18.
Pewna okropna myśl nie dawała Tony'emu spokoju. Gdy pojawiła się po raz pierwszy, zupełnie ją zignorował. Powtarzał sobie, że to wszystko przez wciąż świeży ból po stracie rodziców. Że po prostu był ostatnio koszmarnie samotny. Że ekscytowała go możliwość spędzenia czasu z nowymi przyjaciółmi. Potem jednak pojawiła się jeszcze raz, potem znów, aż w końcu musiał spojrzeć prawdzie w oczy.
Czekały go najbardziej rodzinne święta w jego życiu.
Może chodziło o to, że Steve, Natasha i Clint też nie mieli z kim ich spędzić i wszyscy wychodzili z siebie, by jak najlepiej wykorzystać szansę, którą dał im los. Z drugiej strony, wszyscy zgodnie starali się udawać, że wcale im nie zależało. Dzięki temu mogli brać udział w komicznym przedstawieniu, w którym wszyscy zainteresowani zachowywali się na przemian tak, jakby nie byli zainteresowani ani trochę, albo interesowali się aż za bardzo, ale wyłącznie ironicznie.
Tony jakimś cudem zdołał ściągnąć do posiadłości więcej jedzenia, niż była w stanie pomieścić główna spiżarnia. Steve posprzątał wszystkie pomieszczenia, nawet te, z których nikt nie korzystał, a potem zaczął rozwieszać znalezione na strychu świąteczne ozdoby. Natasha dorwała się do starych ubrań Marii i Howarda. Początkowo Tony nie zamierzał pozwalać jej na ich ruszanie, ale po rozmowie z Romanoff i Rogersem doszedł do wniosku, że jego rodzice nie mieliby nic przeciwko temu. Przeciwnie, zapewne ucieszyliby się, że ich syn znalazł dla nich jakieś zastosowanie. A Clint? Clint był po prostu wrzodem na dupie. Jego wkładem w święta było dyskretne (a przynajmniej tak mu się wydawało) wystawianie ajerkoniaku i rozwieszanie jemioły w wejściu do każdego, ale to każdego pokoju. Gdy robił to drugie, posyłał Tony'emu obrzydliwie prowokujące uśmiechy. Czasem nawet miał czelność puścić Rogersowi oko.
Ktoś mógłby zauważyć, że te święta nie miały prawa się udać. Że żadne z nich nie było przygotowane na to, by spędzić ten czas z innymi ludźmi. Ale może właśnie dzięki temu szybko przestali od siebie czegokolwiek wymagać. Nie istniała szansa, aby zdołali wcielić w życie zwyczaje, do jakich byli przyzwyczajeni, mogli natomiast stworzyć własne, które będą odpowiadały im wszystkim.
– Clint, kiedy mówiłam, że mógłbyś zająć się jemiołą, nie do końca to miałam na myśli – prychnęła Natasha.
Nie przeszkadzał jej zbytnio fakt, że przyjdzie jej świętować Boże Narodzenie w grudniu zamiast w styczniu, nie mogła natomiast znieść myśli, że miałoby zabraknąć jej ulubionych świątecznych potraw. W efekcie ona i Barton zajęli kuchnię i od dobrych kilku godzin lepili pierogi, co najwyraźniej działało na Natashę niemal terapeutycznie.
Tony uśmiechnął się mimowolnie, widząc ją tak odprężoną. Może właśnie przez to dopiero po chwili dotarło do niego, co powiedziała. Z jękiem spojrzał na framugę drzwi do kuchni, do której również przymocowano jemiołę. Oczywiście, w przypadku Bartona zwykłe przymocowanie czegokolwiek normalnie nie wchodziło w grę. Gałązki jemioły, przewiązane czerwoną kokardką z małym dzwoneczkiem, dyndały radośnie na wbitej w drewno strzale. Jak to możliwe, że dorosły facet był w stanie szerzyć takie zniszczenie?
– Barton, nie było mnie tylko chwilę – syknął Stark. – Naprawdę nie mogłeś się powstrzymać?
– To było silniejsze ode mnie.
– Domyślam się, ale powoli zaczynam podejrzewać, że chcesz po prostu zdemolować mi dom.
– Och, nie, drogi przyjacielu. Chcę ci tylko pomóc.
– Pomóc w czym? – zapytał Steve, pojawiając się jakby znikąd. Od stóp do głów pokryty był brokatowym pyłem z zabytkowych ozdób świątecznych. Starkowie już wiele lat temu zdecydowali, że błyskotki te są zbyt delikatne (i bezcenne), by je wywieszać, ale Tony po prostu nie potrafił odmówić Steve'owi. Nie, gdy Rogers z nostalgicznym uśmiechem oznajmił, że jego mama miała podobne.
Teraz stanął w wejściu do kuchni, zadowolony jak nigdy przedtem.
– W niczym – odparł Clint, wzruszając ramionami. Można pomyśleć, że naprawę niczego nie knuł, ale złośliwy uśmiech, który wykrzywiał mu usta, nie pozostawiał żadnych złudzeń. – Zawiesiłem już ostatnią gałązkę jemioły – dodał, wskazując na zdradziecką roślinę wiszącą nad głowami Tony'ego i Steve'a.
Podły gnój. Wszyscy wiedzieli, dlaczego to robił. Wszyscy. Nawet Steve. Brakowało mu subtelności Natashy, ale dupek nie zamierzał się tym przejmować. Przeciwnie, robił wszystko, co w jego mocy, aby wprawiać Starka w coraz większe zakłopotanie. Rogers był mu obojętny; zazwyczaj po prostu się rumienił i uciekał. Ale irytacja Tony'ego była jak miód na jego przeżarte jadem serce.
– Potrzebuję kawy – warknął Stark. Nie czekając na niczyje pozwolenie, ruszył w stronę ekspresu. – Ktoś jeszcze?
– Chyba wszyscy – odparł Steve, odchrząknąwszy.
To, że Clint nabijał się z Tony'ego, było podłe. Ale fakt, że nabijał się również ze Steve'a, powinien gwarantować mu śmierć w męczarniach.
– Mam nadzieję, że wzięliście sobie do serc moją prośbę o nie robienie z prezentów jakiegoś wyścigu – rzuciła Natasha, dyskretnie zmieniając temat. Tony jednocześnie cieszył się, że była pod ręką, by hamować zapędy Clinta, i zastanawiał, jak to możliwe, że ci dwoje byli przyjaciółmi. – Mam na myśli głównie ciebie, Stark.
– Prosiłaś, żebym nic nie kupował, więc nic nie kupiłem – prychnął Tony, nalewając sobie kawy do kubka. Gdy skończył, przesunął się odrobinę, by Steve również mógł zaczerpnąć nieco eliksiru życia.
– Tony, błagam, powiedz, że nie przygotowałeś nic na popis – jęknęła Romanoff.
– Hej, to nie moja wina, że wspomniałaś tylko o kupowaniu drogich rzeczy. Gdybyś inaczej ubrała to w słowa, zupełnie inaczej bym się przygotował.
Czy był zestresowany? Kurwa mać, oczywiście, że był. Pierwszy raz spędzał święta z zupełnie obcymi ludźmi. I pierwszy raz spędzał je ze świadomością, że rodzice nie pojawią się w ostatniej chwili. Ręce drżały mu lekko, bez względu na to, co próbował robić i czego próbował nie robić. Miał nadzieję, że Rogers nie zwrócił na to uwagi, chociaż znał już go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie było takiej opcji, by cokolwiek mu umknęło.
– Nie przejmuj się, Tony – rzucił Steve niby mimochodem, a jednak po raz kolejny odgadując, czego Starkowi było trzeba. Ta jego intuicja powoli zaczynała Tony'ego przerażać. Nie dlatego, że Steve wykorzystywał ją do jakichś niecnych celów, ale dlatego, że Tony nie potrafił się przed nią bronić. Na przykład teraz: wiedział, że lepiej byłoby uciec, a jednak jedyne, na co się zdobył, to posłanie Rogersowi błagalnego spojrzenia, które z pewnością nie umknęło uwadze ani Natashy, ani Clintowi. – Nikt nie będzie miał ci za złe, jeśli dałeś się trochę ponieść.
– Zdefiniuj „trochę" – prychnął Tony.
