13.

Patrzenie na bagaż Rogersa było aż bolesne. Dorosły facet nie powinien móc spakować całego swojego dobytku do podręcznej torby. I wcale nie chodziło o to, że Tony był obrzydliwie bogaty i zupełnie stracił pojęcie, jak wyglądała rzeczywistość dla osób, które nie miały w życiu tyle szczęścia co on. Po pierwsze, wcale nie uważał się za jakiegoś wybitnego szczęściarza. Po drugie, bezustannie miał kontakt z osobami, które nie miały milionów na koncie. Czy którakolwiek z nich mogłaby spakować się w jedną torbę i stwierdzić, że jest gotowy na przeprowadzkę? Nie, nie było takiej opcji.

– Jesteś pewien, że to wszystko? – zapytał Tony, mając nadzieję, że w jego tonie nie kryła się ani jedna obraźliwa nuta.

Cóż, nawet jeśli się kryła, Steve albo ją zignorował, albo zupełnie jej nie wyłapał. Spojrzał na Tony'ego z uśmiechem małego chłopca, słodkiego cherubinka, który pierwszy raz w życiu przeholował z Coca Colą.

– Niczego więcej nie potrzebuję – odparł, wzruszając ramionami. – Możemy już iść?

– Co z twoimi ubraniami?

Kapitan Ameryka, prawdziwy Kapitan Ameryka, przewrócił oczami. Czy to możliwe, że kiedyś ludzie też przewracali oczami? Czy może podłapał to od kogoś? Jakby tego było mało, niemal natychmiast dodał:

– Tony, to, że przegapiłem kilka dekad, nie oznacza, że jestem ślepy. Wiem, że ubrania, które dostałem, miały być jak najbardziej neutralne, żebym nie czuł się nimi przytłoczony. Ale dość tego. Nie jestem ze szkła. Nie potłukę się tylko dlatego, że ktoś ubierze mnie w to – machnął ręką w kierunku Tony'ego – cokolwiek masz na sobie.

– Taki jesteś cwany? – ofuknął go Stark, po raz kolejny zbity z tropu tym, jak pyskaty potrafił być Steve. Och, i jeszcze ta niewinna mina, z którą sączył jad! Czy to naprawdę takie dziwne, że Tony z każdą chwilą był w nim coraz bardziej zakochany? Uśmiechnął się wyzywająco i rzucił niby obojętnie: – Wiesz, jak dla mnie to w ogóle możesz się nie ubierać.

– Chcesz mnie przetrzymywać w domu zupełnie nagiego? Czy to legalne?

Dlaczego nikt go nie ostrzegł, że Steve Rogers był takim pyskatym szczylem? Och, nie, chwila, wszyscy go ostrzegali, ale Tony Stark musiał oczywiście te cenne uwagi całkowicie zignorować. I jak skończył? Z ustami szeroko otwartymi ze zdziwienia i głową pełną obrazów rodem z gazet dla gospodyń domowych i konserwatywnych homoseksualistów.

– Tony, przysięgam, mam już wszystko. Możemy iść.

– Mhm, dobra – bąknął Stark, boleśnie świadom, jak czerwone musiały być teraz jego policzki. Czy Steve to widział? Oczywiście, że tak. Czy wiedział, że to wyłącznie jego wina? Tego Tony nie mógł być pewien. Choć z drugiej strony, czy nie pożegnał go pocałunkiem? – Wcale nie musisz nosić takich ubrań, jak ja – bąknął, licząc na to, że uda mu się znów pchnąć rozmowę na bezpieczniejsze tory.

– Bogu niech będą dzięki – prychnął Rogers, wciąż uśmiechnięty od ucha do ucha.

– Oj, daj już spokój, bo jeszcze chwila i to ja będę chodził nago po domu.

– Jeśli właśnie na to masz ochotę... – zaczął Steve, ale urwał gwałtownie, gdy tylko uświadomił sobie, że pędzący w ich kierunku generał, za którym biegli Fury i Coulson, nie należał w żadnym wypadku do komitetu pożegnalnego. Zatrzymał się gwałtownie i stanął tak, by móc zasłonić Tony'ego własnym ciałem, gdyby zaszła taka potrzeba.

