziawszy wyciągnął z lodówki wielkie opakowanie ręcznie robionych czekoladek w dziesiątkach różnych smaków.
– Przyznaj się, po prostu chcesz je na mnie przetestować – prychał dalej Rhodes, bez sprzeciwu przyjął jednak słodycze.
– Trochę spanikowałem. Nie wiem, czy smaki, które wybrałem nie są zbyt... dziwne – wyznał Tony. Gdy je zamawiał, był kompletnie pijany. Miał jedynie świadomość, że te czekoladki pozwolą mu nie tylko poprawić humor Rogersowi, ale i na swój sposób zapewnić go, że Tony myślał o nim częściej, niż sugerowała to częstotliwość odwiedzin. Teraz, gdy nieco lepiej panował nad myślami, wcześniejsza finezja kojarzyła mu się wyłącznie z ekstrawagancją ocierającą się o kicz.
– I dlatego chcesz, żebym naraził moje biedne kubki smakowe na cierpienie. Nie, absolutnie się na to nie zgadzam. Zejdź mi z oczu. – Rhodey machnął dłonią niczym król zbywający namolnego poddanego, który miał czelność marnować jego cenny czas przeciągającą się audiencją.
Tony już miał wyrzucać z siebie potok słów, których jedynym celem było udobruchanie przyjaciela, bardziej teatralne niż konieczne, gdy do kuchni wkroczył Phil Coulson. To jego pojawianie się jakby znikąd zaczynało Starkowi działać na nerwy, choć z drugiej strony – było w tym też coś absurdalnie komicznego. Zupełnie jakby Coulson był nowym agentem 007.
– Kiedyś po prostu zadzwonię na policję i zgłoszę włamanie.
– Przecież byliśmy umówieni – odparł Coulson tak niewinnie, jakby był jedynie małym chłopcem wykonującym polecenia swojego taty.
– I dlatego mam wybaczyć, że pojawiasz się jak jakiś duch?
Zamiast odpowiadać, Coulson po prostu posłał Tony'emu uśmiech tak uprzejmy, że aż przerażający.
– Zmieniłem zdanie. Jednak go lubię – oznajmił Rhodey, wbrew swoim zapewnieniom, ładując do ust kolejną czekoladkę.
Jakby tego wszystkiego było mało, Coulson najwyraźniej po raz kolejny zamierzał udowodnić, że nie dostał posady w TARCZY dzięki znajomościom czy urokowi osobistemu. Momentalnie dostrzegł drugie opakowanie czekoladek, spojrzał szybko na Tony'ego, zmarszczył brwi i westchnął.
– Takie prezenty są niezgodne z procedurami bezpieczeństwa – wyznał zbolałym głosem. Najwyraźniej procedury te wcale mu się nie podobały. Nic jednak nie wskazywało na to, że zamierzał się im sprzeciwić.
Tony nie miał podobnych zahamowań.
– Daj spokój, Phil – jęknął. – To tylko czekoladki. Co może z nimi zrobić? Dostać próchnicy?
– Będę musiał sprawdzić pudełko.
– Phil, możesz się nawet poczęstować.
– Chyba nie będę miał wyboru. Wiesz, Anthony, procedury bezpieczeństwa i te sprawy. – Jego usta wygięły się w szelmowskim uśmiechu i Tony momentalnie uświadomił sobie, że również go lubił. Cholera, lubił jednego z dupków, których przysięgał nienawidzić.
– Możemy jechać? – zapytał, chcąc odegnać uczucie, które zaczęło ściskać mu klatkę piersiową.
– Oczywiście.
Pożegnał się z Rhodesem, zupełnie ignorując znaczące spojrzenia przyjaciela. Rhodey mógł uważać, że był szalenie dyskretny, ale Tony przez chwilę nawet nie wątpił, że Coulson od razu połapał się w ich niemych docinkach. Nie skomentował tego jednak w żaden sposób i Tony w sumie nie wiedział, czy go to cieszyło, czy przerażało. Podejrzewał, że Rhodey miał już w TARCZY swoją własną kartotekę i to wyłącznie dlatego, że postanowił zaprzyjaźnić się z synem Howarda Starka.