W tym momencie bał się przyznać przed samym sobą do tego, co zamierzał wszystkim podarować. Zawsze w takich sytuacjach go ponosiło. I nie chodziło wcale o to, że desperacko chciał wszystkim zaimponować. Owszem, cieszył go widok zakłopotania na twarzach osób, na których mu zależało. Uwielbiał też mieć świadomość, że udało mu się podarować im coś, na co sami nie mogliby sobie pozwolić. Po co być miliarderem, jeśli nie po to właśnie, żeby robić drogie prezenty przyjaciołom?
– Niczego nie będę definiował. – Steve przechylił głowę i uśmiechnął się szeroko. – Po prostu wręczę ci mój tysiące razy gorszy prezent i będę napawał się twoim rozczarowaniem.
– Ani się waż tak myśleć – syknął Tony, sprzedając Rogersowi nieporadnego kuksańca. Przekonał się już na własnej skórze, że bicie superżołnierzy nie miało większego sensu, dlatego jego atak ograniczał się do lekkiego trącenia Steve'a w ramię. – Żadnego oceniania i porównywania prezentów, czy to jasne?
– To bardzo dobry plan – skwitowała Natasha. – A teraz wynoście się z kuchni.
– Właśnie, idźcie sobie, bo przeszkadzacie Tashy – wtrącił Clint.
– Ty też, Barton.
– Ale Tasha...
Steve nie zamierzał czekać na rozwój sytuacji. Chwycił swój kubek z kawą, zabrał też ten Tony'ego i rzucił się o wyjścia.
– Hej, to moje – zawołał Stark, biegnąc za nim.
Wiedział doskonale, że mógł dogonić Steve'a jedynie dlatego, że Steve tego chciał. Czasem, gdy kładł się spać wyjątkowo późnym rankiem, miał okazję podziwiać Rogersa podczas porannego maratonu dookoła domu. Męczył się od samego patrzenia. Nie potrzebował też żadnych pomiarów prędkości, by wiedzieć, że Steve potrafił biec szybciej niż pozwalała na to maksymalna prędkość dla pojazdów w obrębie centrum Nowego Jorku. Tony modlił się w duchu, by żaden natchniony paparazzi nie czaił się gdzieś w krzakach, by odkryć tajemnicę nowych lokatorów w posiadłości Starków. W żaden sposób nie dałoby się wyjaśnić prasie, dlaczego spocony model-kulturysta bladym świtem biegał dookoła domu Tony'ego, z godną pozazdroszczenia nonszalancją osiągając przy tym prędkość dwudziestu pięciu mil na godzinę.
– Steve, poczekaj.
Rogers odwrócił się i oddał Tony'emu kubek z kawą. Miał przy tym bardzo dziwny wyraz twarzy, zupełnie jakby rozpaczliwie pragnął się do czegoś przyznać, ale zupełnie nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
– Coś się stało? – zapytał Stark, zrównując się krokiem z Rogersem.
– Nie jestem pewien. – Steve potrząsnął głową i westchnął. – Wcześniej myślałem, że to po prostu przypadek. Nie potrafiłem znaleźć dla niego wyjaśnienia, ale w sumie nie wydawał mi się niczym podejrzanym. Ale potem...
– Steve, czy możesz powiedzieć, o co chodzi, zanim dostanę zawału?
– Pamiętasz, jak stwierdziłem, że ozdoby, które znalazłem na strychu, przypominają te, które miała moja mama? – zapytał Rogers z oczami roziskrzonymi dziwnym podnieceniem. Tony zdołał jedynie skinąć głową, poważnie zaniepokojony myślą, co mógł lada chwila usłyszeć. – To są ozdoby mojej mamy.
– Kurw...
– Tony.
Stark zasłonił twarz dłonią. Nie miał pojęcia, czy był blady z przerażenia, czy może raczej czerwony z zażenowania. Wiedział jedynie, że był skończonym kretynem, że wcześniej się tego nie domyślił. Bo niby skąd w posiadłości Starków wzięłyby się równie szkaradne, drewniane figurki? Och, i to rozżalenie jego ojca, gdy matka stwierdziła, że są zbyt stare, by ryzykować ich wywieszanie. Wspomniała wtedy o oddaniu ich do muzeum, ale Tony był przekonany, że to po prostu bardzo stare rodzinne pamiątki. Dlaczego nawet nie przyszło mu do głowy, że owszem, były to rodzinne pamiątki, ale nie Howarda, tylko Steve'a Rogersa?
A do tego wszystkiego dochodził jeszcze jeden problem. Tony momentalnie uświadomił sobie, że prezent, który przygotował dla Steve'a, wcale nie był tak wspaniały, jak mu się wydawało. Bo tak na dobrą sprawę, to wcale nie był prezent. Po prostu zamierzał oddać jedną z miliona rzeczy, które po zaginięciu Rogersa przywłaszczył sobie Howard Stark.
Delikatne pociągnięcie za ucho kazało mu wrócić do rzeczywistości. Niechętnie spojrzał na Rogersa, który chyba nie wiedział, czy powinien się śmiać, czy może raczej wyrazić swoje zaniepokojenie. Ale ponieważ był Steve'em Rogersem, wybrał to drugie.
– Wszystko w porządku?
– Nie wiem, ty mi powiedz – prychnął Tony, bezradnie rozkładając ręce. – Okazuje się, że większość rzeczy, którymi byłem otoczony od najmłodszych lat, należała do ciebie. Nawet nie wiem, co o tym myśleć.
Steve zaśmiał się cicho i wyciągnął rękę tak, jakby chciał znów pociągnąć Tony'ego za ucho. Zamiast tego czule ujął jego policzek i zaczął wodzić kciukiem po łuku kości policzkowej.
– Za bardzo się tym wszystkim przejmujesz. Jeśli o mnie chodzi, to naprawdę nie problem. – Jego spojrzenie dziwnie złagodniało i przez krótką chwilę Tony łudził się, że to zapowiedź kolejnego pocałunku. Przez nadgorliwość Clinta, Steve zaczął zachowywać się tak, jakby usta służyły mu tylko do jedzenia i mówienia. Ale teraz... – Nawet cieszę się, że Howard postanowił zająć się moimi rzeczami. Tak na dobrą sprawę, poza nim i Peggy nie było nikogo innego, kto mógłby to zrobić.
– Tak. Jasne. Bardzo miło z ich strony. – Stark wiedział, że zaczął bredzić, ale w tym momencie był to dla niego jedyny ratunek przed poczuciem zawodu. Nie zamierzał winić Steve'a, bo i za co? Niczego sobie nie obiecywali. Ba! W ogóle nie rozmawiali o tym, co się między nimi działo, więc najrozsądniej by było, żeby Tony po prostu wyszedł z założenia, że nie było między nimi nic. – Czy to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?
Och, no i pięknie. Wrócił do bycia dupkiem. A potem się dziwił, że Steve go unikał. Kurwa, naprawdę był idiotą.
Rogers zabrał rękę i odchrząknął niepewnie.
– Pomyślałem, że moglibyśmy przygotować salon.
– Zostało tam coś jeszcze do przygotowania? – zapytał Tony z niedowierzaniem.
– Chciałem sprawdzić wszystko według listy.
– Zrobiłeś listę? – Sumienność, z jaką Rogers przygotowywał się do absolutnie wszystkiego, miała chyba nigdy nie przestać zadziwiać Starka. – Przecież to tylko posiłek.
– Może dla ciebie. Dla mnie to pierwsze spokojne święta po drugiej wojnie światowej.
Tony miał ochotę się zbesztać. Oczywiście, że wszystko miało dla Steve'a jakieś dodatkowe znaczenie, że mieszkając w posiadłości Starków, pragnął uszczknąć nieco normalności, której los tak perfidnie mu poskąpił. A Tony zamiast pomóc, zachowywał się jak skończony dupek i utrudniał biednemu Kapitanowi szukania radości w świętach, które powinno się spędzać z rodziną i bliskimi. Och, i jeszcze dlaczego to robił! Udawał rozpieszczonego bachora wyłącznie przez to, że nie był całowany tak często, jak miał na to ochotę.
Westchnął.
– Dobra, zobaczmy, co tam masz na liście – prychnął, jakby właśnie zmuszano go do czegoś okropnego.