– Generale Ross, to skrzydło medyczne, wstęp tutaj mają tylko lekarze i terapeuci – oznajmił Coulson ze spokojem, na jaki obecna sytuacja zdecydowanie nie zasługiwała.

– Co w takim razie robi tu ten dzieciak? – zapytał generał, wskazując na Starka.

Jak to możliwe, że Tony raz był dzieciakiem, który do niczego nie miał prawa, a raz dorosłym, od którego decyzji mogły zależeć losy świata?

– Jest specjalnym gościem i ma moje pozwolenie, by tu przebywać – odpowiedział Fury. Zdecydowanie brakowało mu opanowania Coulsona, ale tak na dobrą sprawę, dyrektor TARCZY w każdej chwili przypominał wulkan na skraju erupcji. – W przeciwieństwie do ciebie, generale.

Ross obrócił się w stronę Fury'ego. Kilkukrotnie otwierał i zamykał usta. Tony przez chwilę obawiał się, że mężczyzna zupełnie straci nad sobą kontrolę. Nie byłby to pierwszy raz, gdy patrzyłby na wojskowego, który nie potrafił zaakceptować, że ktoś nie zamierza wypełniać jego poleceń. Od najmłodszych lat był świadkiem podobnych spektakli. Za każdym razem, gdy jego ojciec stanowczo mówił „nie", a jego matka z protekcjonalnym uśmiechem stwierdzała, że „jest już późno", Tony w myślach odliczał sekundy do wybuchu.

Niektórzy eksplodowali jak miny ziemne. Zaczynali wykrzykiwać jakieś idiotyzmy o obowiązku wobec kraju, o nadziejach, które Howard Stark właśnie zawiódł, o życiach, które mógłby ocalić, gdyby nie był takim tchórzem. Powietrze momentalnie stawało się gęste od ich przesyconych jadem słów. Inni natomiast jakimś cudem sprawiali, że nawet w środku lata robiło się zimno. Takich typów Tony bał się zdecydowanie bardziej. Nie dawali się wytrącić z równowagi, przeciwnie, przechodzili w tryb bojowy, ale nie zamierzali marnować energii na bezcelową furię. Po prostu gromadzili siły na precyzyjny i przemyślany atak.

Gęsia skórka i gwałtowny dreszcz pomogły Tony'emu w jednej chwili pojąć, że właśnie znalazł się pomiędzy dwoma wojskowymi, którzy próbowali wyliczyć, na ile mogli sobie pozwolić. Jednym z nich był Ross, który odetchnął głęboko i powoli przeniósł spojrzenie na Starka.

Drugim był Steve Rogers. W niczym nie przypominał już zlęknionego chłopaka, z desperacją uwieczniającego na płótnie moment, który wybrał na swoją śmierć.

Który zaatakuje pierwszy? I kto miał być celem? Cholera, dlaczego Fury nie ostrzegł Tony'ego, że opiekowanie się Rogersem będzie od niego wymagało wchodzenia w konflikt z wojskiem? Może właśnie to chciał dać mu do zrozumienia wtedy, gdy zupełnie przypadkiem umówili się na pączki? Pewnie tak. A teraz stał i po prostu czekał, aż problem jakimś cudem rozwiąże się sam. Panie i panowie, oto jedyny i niepowtarzalny dyrektor TARCZY, właściwy człowiek na właściwym stanowisku.

Tony nie był dobry w odczytywaniu ludzkich zamiarów, ale nawet on wyczuł moment, w którym ciśnienie przestało narastać i w jednej chwili uszło z nich wszystkich. Najwyraźniej wystarczyło, by Steve uśmiechnął się potulnie, niemal przepraszająco, aby wszyscy poczuli się tak, jakby ktoś właśnie przebił grożący pęknięciem balon.