Z tym, że teraz nie chodziło o Howarda Starka. Rhodey angażował się w to wszystko wyłącznie przez Tony'ego.
– Mój przyjaciel... – zaczął ostrożnie Tony, gdzieś w połowie drogi do siedziby TARCZY, ściągając na siebie uwagę Coulsona, który ostrożnie kosztował czekoladki z szampanem i migdałowymi płatkami. – Nic mu nie mówiłem.
– To dobrze. Gdybyś mu powiedział, musielibyśmy wymazać mu pamięć.
– Co? – sapnął Tony, ledwie hamując instynkt samozachowawczy, który kazał mu uciekać.
– Spokojnie, tylko żartowałem – uspokoił go pospiesznie Coulson. Wydawał się przy tym obrzydliwie zadowolony ze swojego dowcipu. – Nie dysponujemy jeszcze podobną technologią.
– Jeszcze? I to ma mnie uspokoić?
– Co do twojego przyjaciela. Wiem, że James Rhodes jest wybitnie inteligentny. Wiem też, że nie zrobi nic, by zaszkodzić tobie czy naszemu pacjentowi. A ja nie zamierzam zrobić nic, co mogłoby zaszkodzić jego świetlanej karierze wojskowej.
Czyli naprawdę wiedzieli o nim wszystko. Tony westchnął. Czego innego mógł się spodziewać? Cóż, na pewno nie spodziewał się tego, że Coulson będzie próbował coś przemilczeć, a wszystko wskazywało na to, że taki właśnie miał plan.
– Dzięki, Phil – wymamrotał Tony, nie do końca wierząc, że te słowa naprawdę opuściły jego usta. Gdyby chodziło o niego samego, pewnie nie powiedziałby nic. Ale chodziło o jego najlepszego przyjaciela. Rhodey zdecydowanie wart był tego, by zmusić się do podziękowań.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Coulson nawet na niego nie spojrzał. Może też nie spodziewał się, że będą prowadzić tak delikatne i pełne niedomówień negocjacje? – Tak swoją drogą, te czekoladki są wyśmienite.
– Możesz wziąć jeszcze jedną. Byłeś dzisiaj grzeczny, więc sobie zapracowałeś.
– Coś mi mówi, że są też koszmarnie drogie.
– Jak będziesz dla mnie miły, to dostaniesz takie na święta.
– Zamierzasz porozpieszczać Kapitana?
– Czy to również wbrew procedurom bezpieczeństwa?
– Nie pytałem ze względu na procedury. Pytałem ze względu na ciebie. Zależy ci na nim, prawda?
Czy zależało? Brawo, agencie Coulson! Znów trafiłeś w dziesiątkę! Tony nie potrafił wyznaczyć punktu, w którym krzywa jego zainteresowania Rogersem zrobiła zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i wystrzeliła w kosmos. Wiedział tylko, że jego ciało wibrowało obrzydliwą tęsknotą, a umysł katował się myślami o tym, jak Rogers znosił samotność.
Przełknął ślinę i zmusił się, by po raz kolejny wypowiedzieć kłamstwo, którym karmił się od tak dawna:
– Wiem, że ciocia Peggy chciałaby, żeby jak najszybciej wrócił do zdrowia.
– Jest na dobrej drodze.
– Naprawdę?
– Wszystko na to wskazuje. Nadal nie jest gotowy, by zmierzyć się z rzeczywistością, ale jest już coraz bliżej.