A przecież chodziło o to, że Steve chciał spędzić z nim czas. Tak, właśnie tak powinien o tym myśleć. Ramię w ramię ruszyli do salonu, w którym na oko Tony'ego, wszystko było już przygotowane tak bardzo, że bardziej po prostu się nie dało. Steve miał na ten temat najwyraźniej inne zdanie, bo zgodnie z zapowiedzią wyciągnął notes, komicznie mały w jego wielkich dłoniach, po czym zaczął wykreślać kolejne punkty. Mamrotał przy tym pod nosem o choince, świecach, talerzach i sztućcach. Tony nie mógł darować sobie ani uśmiechu, ani uszczypliwego pytania:
– To do czego właściwie jestem ci potrzebny?
– Możesz być moją muzą – odparł Rogers, nie podnosząc wzroku z notesu.
Ułamek sekundy później chyba uświadomił sobie, co takiego powiedział. Zamarł i odchrząknął. Choć był odwrócony plecami do Tony'ego, jego rumieńce były aż nadto wyraźne.
– Może powinienem w takim razie stanąć w jakimś lepiej oświetlonym miejscu? – zapytał Tony, z zachwytem podziwiając narastające zażenowanie Steve'a.
– Mógłbyś na przykład stanąć pod jemiołą – wciął się Clint. Wszedł do pokoju z wielkim talerzem pełnym pierogów. – Nie po to ją rozwieszałem, żeby się do niczego nie przydała.
– Clint, strzelanie z łuku do ścian i mebli nie ma nic wspólnego z rozwieszaniem czegokolwiek – ofuknęła go Natasha, wnosząc drugi talerz z pierogami. Wyglądała na bardzo zadowoloną, ale Tony nie potrafił stwierdzić, czy chodziło o przygotowaną potrawę, czy może raczej o fakt, że miała ją spożyć z przyjaciółmi. Wiedział jedynie, że gdyby o to zapytał, najprawdopodobniej zostałby zbesztany za bycie idiotą.
– No proszę, teraz ci się nie podoba. A jak razem wybieraliśmy odpowiednie miejsca, to słowem nie pisnęłaś.
– Czy ja powiedziałam, że mi się nie podoba? – prychnęła Natasha z szerokim uśmiechem, który Clint natychmiast odwzajemnił.
Byli koszmarni. I właśnie za to Tony ich uwielbiał.
– Dalej, Rogers, zostaw te swoje szkice golasów i siadaj do stołu! – zawołał radośnie Barton. Sam zajął miejsce na przeciwko Natashy, co oznaczało, że Steve i Tony musieli usiąść po przeciwnych stronach stołu.
– Nie szkicuję golasów – syknął Steve, znów się rumieniąc.
– Jasne. Widziałem ten twój notatnik.
– To tylko szkice sylwetek.
Clint nachylił się do Tony'ego, który zajął miejsce obok niego, i szepnął:
– Wszystkie są gołe.
– Nie słuchajcie go – syknął Steve. Zażenowany robił się naprawdę rozkoszny. – To tylko sylwetki do ćwiczenia rysowania ludzi w różnych pozycjach.
– Rysujesz gołych ludzi w różnych pozy...
– Clint, starczy – prychnęła Natasha, choć zamiast nagany w jej głosie dało się usłyszeć wyłącznie zadowolenie. – Czy możemy już coś zjeść?
– Chciałbym się najpierw pomodlić – wymamrotał Steve, wciąż mocno skrępowany.
Tony nie zdążył zapytać, czy powinni chwycić się za ręce, co powinien zrobić, biorąc pod uwagę, że był kimś w rodzaju gospodarza. Steve po prostu złożył dłonie i zaczął się modlić w myślach. Ku zaskoczeniu Starka, Clint powstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy, a Natasha również pogrążyła się w modlitwie. Tony zerknął na Bartona, który uśmiechnął się kącikiem ust. Najwyraźniej również dla niego religijny aspekt świąt nie odgrywał większej roli, ale najwyraźniej w przeciwieństwie do Tony'ego nie czuł się nim skrępowany.
– Jedzmy – oznajmił w końcu Rogers, kończąc dobre kilka chwil po Natashy. Jego oczy szkliły się, zupełnie jakby powstrzymywał łzy, ale na ustach igrał łagodny uśmiech.
Co takiego działo się w jego głowie? Nigdy przedtem Tony'ego nie interesowało, o czym myśleli ludzie podczas modlitwy. Ale też nigdy przedtem nie chodziło o kogoś takiego jak Steve Rogers. Napotkał spojrzenie jego oczu, w oświetlonym jedynie świecami pokoju, tak ciemnych, że niemal granatowych jak nocne niebo, i zatonął w nich, zupełnie niezdolny do przypomnienia sobie, gdzie był i co robił.
– Hej, Stark – syknął Clint, potrząsając ramieniem Tony'ego. – Musisz w końcu zacząć jeść, bo więcej nie dam rady nałożyć ci na talerz.
– Co?
Tony zamrugał gwałtownie, nieprzygotowany na tak nagły powrót do rzeczywistości. Zdezorientowany spojrzał na swój talerz, na którym Clintowi udało się usypać stertę jedzenia. Steve i Natasha zaśmiali się cicho, widząc konsternację Tony'ego.
– Clint, przypomnij mi, dlaczego pozwalam ci u mnie mieszkać?
– Bo jestem czarujący, błyskotliwy i niemal tak inteligentny jak ty?
– Powinieneś kłaść większy nacisk na to „niemal", wiesz?
– Może będę o tym pamiętał. A może nie.
– Jesteś dupkiem, Barton. Zwykłym...
– Tony – wszedł mu w słowo Steve, jednocześnie trącając do pod stołem stopą.
Czy to było ostrzegawcze kopnięcie? Czy może raczej Tony powinien potraktować to jako zaczepne trącenie, obietnicę czegoś więcej, czegoś, na co niewątpliwie miał ochotę? Zarumienił się lekko i odchrząknął.
– Dziękuję, Clint. Gdyby nie ty, pewnie chodziłbym głodny.
– Nie pewnie, tylko na pewno – ofuknął go Barton. – Ale na twoim miejscu nie mówiłbym podobnych rzeczy. Z całym szacunkiem, Stark, ale jesteś totalnie nie w moim typie.
– Dzięki Bogu – prychnął Tony, kątem oka zerkając na Steve'a, który próbował ukryć uśmiech, popijając herbatę. – Od początku wiedziałem, że nie jestem godzien tego zaszczytu i poczułem ogromną ulgę, gdy rozwiałeś moje wątpliwości.
– Ale wiesz, jakby co... – Clint znacząco zawiesił głos, a Tony już zaczął żałować, że w ogóle z nim rozmawiał. – Jakby co, mógłbym być Amorem, który swoimi strzałami przypieczętuje twoją...
– Barton, skończ już z tymi strzałami, dobrze? – ucięła Natasha. Choć próbowała zabrzmieć poważnie, jej szeroki uśmiech niweczył te starania. – I daj Tony'emu coś zjeść.
Stark nawet się nie łudził, że choć na chwilę zaprzestaną docinek. Po prostu co jakiś czas zmieniali swoje ofiary, to wszystko. Czy mu to przeszkadzało? Nie, ani trochę. Żałował jedynie, że nie było z nimi Rhodey'ego i Jarvisa. Po chwili namysłu uznał, że ciocia Peggy również czułaby się tu dobrze. Spojrzał na Rogersa i momentalnie pożałował, że nie uparł się, by Carter zmieniła plany na święta. Pewnie nawet jej przesadnie poukładana rodzina by to zrozumiała. I Steve byłby zachwycony.
Bo byłby, prawda? Mógłby w końcu spędzić święta z ukochaną.
– Tony? Coś się stało? – zapytała Natasha z niepokojem. – Zrobiłeś się bardzo blady.
– Przepraszam – bąknął w odpowiedzi. Potrząsnął głową i posłał Natashy nieśmiały uśmiech. – Po prostu myślałem już o kolejnych świętach.
– Przecież te się jeszcze nawet nie skończyły – ofuknął go Barton.