– Generale Ross – zaczął Rogers niepewnie, podchodząc do wojskowego z wyciągniętą do uścisku dłonią. Ross chwycił ją odruchowo, zupełnie obezwładniony zachowaniem Steve'a.

– Kapitanie – bąknął, niechętnie pozwalając na to, by Rogers odebrał mu możliwość mordowania Tony'ego wzrokiem. – Miło cię w końcu spotkać.

– W końcu?

– Nie mogłem się doprosić tej wizyty.

– Więc postanowił ją wymusić – syknął pod nosem Fury. Tony ze zdziwieniem zdał sobie sprawę z tego, że rozumiał, dlaczego dyrektor TARCZY zachowywał się w ten sposób. Po prostu był wściekły, że pomimo pełnionej funkcji, wciąż istniały osoby, które mogły mieć jego zdanie głęboko w dupie. I do osób tych należał Ross, który najwyraźniej nie miał zamiaru uświadamiać sobie własnej hipokryzji.

– Obawiam się, że wciąż nie jestem gotowy na tego typu spotkania – odparł potulnie Steve, zupełnie jakby mówił, że bolało go gardło i wolał zostać w domu.

– Nonsens. Myślisz, że nie poznałbym od razu, kiedy żołnierz nie jest gotów wrócić na służbę? – prychnął Ross, najwyraźniej uznając, że jakimś cudem zdobył przewagę nad Kapitanem Ameryką.

Przewagę. Nad Kapitanem Ameryką. Boże, co za bufon.

Nie widział jego obrazów, jego zakrwawionych dłoni, oczu pełnych łez, przerażenia i rozpaczy. Nie widział nic, a zachowywał się tak, jakby wiedział wszystko. Tony miał ochotę wykrzyczeć mu prosto w twarz, co o nim myślał. Jedyne, co go powstrzymywało, to delikatny ruch dłoni Rogersa.

„Spokojnie", zdawał się mówić bez słów. „Ja się tym zajmę".

„Nie jesteś gotowy nawet na to", chciał mu odpowiedzieć Tony. Nie powiedział jednak ani słowa. Nie chciał, aby Rogersowi stała się krzywda, ale jednocześnie domyślał się, że była to dla niego swego rodzaju próba. Wiedział też, że gdyby cokolwiek poszło nie tak, Fury i Coulson nie będą stać bezczynnie. Odetchnął głęboko i wymusił na sobie pozorną cierpliwość.

– Czy jest służba, do której miałbym wrócić? – zapytał Steve niewinnie z uśmiechem małego chłopca, który nie do końca rozumiał, co się działo.

– Zawsze znajdzie się służba dla żołnierza takiego jak ty, kapitanie Rogers – odparł Ross, nie pojmując najwyraźniej, że właśnie wpadł w pułapkę.

– Obawiam się, że się nie zrozumieliśmy. – Temperatura spadła chyba poniżej zera, a przynajmniej tak wydawało się Tony'emu, gdy Steve odpowiadał Rossowi. – To może byłoby jakieś rozwiązanie, zanim doktor Erskine zaangażował mnie w swój projekt. Teraz, niestety, to nie służba wybiera mnie. To ja wybieram służbę. I pomimo upływu lat, nadal jest nią walka z Hydrą.

– Błagam, co to ma wspólnego z tym, co dzieje się obecnie? – prychnął generał.

– Myślałem, że usłyszę o tym od ciebie, generale. – Kolejna pułapka, kolejne zwycięstwo. – Przecież Hydra nie pojawiła się znikąd, wbrew temu, co opowiada się dzieciom. Zaangażowany w pańską wojnę, nie będę w stanie przewidzieć jej kolejnego ataku.

Ross pojął, że dał się zapędzić w kozi róg. Chłopiec uciekający przed odpowiedzialnością, za którego miał Rogersa, okazał się genialnym strategiem przygotowującym natychmiastowy kontratak. Czym była wojna, którą prowadził Ross, w porównaniu z piekłem, jakie rozpętała Hydra?

Szach i mat, dupku!