Tony niemal powiedział, że ukrywanie przed nim prawdy wcale Rogersowi nie pomaga. Ugryzł się jednak w język. Nie podejrzewał, by te kłamstwa były pomysłem Coulsona. Przeciwnie, podejrzewał, że trudno o bardziej elastycznego agenta, niż poczciwy Phil. W gruncie rzeczy nie uważał również, aby wszystkiemu winny był Fury. Pirat-przebieraniec z pewnością manipulował wszystkim i wszystkimi, co do tego Tony nie miał najmniejszych wątpliwości. Nic nie wskazywało jednak na to, by był takim dupkiem, na jakiego początkowo wyglądał.
– Będziesz mnie tak odprowadzał pod drzwi za każdym razem? – zapytał Tony, gdy Coulson ruszył wraz z nim trasą, która zdołała już wyryć się w pamięci Starka. Cała reszta dróg wyznaczonych w wieżowcu ze szkła i betonu i tak nie miała dla niego większego znaczenia.
– Tak.
– Niech zgadnę. Procedury bezpieczeństwa.
– Bingo.
– A co słychać u Natashy?
– Nie mogę udzielać ci informacji o pacjentach, z którymi nie jesteś w żaden sposób spokrewniony.
Tony niemal z żalem spojrzał na zamknięte drzwi pokoju rudowłosej dziewczyny. Zastanawiał się czy oznaczało to, że wreszcie doigrała się mocniejszych zamków, czy może tego dnia Rogers nie wywabił jej z pokoju swoim krzykiem. Nie miał pojęcia, którą opcję wolał.
– Powiedzieliście mu, że przyjadę? – zapytał nieśmiało.
– Tak – odparł Coulson z takim uśmiechem, jakby doskonale rozumiał, co działo się teraz z Tonym. Tak naprawdę nie mógł mieć o tym najmniejszego pojęcia, ale Tony nie zamierzał niczego sprostowywać. Było mu nawet na rękę, że agent uważał jego zachowanie za zwykłą fascynację Kapitanem Ameryką, legendą, która okazała się człowiekiem z krwi i kości. – Bardzo się ucieszył.
– Och.
– Może tego nie wiesz, ale twoje wizyty naprawdę mu pomagają. Ma na co czekać. A raczej na kogo czekać.
– Wcale na mnie nie czeka – zaoponował Tony zbyt słabo, by ktokolwiek mógł uznać to za prawdziwy sprzeciw. – Chce po prostu mieć kontakt z kimś, kto nie jest z TARCZY. – Z kimś, kto nie ufał TARCZY równie mocno, co on sam.
– I ma kontakt z tobą.
– A jaki ma wybór? Sami powiedzieliście, że poza mną i ciocią Peggy nikt mu już nie został. Wystarczy, że Fury wyciągnie z rękawa jakiegoś wnuka jego dalekiej kuzynki albo...
– Sprawdziliśmy wszystko bardzo dokładnie. Ostatni wnuk dalekiej kuzynki, jak to ująłeś, zmarł w Australii w 1976. Najprawdopodobniej nawet nie wiedział, że jego krewny był Kapitanem Ameryką.
Co było gorsze: świadomość, że Rogers naprawdę nie miał nikogo, kto mógłby pomóc mu wrócić do żywych, czy to, że w głębi duszy Tony cieszył się, że właśnie tak było?
– Zostawię was tym razem samych – powiedział Coulson. – Kapitan ma dzisiaj naprawdę dobry humor, a Goose chyba postanowił dołączyć do Fury'ego.
– Chyba? Najpierw wmawiacie mi, że ten kot jest śmiertelnie niebezpieczny, a teraz sugerujesz, że nie wiesz, gdzie polazł?
Coulson uśmiechnął się szelmowsko.
– Kto ci wmówił, że Goose jest kotem? – I z tym pytaniem agent zostawił Tony'ego pod otwartymi drzwiami do pokoju Rogersa. Żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały na to, aby ktokolwiek zamierzał rozwiać tajemnice dotyczące rudego zwierzaka.
Cóż, agenci TARCZY naprawdę uwielbiali swoje sekrety. Tony westchnął i wszedł do pomieszczenia, które wcale nie było piękną celą (wcale), trzymając przed sobą pudełko pralinek jak tarczę.