– Tak, ale w przyszłym roku będzie tu ciocia Peggy – wyjaśnił Tony, spoglądając przy tym na Steve'a. Czuł się przy tym, jakby rzucał mu wyzwanie, ale niewiele potrafił na to poradzić. Desperacko pragnął wiedzieć, co Rogers o tym myślał. Na razie jedyną reakcją, jaką udało mu się wywołać było uniesienie brwi i delikatny uśmiech. Czy chciał czegoś więcej? Tego nie potrafił jeszcze powiedzieć. – Zastanawiam się, jak sobie z nią poradzicie.
– Czekaj! Agentka Carter przyjeżdża do ciebie na święta? – zapytał z niedowierzaniem Barton.
– Clint, litości, przecież to oczywiste, że tak – syknęła Natasha. W stronę Tony'ego rzuciła natomiast: – Już nie mogę się doczekać, żeby ją bliżej poznać. Wiele o niej słyszałam i większość z tego to były same pochlebne rzeczy.
– Nie można o niej powiedzieć nic niepochlebnego – wtrącił Steve, na co Romanoff przewróciła oczami.
– Steve, skarbie, twoja ocena jeśli chodzi o agentkę Carter jest absolutnie nieobiektywna i nawet nie zamierzam brać jej pod uwagę.
– Ciocia Peggy naprawdę jest najlepsza – zaoponował Tony, czując się w obowiązku bronić jednej z najważniejszych kobiet w jego życiu. – Aż nie jestem pewien, czy zasługujecie, żeby przebywać z nią w jednym pomieszczeniu.
– Dlaczego nie mogła tu być w tym roku? – zapytał Clint.
To pozornie niewinne pytanie sprawiło, że Steve skrzywił się tak, jakby ktoś go uderzył. Spojrzał przy tym na Tony'ego tak, jakby chciał go zapytać, czy to przez niego. A Tony omal nie zdecydował się milczeć tylko po to, by nie musieć przyznawać, że Rogers rzeczywiście był jednym z powodów, dla których Peggy Carter chciała spędzić nieco czasu jak najdalej stąd. Nie mógł jednak zrobić tego Steve'owi. Nie, gdy widział to smętne spojrzenie zbitego psa.
– Jedne święta spędzała tu, z moją rodziną. Na kolejne wracała do Wielkiej Brytanii, do swojej rodziny. W tym roku wypadło na nich.
Wszyscy postanowili zaakceptować tę odpowiedź, choć Steve był nią wyraźnie rozczarowany. Czego oczekiwał? Że Tony świadomie powie coś, co mogłoby mu złamać serce? Nie, nawet Tony Stark nie był tak bezdusznym dupkiem.
– Hej, to może teraz prezenty? – rzucił Clint, przesadnie radosnym tonem. Wszystko wskazywało na to, że próbował ratować nastrój tak, jak tylko potrafił.
– Niech zgadnę, prezent od ciebie to zaszczyt przebywania w twoim towarzystwie – strzeliła Natasha, na co Barton roześmiał się w głos.
– Nie wiem, czy sobie na to zasłużyliście. Zobaczymy w przyszłym roku.
– Błagam, tylko nie mów nic podobnego przy cioci Carter...
– W tym roku mam dla was to. – Z niepokojąco szerokim uśmiechem wręczył pozostałym pakunki, może i niewielkie, ale wystarczająco złowrogie, by po plecach Tony'ego przemknął dreszcz.
– Może po prostu się wymieńmy – wymamrotała Natasha i, biorąc przykład z Clinta i dając wszystkim prezenty.
Tony i Steve zmierzyli się niepewnymi spojrzeniami. Szkoda, że Tony nie miał pojęcia, co działo się w głowie Rogersa. Niestety, o tym, co działo się w jego własnej, wiedział aż za dużo. Wątpliwości zaatakowały go raz jeszcze, ale teraz było już za późno, by cokolwiek zmienić. Nie miał wyboru, musiał trzymać się pierwotnego planu. Co prawda mógłby powiedzieć, że nic dla nich nie przygotował, ale byłoby to podłe kłamstwo, z którego nie mogło wyniknąć nic dobrego.
Dlatego właśnie wrócił do stołu z maleńkimi pudełeczkami, które wręczył kolejno nowym przyjaciołom.
– Są podejrzanie małe, Stark – prychnął Barton.
– Najpierw je rozpakuj, potem zacznij narzekać, co? – odwarknął Tony, nerwowo przyjmując prezenty, które przygotowano z myślą o nim. Jak miał ukryć, że drżały mu ręce? Może powinien zabrać to wszystko i po prostu uciec? Schować się w jakimś pokoju i tam na spokojnie wszystko rozpakować? Albo nie rozpakowywać tego nigdy?
– Hej, Tony – rzuciła Natasha niby mimochodem. – Pamiętasz, jak mówiłam, że to nie będzie nic poważnego, tylko drobne upominki?
– Tak, pewnie.
– Nie myśl o tym inaczej, dobra?
– Tylko pod warunkiem, że wy też nie będziecie.
Natasha potrząsnęła głową i uśmiechnęła się tak, jak uśmiechają się starsze siostry. Było to o tyle zabawne, że Tony podejrzewał, iż była od niego młodsza. Nie zdołał w pełni odwzajemnić uśmiechu głównie dlatego, że właśnie dotarło do niego, skąd czerpała tę życiową dojrzałość. Po prostu los doświadczył ją jeszcze bardziej, niż doświadczył Starka.
Odetchnął głęboko i rozdarł pierwszy pakunek.
– Co to ma być? – wymamrotał pod nosem, gdy ze środka wypadła figurka znana mu aż nazbyt dobrze.
– Znalazłem to na strychu – odparł Clint, wzruszając ramionami. – Wesołych świąt.
– Clint, chcesz powiedzieć, że dałeś nam rzeczy, które wygrzebałeś gdzieś z zakamarków posiadłości? – ofuknęła go Romanoff.
Zaczęli się przekomarzać, ale Tony puścił ich kłótnię mimo uszu. Za bardzo skupiony był na zabawce, którą zrobił sam, wieki temu, w zupełnie innym życiu. Obracał w palcach metalowe kończyny, pomalowane na złoto i czerwono lakierem samochodowym, który został ojcu po jakimś zleceniu. Podniósł spojrzenie na Clinta, na co ten pajac uśmiechnął się od ucha do ucha. A jakżeby inaczej. Przecież jeśli znalazł tę zabawkę, musiał również znaleźć tę drugą, z którą była schowana.
Figurkę Kapitana Ameryki, którą Tony bawił się, gdy był jeszcze dzieckiem.
–Wiesz, Stark, to całkiem niezły projekt – rzucił Barton, zupełnie ignorując zażenowanie swojego gospodarza. – Coś jak Terminator, tylko taki bardziej błyszczący. Jestem ciekaw, komu mógłby ratować tyłek.
– Na pewno nie tobie – odwarknął Tony.
– Czy wyglądam na kogoś, kto potrzebowałby ratowania tyłka?
– Błagam, nie odpowiadajcie mu – szepnęła konspiracyjnie Natasha. Sama od Clinta dostała długą czarną pelerynę, która kiedyś służyła Tony'emu za główny element stroju Draculi. Nie wahając się ani chwili, zarzuciła ją sobie na ramiona.
– Nawet nie zamierzałem – prychnął Steve takim tonem, jakby z trudem powstrzymywał śmiech. Ze swojego małego pakunku wyciągnął kapelusz kowboja i gwiazdę szeryfa. Obie rzeczy założył bez chwili wahania, zupełnie ignorując fakt, że ewidentnie były elementami dziecięcego przebrania.
Tony odetchnął. Na razie szło dobrze. Może wcale nie miał się czym przejmować? Odetchnął głęboko i sięgnął po prezent od Natashy. Steve i Clint zrobili to samo. Może i dobrze, bo okazało się, że dostali identyczne prezenty.
– Szalik, czapka i rękawiczki? Serio, Tasha? – jęknął Barton.
– Przecież widzę, w czym wychodzicie z domu. Nie mam ochoty się wami zajmować, jeśli się przeziębicie.
– Co dostaniemy w przyszłym roku? Skarpety?
– Dzięki za pomysł, frajerze.
– Daj spokój, Tasha, skoro już i tak wydawałaś pieniądze Starka, mogłaś trochę zaszaleć.
– I zaszalałam.
– Nie da się zaszaleć przy kupowaniu szalików!