– Ale przecież nie będziesz miał pełnego obrazu sytuacji, jeśli nie będziesz poinformowany o wszystkim, co się dzieje – zauważył Ross, bo przecież było to jedyne, co mógł powiedzieć, choć wiedział już zapewne, co usłyszy w odpowiedzi.

– W takim razie byłbym wdzięczny za informowanie mnie o wszystkim. Domyślam się, że dyrektor Fury będzie więcej niż zaszczycony, mogąc pośredniczyć w naszej korespondencji – odparł Steve, uśmiechając się słodko, niewinnie i obłudnie. – A teraz proszę o wybaczenie. Ja i pan Stark jesteśmy umówieni na ważne spotkanie.

To powiedziawszy, chwycił Tony'ego pod ramię i pociągnął do wyjścia. Doskonale wiedział, gdzie iść. Pokonywał przecież ten korytarz już wielokrotnie. Tym razem jednak nic nie mogło go powstrzymać. Nawet bufon taki jak generał Ross.

Tony obejrzał się za siebie. Ross był czerwony z wściekłości, Fury jakimś cudem zdołał zachować kamienną twarz, a Coulson robił wszystko, co w jego mocy, by nie było widać, że się uśmiechał.

– Steve? – sapnął Tony. Szli tak szybko, że prawie potykał się o własne stopy. – Możesz trochę zwolnić?

Rogers jakby dopiero teraz wybudził się z transu. Potrząsnął głową i spojrzał na Starka, wyrównując krok tak, by mogli bez problemów iść ramię w ramię.

– Przepraszam, po prostu...

– Daj spokój. Myślisz, że nie znam gości takich jak on? Swoją drogą, świetnie sobie z nim poradziłeś.

– Też znam gości jak on. Niestety.

Weszli do windy i Tony natychmiast wcisnął przycisk zamykający drzwi. Nie spodziewał się, aby Ross zdołał ich dogonić i osaczyć w ciasnej metalowej klatce, ale nie widział powodu, by kusić los. Ruszyli w górę, wreszcie bezpieczni, nic jednak nie wskazywało na to, by Steve zaczął się rozluźniać.

– Hej – rzucił Tony. – Naprawdę dobrze sobie poradziłeś.

– Gdybym dobrze sobie poradził, w ogóle by go tu nie było.

– Co masz przez to na myśli?

Rogers westchnął, nerwowym ruchem odgarnął włosy z czoła i niechętnie wyznał:

– Chciał się ze mną spotkać już wcześniej, ale Fury robił, co w jego mocy, by do tego nie dopuścić.

Gdy otworzyły się przed nimi drzwi windy, obaj zamilkli i na chwilę wstrzymali oddech. To samo zrobili niemal wszyscy agenci, którzy akurat mieli ich w zasięgu wzroku. Czy wiedzieli, że tym razem Steve Rogers opuszczał ich siedzibę z błogosławieństwem dyrektora? Zapewne tak, ale mordercze szkolenie robiło swoje. Wszyscy w napięciu obserwowali Kapitana Amerykę, który nie robiąc nikomu krzywdy, szedł w stronę wyjścia. Czy zauważyli, że dreptał za Starkiem jak małe kaczątko za mamą kaczką? Nawet jeśli, nikt nie pisnął ani słowem.

Wyszli prosto w objęcia grudniowego wiatru, który wkradał się między nowojorskie wieżowce z zaciekłością wygłodniałego drapieżnika.

– Powinieneś nosić szalik i rękawiczki – syknął Rogers, przez zaciśnięte zęby.

Tony spojrzał przez ramię i ze zdziwieniem stwierdził, że Kapitan drży tak, jakby przedzierali się przez koło podbiegunowe. Choć z drugiej strony może wcale nie powinien być zdziwiony. Wiedział przecież doskonale, w jakich warunkach Steve omal nie stracił życia. W jakich warunkach chciał stracić życie.