– To tylko ja, przyszedłem... – zaczął i urwał gwałtownie.
Nawet w snach nie spodziewał się tego, co ujrzał. Steve Rogers wyglądał jak... Jak Steve Rogers. Jak złoty chłopiec z kart dodawanych do płatków kukurydzianych, porannych kreskówek i komiksów, które Jarvis przynosił Tony'emu od dnia, w którym Stark nauczył się czytać. A zarazem nieskończenie lepiej. Jak marzenie. Był ogolony i umyty. Jasne włosy ktoś zaczesał mu do tyłu. Gdyby nie luźny wełniany sweter, wyglądałby jak wokalista jakiegoś szalonego boysbandu. Jakby tego wszystkiego było mało, naprawdę wydawał się spokojny. Stał przy sztalugach i ostrożnymi muśnięciami pędzla dopieszczał portret Peggy Carter.
Tony poczuł, jak coś w nim kurczy się, pęka i zaczyna sączyć zabójczą truciznę. Przecież sam prosił, by Rogers namalował coś ładnego. Sam był sobie winien, że pozwolił sobie łudzić się, że to jego portret zakwitnie na podobraziu.
– Już się bałem, że przygotowywałem się na darmo – rzucił Rogers, odkładając pędzel do kubka z wodą. Wytarł dłonie w mokrą szmatkę i w kilku krokach znalazł się tuż przy Tonym. Ani przez chwilę nie przestawał się uśmiechać i teraz, gdy jego twarzy nie zasłaniała broda, okazało się to niemal niemożliwe do zniesienia. – Ale przyszedłeś.
– Przecież obiecałem – wymamrotał Tony. W jego głowie dudniła obezwładniającym echem myśl, że Rogers przygotowywał się dla niego, specjalnie dla niego i dla nikogo innego.
– To wcale nie przeszkadzało mi zadręczać się myślą, że mógłbyś zmienić plany.
– Och, hm, cóż. – Dziesięć punktów za elokwencję wędruje do Tony'ego Starka! Czas na rundę drugą. – To dla ciebie – powiedział Tony, sztywno wręczając Rogersowi czekoladki.
– Pozwolili ci cokolwiek tu wnieść? – Kapitan wyglądał na wstrząśniętego, ale w ten pozytywny sposób, o ile cokolwiek podobnego istniało.
– Po pierwsze, to tylko czekoladki. Po drugie, Phil zjadł ich trochę po drodze, więc można powiedzieć, że przekupiłem kogo trzeba.
Rogers uśmiechnął się szeroko, przyjmując prezent tak ostrożnie, jakby to był dynamit z podpalonym lontem, a nie opakowanie pralinek. Skinął na Tony'ego i poprowadził go do łóżka, na którym obaj usiedli. Po raz pierwszy Tony boleśnie odczuł brak krzeseł albo chociaż jakiegoś fotela. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu nie siedzieć bezpośrednio obok Rogersa. Rozpaczliwie starał się zachować wystarczającą odległość, by nie czuć promieniującego od Kapitana żaru, ale albo było to niemożliwe, albo po prostu Tony Stark był już zgubiony i nic nie mogło go ocalić.
– W głowie mi się to nie mieści – wymamrotał Rogers. Uśmiechał się jak mały chłopiec, otwierając pudełko i podziwiając jego zawartość. – Przed... Wcześniej na palcach jednej ręki mogłem policzyć wszystkie razy, gdy miałem czekoladę w ustach. Teraz mógłbym dostawać ją codziennie. A ta? – Wziął w palce pralinkę ukształtowaną i pomalowaną tak, by przypominała pączek herbacianej róży. – Jest piękniejsza niż cokolwiek, na co mogła pozwolić sobie moja matka.