Tony i Natasha wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Oboje wiedzieli doskonale, ile mogła kosztować wysokiej jakości wełna. Poza tym Romanoff miała świadomość, ile za to wszystko zapłaciła, a Stark wystarczająco dobrze znał się na drogich ubraniach, by wiedzieć, co trzymał w rękach. Przez chwilę korciło go, by wytknąć Natashy, że sama prosiła, by nie kupowali nic drogiego. Doszedł jednak do wniosku, że to bez znaczenia, bo Clint zapewne miał rację i Natasha nie wydała na to wszystko własnych pieniędzy. Poza tym, Steve wyglądał naprawdę dobrze w granatowym szaliku wyszywanym w błękitne gwiazdki.
Och, no tak. Prezent od Steve'a. Nawet kolorowy papier nie mógł wprowadzić nikogo w błąd co do tego, co kryło się pod spodem. Cóż, przynajmniej Tony potrafił domyślić się, że chodziło o oprawiony w ramkę rysunek. Czy Clint też to rozgryzł? Tego nie mógł wiedzieć nikt.
Odetchnął głęboko i rozdarł czerwono-złoty papier. Ręce znów zaczęły mu drżeć, ledwie uświadomił sobie, na co właściwie patrzył.
Jego rodzice nigdy nie byli tak radośni, ale nigdy przedtem też nie przyszło im przebywać w podobnym towarzystwie. Tony niepewnie przejechał palcem po własnej twarzy, boleśnie świadom, że nie wyglądał tak dobrze, gdy się uśmiechał. Omal się nie zaśmiał, gdy uświadomił sobie, że rysując siebie samego Rogers również postanowił zignorować rzeczywistość, ale w tym przypadku niestety robił to na własną niekorzyść. Była tam też Peggy Carter, młodsza o jakieś trzydzieści lat, jaśniejąca, wspaniała i zniewalająca. W młodych mężczyznach Tony rozpoznał Wyjące Komando. Ten, który stał ramię w ramię ze Steve'em i uśmiechał się tak, jakby chodziło mu po głowie coś wyjątkowo nieprzyzwoitego, to musiał być Bucky Barnes. Cholera, był tam nawet Jarvis, też cudownie odmłodzony.
Tony uświadomił sobie, co się z nim działo, dopiero wtedy, gdy szkło ramki zrobiło się zupełnie mokre od jego łez.
– Tony...? – zapytał nieśmiało Steve, ale Stark zbył go machnięciem dłoni.
Kurwa mać. To były święta, jakich pragnął Steve. Święta, które nigdy się nie odbyły i nigdy się nie odbędą. Święta dla ludzi z różnych światów, dla ludzi wyrwanych ze swoich czasów. Nie było nic dziwnego w tym, że Steve próbował te światy jakoś połączyć. Ale dlaczego Tony również tego pragnął?
Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu, a gdy podniósł wzrok, spojrzał prosto w wypełnione przerażeniem oczy Rogersa.
– Nie chciałem cię...
– Steve, to jest piękne – przerwał mu Tony, przyciągając do siebie rysunek i obejmując go tak, jakby był najcenniejszą rzeczą we wszechświecie. Siąknął nosem i otarł policzki rękawem swetra. – Dziękuję.
Nigdy przedtem jego podziękowania nie były równie szczere. Steve chyba to pojął, bo uśmiechnął się szeroko i wciąż stojąc obok Tony'ego, zaczął rozpakowywać swój ostatni prezent. Prezent od Starka.
– No to zobaczmy, co tam... – zaczął Clint, również dobierając się do prezentu od Tony'ego. Zamilkł jednak bardzo szybko. Niepewnie wyciągnął z pudełeczka komplet kluczy. – Stark, dlaczego dostałem klucze z jakimś adresem? Tasha, u ciebie to samo?
– Tony, błagam cię, powiedz, że to nie jest to, o czym myślę – wyszeptała Romanoff, patrząc na Starka z niepokojem.
Cóż, teraz było już za późno, żeby się wycofać. Jedyne, co Tony mógł zrobić, to wziąć głęboki oddech, uśmiechnąć się (przynajmniej odrobinę) i powiedzieć tak spokojnie, jak tylko potrafił:
– Gdy się tu wprowadziłaś, obiecałem, że jeśli będziesz chciała, oddam ci jedno z mieszkań, których nie używam – zaczął powoli, po czym dodał pospiesznie: – To wcale nie tak, że chcę, żebyś się wyprowadziła. Jasne, Clint potrafi być męczący, ale cieszę się, że ze mną mieszkacie. Tylko że nie jestem pewien, czy zdołam zapewnić wam bezpieczeństwo.
– Tony, to nie ty powinieneś...
– Wiem – wszedł Natashy w słowo. – Ale chcę. Dlatego dałem wam klucze do dwóch mieszkań, które moi rodzice przygotowali z myślą o ukrywaniu się przed światem. Nie tylko przed paparazzi. Więc pomyślałem, że skoro sam i tak nie jestem w stanie korzystać ze wszystkich na raz, to mógłbym się z wami podzielić. To wszystko. Wesołych świąt.
Przez chwilę bał się, że przesadził. Bo musiał spojrzeć prawdzie w oczy – przesadził, i to mocno. Najwyraźniej jednak ani Clint, ani Natasha nie mieli mu tego za złe. Rudowłosa Rosjanka w jednej chwili poderwała się ze swojego miejsca i rzuciła ku Tony'emu, by z całych sił go wyściskać. Barton natomiast rozpaczliwie próbował się nie rozpłakać, ale niespecjalnie mu to wychodziło.
– Kurwa mać, Stark, ostrzegaj, zanim będziesz odwalać takie rzeczy, co? – warknął i siąknął nosem. – Mógłbym się wtedy jakoś na to przygotować.
– Barton, twoje wzruszenie to najlepsza część tego prezentu – prychnął w odpowiedzi Tony, w końcu uwolniony z objęć Romanoff. Nieśmiało spojrzał na Steve'a, który przyglądał się podejrzliwie kluczykom, które sam dostał.
– To nie są klucze do mieszkania, prawda? – zapytał podejrzliwie.
– Nie.
– Tony, nie chciałbym wyciągać pochopnych wniosków, ale te kluczyki wyglądają bardzo znajomo i...
– Twój prezent stoi w garażu.
Steve uśmiechnął się tak szeroko, że jego policzki ledwie zdołały to wytrzymać. Nie zastanawiając się chyba zbytnio nad tym, co robił, chwycił Tony'ego za rękę i pociągnął go do wyjścia.
– Hej, święta się jeszcze nie skończyły! – zawołał za nimi Barton, ale Natasha szybko go uciszyła. Sądząc po odgłosach, użyła do tego pięści.
– Powinienem był się domyślić – zaśmiał się Steve. Wciąż trzymał Tony'ego za rękę i nic nie wskazywało na to, by zamierzał puścić. – Cały czas się przede mną chowałeś i upierałeś się, że nie pracujesz nad niczym ważnym.
– Steve, muszę cię rozczarować, ale moje życie nie kręci się wokół ciebie – prychnął Tony, ale udało mu się osiągnąć tylko tyle, że Rogers roześmiał się jeszcze głośniej. I słusznie, bo Stark ewidentnie próbował go okłamać. Jego myśli krążyły wokół Steve'a, czy był tego świadomy, czy nie. Fakt, że próbował się tego wyprzeć, dowodził jedynie, jak nisko upadł. – Wiesz właściwie, gdzie musimy iść?
– Wiem, gdzie jest garaż – odparł Rogers, ani trochę nie zwalniając.
Tony omal nie przewrócił oczami.
– Steve, w tej posiadłości są trzy garaże.
To oświadczenie w końcu zdołało skłonić Rogersa do tego, by się zatrzymał. Popatrzył na Tony'ego tak, jakby próbował wyczuć kłamstwo. Zapewne zastanawiał się, kto normalny mieszkał w posiadłości z trzema garażami. Cóż, na tym właśnie polegał problem. Najwyraźniej Starkowie mieli ogromny problem z byciem normalnymi. Czasem nawet z udawaniem normalności.
– Chodź – rzucił Tony, wzruszywszy ramionami.
Pociągnął Steve'a w innym kierunku, cały czas myśląc tylko o tym, że wciąż trzymali się za ręce. Powoli i ostrożnie Stark pozwolił na to, by ich palce się splotły. Czy Rogers mógł być w stanie usłyszeć, jak głośno biło serce Starka? Żaden komiks nie dawał jasnej odpowiedzi na pytanie, do czego zdolny był Kapitan Ameryka, a Peggy, Howard oraz członkowie Wyjącego Komanda uwielbiali wyolbrzymiać. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że Tony jako mały brzdąc spijał te kłamstwa łapczywiej niż mleko matki.
– To dlatego nie mogłem cię znaleźć – zauważył Steve.
– Szukałeś mnie?
– Tony, muszę cię rozczarować, ale moje życie nie kręci się wokół ciebie – prychnął Rogers, przedrzeźniając Tony'ego i dowodząc zarazem, że miał ukryty talent do bycia wrzodem na dupie. Zrównał się krokiem ze Starkiem i z przepraszającym uśmiechem wyznał: – Oczywiście, że cię szukałem. Obiecałeś przecież, że będziesz spędzał ze mną więcej czasu.
– Chciałem przygotować twój prezent.
– Nie krytykuję tego, że chciałeś się wykazać. Nie mam do tego najmniejszego prawa. – Steve westchnął głęboko, po czym oświadczył niespodziewanie: – Sam robiłem dokładnie to samo. Chciałem udowodnić Peggy, że zasługuję na jej zainteresowanie, dlatego bywało, że na długie miesiące znikałem na misjach jedynie po to, żeby wrócić i powiedzieć, że przez cały czas myślałem tylko o niej.
Chwila, co? Serce Tony'ego zaczęło walić jak szalone. Obijał0 się o żebra Starka jak oddział antyterrorystyczny o drzwi tajnej kryjówki przestępców podejrzanych o planowanie zamachu. A Tony nie potrafił znaleźć żadnej drogi ucieczki. Czy Steve właśnie porównał ich obecną relację do tego, co on i Peggy czuli do siebie lata temu? Cholera, tak, to właśnie zrobił. Ale dlaczego? Czy rozumiał, jakie konsekwencje mogło to za sobą pociągnąć?
I dlaczego, kurwa mać, dlaczego uśmiechał się przy tym tak niewinnie, jakby nie powiedział nic, co powinno Tony'ego zaniepokoić?
Na szczęście dla nich obu, dotarli właśnie do garażu. Tony nawet nie wiedział, co mógłby powiedzieć, żeby nie zabrzmieć jak ktoś, kto wędrując przez pustynię, ujrzał oazę na horyzoncie. Odchrząknął nerwowo i otworzył drzwi przed Rogersem.
Światła włączyły się automatycznie, prezentując ich oczom wypieszczonego Liberatora, który zapewne nie wyglądał równie wspaniale nawet wtedy, gdy po raz pierwszy trafił w ręce Kapitana. Tak przynajmniej Tony postanowił interpretować zachwyt, który rozpromienił twarz Steve'a.
– Jakim cudem wciąż się trzyma? – zapytał Rogers z niedowierzaniem.
– Naprawdę uważasz, że mój ojciec pozwoliłby, żeby twój ukochany motocykl rozpadł się ze starości, zjedzony przez rdzę?
– Nie, masz rację, to bez sensu – odparł Steve, podchodząc do starego, poczciwego Liberatora. – A ty go dopieszczałeś przez ostatni tydzień, dobrze rozumiem? – Spojrzał na Tony'ego z uśmiechem przepełnionym bezgranicznym szczęściem.
Stark potrzebował wzbić się na wyżyny samokontroli, by nie chwycić Rogersa za ramiona i nie pocałować z całych. Pragnął tego bardziej niż powietrza, ale może właśnie dzięki temu zdołał się powstrzymać. Bo czy nie było to żałosne? Jeszcze chwilę wcześniej Steve opowiadał o tym, jak bardzo był zakochany w Peggy, a teraz stali przy motorze, którym oboje wielokrotnie jeździli.
– Nie mogłem po prostu dać ci twojego motoru – prychnął Tony, powoli obchodząc Liberatora w taki sposób, aby motocykl znajdował się pomiędzy nim a Rogersem.
– Clint jakoś nie miał problemu z tym, żeby podarować ci coś, co i tak należało do ciebie – zauważył Steve, na co Tony mógł się tylko roześmiać.
– Nie porównuj mnie do Bartona. Ja mam jakieś resztki godności.
Steve również się zaśmiał. Przez cały czas jednak spoglądał na Tony'ego tak, jakby na coś czekał. Było to bardzo niepokojące, biorąc pod uwagę jak czule, niemal zmysłowo wodził palcami po manetkach motocykla.
– Co to właściwie było? – zapytał w końcu.
– Nic ważnego. Po prostu stara zabawka.
– Odniosłem wrażenie, że to jednak było coś ważnego.
– Nie, raczej nie. To tylko kawałek metalu, do którego mam sentyment.
– Och? A już myślałem, że to jedna z lalek, o których mówiłeś Natashy.
Tony nie musiał widzieć swojego odbicia, by wiedzieć, że zrobił się czerwony na twarzy.
– Co? Nie. To wcale nie to.
– Szkoda – odparł Steve, wzruszając ramionami. Wciąż się uśmiechał i Tony coraz mniej z tego wszystkiego rozumiał.
Ile by dał, żeby to była jedna z tych nic nieznaczących relacji. Żeby zamiast Steve'a stał tu jakiś przypadkowy chłopak, przystojny i sympatyczny – ale nic więcej. A jednocześnie jakaś część Starka wyła z zachwytu. Bo to był Steve. Steve i nikt inny. Kapitan Ameryka. Steve Rogers.
– Chcesz się przejechać?
– Co? – Mózg Tony'ego po prostu nie nadążał. Chłopak spojrzał na Rogersa, licząc na jakieś sensowne wyjaśnienie, ale to, które dostał, było po prostu jeszcze głupsze.
– Wsiadaj – rzucił Steve, samemu siadając na Liberatorze. – Przejedziemy się.
– Steve, jest zimno.
– Nie musimy wyjeżdżać z garażu.
Tony rozejrzał się bezradnie, szukając pomocy. Nigdzie jej nie znalazł. W wielkim garażu byli tylko on, Steve i Liberator. Teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by sprawdzili, na ile Starkowi udało się udoskonalić zabytkowy motocykl. Ale wspólna przejażdżka oznaczała, że Tony musiałby usiąść za Stevem, objąć go z całych sił i ani na chwilę nie puszczać. W jego myślach czerwone lampki migotały jak szalone przy akompaniamencie wycia syren alarmowych.
– Jeśli masz ochotę, możesz sam...
– Tony.
Jak miał się bronić przed jego spojrzeniem? Przed jego uśmiechem? To musiała być jakaś tajna broń Wyjącego Komanda, a Tony był wobec niej całkowicie bezradny. Powoli podszedł do Rogersa i usiadł za nim. Objął go najpierw nieśmiało, potem, gdy Steve odpalił silnik, nieco mocniej. Dzięki lusterkom widział, że Rogers uśmiechał się jak szaleniec, ale nie potrafił stwierdzić, o co mu w tej chwili chodziło. Choć z drugiej strony, było to oczywiste, prawda? Chodziło o motor. Musiało chodzić o motor.
– Trzymaj się – rzucił Steve przez ramię, po czym bez żadnego dodatkowego ostrzeżenia postanowił sprawdzić, jak szybko dotrą na drugi koniec garażu.
Steve Rogers był wariatem. Nikt nigdy nie powinien był pozwolić mu prowadzić. Niczego. Nawet roweru. Nawet hulajnogi. Po prostu niczego. I ludzie naprawdę uważali, że to Tony Stark był nieodpowiedzialnym kierowcą? Cholera jasna, dobrze, że nie widzieli, co działo się teraz w garażu posiadłości Starków. Pewnie znaleźliby się na skraju zawału. Dokładnie tak samo jak Tony. Z tą różnicą, że oni mogliby uciec, Tony natomiast był w potrzasku.
A Steve? Steve śmiał się w głos. Zachowywał się tak, jakby nie mogła ich spotkać żadna krzywda. Jakby po prostu nie było takiej możliwości, żeby nie zdążył wyhamować czy skręcić na czas, by nie rozbili się o którąś ze ścian.