Jego uśmiech załamał się pod wpływem goryczy. Tony nie byłby sobą, gdyby nie uznał, że to wyłącznie jego wina. Wiedział doskonale, że w czasie wojny niewielu mogło sobie pozwolić na luksusy takie jak ręcznie robione czekoladki, a Steve Rogers zapewne i przed wojną nieczęsto mógł nacieszyć się słodyczami. Mimo to, gdy przyszło do wybierania czegoś, czym mógłby obdarować poczciwego Kapitana, przez myśl mu nawet nie przeszło, że wystarczyłaby zwykła tabliczka czekolady.
– Nie musisz jeść, jeśli nie chcesz – wymamrotał, podnosząc wzrok na portret cioci Peggy.
Rogers powoli odłożył pralinkę.
– Może spróbuję później – odparł przepraszającym tonem, jakby chciał powiedzieć „to wcale nie tak, że nie podoba mi się twój prezent". Zamykając pudełko, również spojrzał na obraz. – Zasugerowałeś, że powinienem namalować coś ładnego.
– Uhm – bąknął Tony, uświadamiając sobie momentalnie, że dłużej tam nie wysiedzi. Musiał uciekać, uciekać byle dalej od Rogersa, od jego szczenięcego spojrzenia utkwionego w Peggy Carter.
„Nie jesteś już potrzebny", rozległo się echem w jego głowie. „Jeśli zostaniesz choć chwilę dłużej, zniszczysz wszystko to, na co tak ciężko zapracował. A nie chcesz tego prawda? Nie chcesz, bo przecież zacząłeś na nowo się w nim zakochiwać. Nie w bohaterze, ale w człowieku, który przez krótką chwilę potrzebował twojej pomocy".
– ...Tony?
Podskoczył. Rogers wyglądał na zmartwionego. Czyżby coś mówił? Cholera, musiał coś mówić, a Tony był w tym czasie zbyt zajęty katowaniem się myślami, żeby go słuchać. Ocknął się zapewne wyłącznie dlatego, że Rogers użył jego imienia. Używał go tak rzadko jakby wcale nie miał na to ochoty. Ale cóż w tym dziwnego? Przecież Tony był tu tylko dlatego, że Rogers i jego ojciec byli przyjaciółmi. Kim właściwie był dla niego Tony? Sojusznikiem? Gówno prawda.
– Jesteś bardzo blady. Dobrze się czujesz?
Zerwał się z łóżka, nim Rogers zdążył go choćby dotknąć. Sposób, w jaki wyciągnął dłoń, sugerował, że Kapitan zamierzał sprawdzić, czy Tony nie miał gorączki. To było na swój sposób urocze, ale Tony zmusił się, by zdusić w zarodku nadzieję na to, by był to przejaw jakichkolwiek cieplejszych uczuć.
– Przypomniałem sobie o czymś – skłamał.
– Już idziesz? – Stark momentalnie pożałował swojego narzekania na brodę, która zasłaniała twarz Rogersa. Teraz musiał mierzyć się z bezpośrednim atakiem jego żalu i rozczarowania.
– Nie chcę ci przeszkadzać w malowaniu.
– Nie przeszkadzasz. Przeciwnie, pomyślałem, że mógłbym...
– To chyba nie jest najlepszy pomysł. – Brawo. Cudownie. Świetny pomysł, naprawdę. Przerwać mu, zanim powie to, co mu leżało na duszy. Jeśli ktokolwiek potrzebował dowodu na to, że Tony Stark był żałosnym człowiekiem, właśnie dostał go jak na tacy.
– Może następnym razem. – Rogers skinął głową w stronę sztalug.
– Jasne, pewnie, nie ma sprawy – bąknął Tony i rzucił się do wyjścia.
Nawet się nie pożegnał. Po prostu wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Zostawił Rogersa sam na sam z obrazem kobiety, którą kochał tak bardzo, że nawet dzielące ich lata nie mogły tego zmienić. A Tony Stark mógł tylko grzecznie odejść w cień, zanim znów coś zniszczy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top