Tony'emu pozostawało chyba tylko uwierzyć w to, że Rogers wiedział, co robił. Bez tej wiary zapewne czekałoby go postradanie zmysłów. Objął więc Steve'a najmocniej, jak tylko potrafił, wtulił twarz w jego świąteczny sweter, zupełnie ignorując fakt, że ledwie mógł przez to oddychać. Przestało go to obchodzić dokładnie w momencie, w którym uświadomił sobie, że z każdym wdechem wciągał w płuca cudowny zapach Steve'a.
Nie miał pojęcia, ile to wszystko trwało. Cały świat stał się wyciem motoru, piskiem opon i drżeniem Rogersa. Sam Rogers wydawał się centrum tego chaosu, okiem cyklonu, jedynym bezpiecznym punktem.
Może właśnie przez ten nadmiar doznań Tony zorientował się, że ich przejażdżka dobiegła końca dopiero wtedy, gdy Steve splótł swoją dłoń z jego i szepnął przez ramię:
– Hej, Tony, możesz już otworzyć oczy.
Zrobił to, głównie dlatego, że był zbyt zdezorientowany, aby stawiać jakikolwiek opór. I w ten właśnie sposób zorientował się, że Steve próbował się nad nim pochylić, a jedynym, co go ograniczało, była idiotyczna pozycja.
– Chciałeś nas zabić? – zapytał Stark, boleśnie świadom, że powinien jak najszybciej wyplątać się z tego pokracznego uścisku. Uścisku, na który w żadnym wypadku nie zasługiwał.
– Naprawę uważasz, że pozwoliłbym, aby stała ci się krzywda?
– W tym momencie nie mam pojęcia, jak to wszystko interpretować.
To akurat była najszczersza prawda. Steve chyba również to sobie uświadomił, bo znów spojrzał przed siebie i westchnął ciężko. Zamiast puścić dłoń Tony'ego, zaczął delikatnie pieścić ją palcami, jak wcześniej manetki, co dodatkowo komplikowało sytuację. Stark nie tylko nie mógł uciec, ale i bardzo boleśnie uświadamiał sobie, od jak dawna nie zaznał dotyku drugiej osoby i jak niewiele trzeba było, żeby wywołać w nim podniecenie.
– Rozmawiałem z Peggy.
– Mhm – bąknął Tony, coraz dobitniej przekonany o własnej głupocie i niewybaczalnej dwulicowości. Steve potrzebował przyjaciela. Kogoś, z kim mógłby porozmawiać. A nie kogoś, kogo miałby obściskiwać tuż po tym, jak obaj o mały włos nie zginęli przez jego popisy.
– Pytałem o ciebie.
Cudownie. Po prostu cudownie. Dlaczego mówił mu to wszystko? Nie mógł zachować tego dla siebie? Tak byłoby lepiej dla nich obu. Tony zwyczajnie nie radził sobie z uczuciami, które obezwładniały go na samą myśl o Rogersie, a Rogers nie był tak głupi, by nie zdawać sobie z tego sprawy.
– Pewnie miała do opowiedzenia dziesiątki żenujących historii.
– Przeciwnie. – Steve zaśmiał się cicho. – Obawiam się jednak, że powiedziała kilka rzeczy, które wydały mi się niepokojące.
– Cóż, przepraszam, że jestem takim rozczarowaniem, ale...
– Tony, proszę, pozwól mi dokończyć. – Im bardziej poważny się wydawał, tym bardziej Stark obawiał się tego, co mógł usłyszeć. Znów obudziła się w nim myśl o ucieczce, hamowała go jednak świadomość, że Steve przestałby wtedy trzymać go za rękę. To przerażające, jak niewiele trzeba było, aby Tony Stark zupełnie stracił głowę. – Powiedziała, że jeśli chciałbym stać się częścią twojego życia, nie powinienem zostawiać ci miejsca na ucieczkę.
Och.
– Chyba nie rozumiem, co masz na myśli.
– Peggy uważa, że masz w zwyczaju celowo lekceważyć ludzi, na których ci zależy, trochę jakbyś próbował zamortyzować upadek na wypadek rozstania.
– To nieprawda – skłamał Tony. – Po prostu...
– Dlatego właśnie nie wolno mi dopuścić do tego, abyś zdołał się ode mnie odciąć. – Nieco mocniej chwycił dłoń Tony'ego, by chwilę później znów zacząć delikatnie gładzić ją palcami. – Podobno powinienem przytrzymać cię przy sobie siłą, nawet gdybyś upierał się, że tego nie chcesz.
– Przykro mi to mówić, ale to brzmi jak zwykła napaść i nie ma nic wspólnego ze zdrowym związkiem. Jeśli ktoś daje do zrozumienia, że nie życzy sobie twojej obecności, to powinieneś wziąć to sobie do serca.
– I tu pojawia się problem, bo nie mam bladego pojęcia, co począć, gdy ktoś, na kim mi zależy, na przemian całuje mnie i unika.
– Chwila, mówiłeś cioci Peggy, o tym, że...
Nie zdołał dokończyć pytania, bo niespodziewanie stracił oparcie w Rogersie. Tak intensywnie myślał o ucieczce, że do głowy nawet mu nie przyszło, że to Steve mógłby mu się wyszarpnąć. Cóż, gdyby Steve był normalnym człowiekiem, z pewnością by mu się to nie udało. Ale Steve nie był ani trochę normalny. I fakt, że był Kapitanem Ameryką, nie stanowił w tym przypadku nawet połowy problemu. Steve po prostu był szaleńcem, którego nic nie mogło powstrzymać przed wcieleniem w życie jego planów. A tym razem jego planem było niemal natychmiastowe obrócenie się tak, że siedział teraz twarzą do Tony'ego. Sam Tony omal nie spadł przez to z motoru; ocaliło go jedynie to, że Steve chwycił jego ramiona.
– Czy mówiłem Peggy, że zachowujesz się dziwnie i wysyłasz mi mieszane sygnały? Tak, obawiam się, że tak.
Stark miał ochotę zapaść się pod ziemię. Niestety, w tych okolicznościach mógł co najwyżej ukryć twarz w dłoniach, co też zrobił.
– Jesteś okropny – wymamrotał.
– To nie moja wina, że niewiele rozumiem z tego, co się dzieje, a Peggy jest jedną z nielicznych osób, które mogę poprosić o radę.
– A co z Natashą i Clintem? Dlaczego nie możesz ich prosić o radę? – Ledwie Tony zadał to pytanie, a uświadomił sobie, że to również nie byłoby właściwie rozwiązanie. Natasha była na to zdecydowanie zbyt cwana, a Clint... Clint był za bardzo Clintem, żeby prosić go o pomoc.
– Żadne z nich nie zna cię tak dobrze jak Peggy – zauważył Steve . Miał rację, oczywiście, że miał. Nie w tym jednak leżał problem. Prawdziwy problem polegał na tym, że najwyraźniej Rogers nie widział problemu w rozmawianiu z Carter o swoich kłopotach z Tonym. – A ja naprawdę potrzebowałem pomocy.
– Nie lubisz przegrywać, co?
– Nienawidzę. – Steve uśmiechnął się szeroko, niewiele robiąc sobie z zażenowania Tony'ego.
– I co zamierzasz teraz zrobić?
– Zmusić cię, żebyś obiecał, że będziesz spędzał ze mną więcej czasu.
– Zobaczę, co dam radę z tym zrobić.
– Tony? Mówię poważnie. Nie możesz mnie tak zostawiać.
Delikatnie, zupełnie jakby myślał, że Stark był zrobiony z porcelany, Rogers ujął w dłonie twarz Tony'ego. Wciąż się uśmiechał, ale teraz dziwna tęsknota w jego spojrzeniu stała się jeszcze bardziej onieśmielająca. Przez krótką chwilę Tony zastanawiał się, co powinien powiedzieć, bo wiedział, że nie mógł zbyć Steve'a milczeniem. Ledwie jednak otworzył usta, a Rogers pochylił się nad nim i pocałował nieśmiało.
– Wbrew temu, co myśli Clint, wcale nie potrzebuję jemioły na zachętę – prychnął Steve, sprawiając tym samym, że Tony roześmiał mu się prosto w twarz.
– Myślałem, że nie zauważyłeś jego podstępu.
– Och, jeśli to był podstęp, to nie mam pojęcia, jakim cudem został agentem TARCZY.
Stark nie był pewien, czy chciał poznać rozwiązanie tej zagadki. Mimowolnie przypomniał sobie dzień, w którym Nick Fury zaskoczył go w cukierni. Dyrektorowi TRACZY nie towarzyszył wtedy nikt, poza Clintem Bartonem. Musiał istnieć jakiś ukryty powód, dla którego Fury darzył Bartona aż takim zaufaniem. Czy to możliwe, że jakimś dziwnym trafem Barton odkrył istnienie Talosa i jego rodaków? A może on i Fury posiadali o sobie nawzajem takie informacje, które mogły zagrozić im obojgu?
– Możemy nie rozmawiać o Clincie? – zapytał Tony, przerażony własnym pragnieniem jak najszybszego powrotu do całowania Rogersa.
– Oczywiście. Tak się składa, że nawet jest kilka kwestii, które chciałem poruszyć.
– Nie odpuścisz mi tej obietnicy, prawda?
– Nie. – Steve spojrzał na Tony'ego niespodziewanie nieśmiało. – Ale miałem też na myśli coś innego.
Och. Nie. Nie, nie, nie. Tony nie był gotowy na taką rozmowę. I nie chodziło tylko o to, że miał ją przeprowadzić z Rogersem. Chyba po prostu nie był gotów na rozmawianie o uczuciach w ogóle. Steve musiał zauważyć jego panikę, bo pospiesznie pokręcił głową i zapewnił:
– Tony, nie zamierzam cię do niczego zmuszać. Przysięgam. Po prostu już raz... – Urwał, przytłoczony emocjami, które okazały się zbyt miażdżące nawet dla niego. Odetchnął, odchrząknął i zaczął jeszcze raz: – Już kiedyś pozwoliłem sobie na to, by czekać zbyt długo. By być aż nazbyt ostrożnym i taktownym. Peggy powiedziała, że poderżnie mi gardło, jeśli zrobię to jeszcze raz. – Zaśmiał się niepewnie. Tony nie potrafił znaleźć w jego słowach absolutnie nic wartego śmiechu. – Pewnie nie groziłaby mi, gdyby nie chodziło o ciebie.
– Naprawdę nie uważasz, że to dziwne? – wypalił Stark. – Że rozmawiasz z Peggy o mnie?
– Więc uważasz, że byłoby dla nas obu lepiej, gdybyśmy to ukrywali i pozwolili, żeby sama wszystko odkryła?
– Cholera, nie, masz rację. To zdecydowanie gorsza opcja. – Zgadzał się z tym, co powiedział, w stu procentach, ale jednocześnie nie podobało mu się, że wszystko musiało być tak skomplikowane. Dlaczego nic w życiu Tony'ego Starka nie mogło być ani trochę normalne?
Cóż, ktoś mógłby zauważyć, że w pewnym sensie to, co działo się z nim teraz, wcale nie było takie niezwykłe. Ot, po prostu siedział na motorze twarzą w twarz z chłopakiem, który bardzo mu się podobał. Wszystko wskazywało na to, że to zainteresowanie było obustronne. I tyle. To powinno mu wystarczyć. Każda dodatkowa informacja sprawiała, że Stark zaczynał mieć wątpliwości. Dlatego właśnie powinien je odepchnąć, prawda?
Problem polegał na tym, że nie potrafił. Może powodował to fakt, że już jako mały dzieciak był zafascynowany Kapitanem Ameryką. A może chodziło o to, że Steve Rogers w rzeczywistości okazał się jeszcze wspanialszy, niż sugerowały historie, które o nim słyszał. To wszystko układało się w całość wystarczająco skomplikowaną, by Tony Stark miał ochotę uciec do swojego pokoju, schować się pod kołdrą i udawać, że do niczego między nimi nie doszło. Fakt, że to, co czego między nimi dochodziło, było coraz bardziej jednoznaczne, odważne i obezwładniające, tylko dolewał oliwy do ognia.
Już miał powiedzieć, że powinni sobie odpuścić, że pakowali się w coś, co nie mogło skończyć się dobrze. W ostatniej chwili jednak spojrzał na Steve'a i zamarł. W jego cudownie błękitnych oczach dostrzegł dokładnie to, czego najbardziej się obawiał: błaganie. Przypomniał sobie rozpacz Rogersa, gdy zarzekał się, że Tony był kotwicą, trzymającą go przy zdrowych zmysłach. Że tylko dzięki niemu potrafił znaleźć dla siebie miejsce w czekającej go przyszłości.
Czy mógł zignorować to wszystko tylko po to, by oszczędzić sobie trudu angażowania się w relację, która w gruncie rzeczy była spełnieniem jego marzeń?
– Steve... – zaczął nieśmiało. Rogers natychmiast wszedł mu w słowo, obawiając się chyba, dokąd mogła prowadzić ta niepewność.
– Nie musimy rozmawiać o tym teraz, jeśli nie chcesz – zapewnił wspaniałomyślnie, ani trochę nie porządkując mętliku, jaki panował w głowie Starka.
Proste fakty. Musieli ograniczyć wszystko do jak najprostszych faktów.
Steve Rogers był zakochany w Peggy Carter od pierwszego wejrzenia. I choć była to miłość niezaprzeczalnie prawdziwa i obezwładniająco potężna, czas, który im odebrano, przeobraził ją w uczucie zgoła inne. W przyjaźń, we wzajemny szacunek, w przywiązanie, jakim czasem darzą się członkowie rodziny. To mogło wystarczać Peggy Carter, która z właściwą sobie godnością zaakceptowała los matki wszystkich agentów TARCZY. Ale Steve Rogers nie mógł, po prostu nie mógł zaakceptować podobnej stateczności. Nie pozwalał mu na to ten sam niepokój, który przerażał go tak bardzo, że omal nie posłał Kapitana prosto w objęcia śmierci.
A to wszystko mogło oznaczać, że Steve rozpaczliwie starał się zrównoważyć swój niepokój uczuciem, które mogło być niemal równie potężne jak to łączące go niegdyś z Peggy.
– Masz rację. Tak naprawdę w ogóle nie musimy rozmawiać – przyznał Stark.
Przez krótką chwilę Steve wyglądał tak, jakby sam zamierzał się wycofać. Na to jednak Tony nie zamierzał pozwolić. Przysunął się do Rogersa jeszcze bliżej. Tak blisko, że musiał przerzucić nogi przez jego uda i z całych sił chwycić za przód jego świątecznego swetra, by nie spaść z motoru. Rzeczywiście nie zamierzał dłużej rozmawiać. Nie zamierzał też dłużej się zastanawiać. Wiedział po prostu, że w tej chwili chcieli dokładnie tego samego i to mu wystarczyło.
Nigdy przedtem nie był całowany z podobną zachłannością. Nigdy wcześniej też nie był gotów przyznać, że to mu wystarczy. Ale tego wieczora tak właśnie było – całowali się, jakby jutro miało nigdy nie nadejść, jakby w każdej chwili mógł się skończyć świat. I nic, absolutnie nic nie mogło ich przekonać, że robili coś złego. Obaj aż zbyt dobrze wiedzieli, że chwile, takie jak ta, nie trwały wiecznie. Że jeśli chcieli je zatrzymać, musieli je przeżyć, przeżyć najintensywniej, jak tylko potrafili.
Może dlatego właśnie Tony nie zdziwił się zbytnio, gdy Steve powoli wsunął dłonie pod jego sweter, a po chwili również pod podkoszulek, gdy jęknął rozpaczliwie, ledwie dotknął jego rozpalonej skóry. Choć przez narastające podniecenie miał poważne problemy z wyrzuceniem z siebie wszystkiego, co pragnął powiedzieć, nic nie wskazywało na to, aby miał poczekać na lepszy moment. Tony zaśmiał się cicho, próbując zrozumieć cokolwiek z tego, co Steve próbował mu wyznać. Słyszał rwane przeprosiny, desperackie błaganie, obietnicę uwiecznienia go na płótnie oraz nieśmiałe zapewnienia o uczuciach, którymi darzył go Steve.
W tamtej chwili Tony Stark wiedział jedno: może to nie były święta, o jakich oboje marzyli, ale był za nie wdzięczny bardziej niż za wszystkie prezenty, które dostał przez całe życie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top