– Zastanowię się nad tym, mamo – prychnął Tony podchodząc do czarnego porsche (911 Turbo, gdyby to kogokolwiek interesowało), które wybrał specjalnie na ten dzień. Gestem zaprosił Rogersa, by wsiadł na miejsce pasażera. – Mam nadzieję, że nie będziesz narzekał na to, jak prowadzę.

– To zależy, jak będziesz prowadził.

– Teraz mam ochotę jechać tak tragicznie, jak tylko będę w stanie, tylko po to, żeby cię rozgniewać.

– Spróbuj, droga wolna.

Zerkając na Rogersa kątem oka, Tony próbował ocenić, czy zrobił na nim wrażenie samochodem. Wszystko wskazywało na to, że nie, ale w sumie czego się spodziewał? Steve najprawdopodobniej nie miał pojęcia, do czego właśnie wsiadł. Tony mógłby co prawda od niechcenia rzucić, że kupił to cacko, gdy klepnął drugi doktorat ponad rok temu. Że trafiło w jego ręce jeszcze ciepłe, z wykończeniami robionymi na zamówienie. Że wtedy był to jego piąty samochód. Że gdyby tylko zechciał, mógłby w tym momencie kupić takich dziesięć.

Westchnął. Nie, w ten sposób co najwyżej udałoby mu się rozgniewać Steve'a. Może zirytować. Może rozśmieszyć, ale zdecydowanie nie w dobrym znaczeniu tego słowa.

– Jeśli jest ci zimno... – spróbował zamiast tego.

– Nie, jest dobrze.

– Jesteś pewien? W każdej chwili możemy zatrzymać się w jakimś sklepie i kupić ci kurtkę.

– Może jutro. Dzisiaj mam już chyba dość wrażeń.

– Ross aż tak zalazł ci za skórę?

Przez chwilę Steve po prostu patrzył przez okno na mijane budynki. Może nie usłyszał pytania? A może zwyczajnie podziwiał, jak przez lata zmieniło się miasto, w którym się urodził. Tony nie miał pojęcia, jak wyglądał Nowy Jork przed drugą wojną światową. Widział co prawda zdjęcia, ale wiedział doskonale, że fotografie oddawały jedynie część prawdy. Westchnął cicho i zwolnił. Uwielbiał szybką jazdę, ale dla Rogersa gotów był zrezygnować z tego jednego kaprysu. Rogersowi chyba to nie umknęło, bo zerknął na Tony'ego i uśmiechnął się pomimo złośliwych myśli, które nie dawały mu spokoju.

– Znam takich jak on. Znam aż za dobrze. Wiem, że nie ma złych zamiarów. Że zależy mu jedynie na wygraniu wojny, którą uważa za słuszną i konieczną. Ale wszystkie inne wojny przestają wydawać się sensowne po tym, jak zacznie się walczyć z Hydrą.

– Wiesz, czego chciał od ciebie? Czy chodziło po prostu o to, żeby posłać cię na front?

Steve parsknął śmiechem i potrząsnął głową.

– Tony, może i nie miałem okazji dowiedzieć się, co działo się podczas mojej nieobecności, ale wiem doskonale, że moja postać obrosła legendą. Gdybym stanął u boku Rossa, wszyscy wyszliby z założenia, że ma moje pełne poparcie. Domyślasz się zapewne, jakie zamieszanie by to wywołało.

Och, Tony doskonale wiedział, co Rogers miał na myśli. Widział przecież, jak wojskowi zabiegali o względy jego ojca i Peggy Carter. Dla ludzi takich jak Ross, walka o wpływy była jedyną wojną, która się liczyła.

– Ale to nie wszystko, prawda? – zapytał podejrzliwie. Cieszył się, że on i Rogers posiadali podobne zdanie o Rossie, jednak nie mógł się pozbyć dziwnego przeczucia, że w tym spotkaniu kryło się coś jeszcze. – Jest coś, czego mi nie mówisz.

– Przepraszam. Po prostu wciąż nie jestem pewien, komu mogę zaufać, a komu nie. Co z tego, czego byłem świadkiem, powinno budzić moją nieufność, a co było jedynie elementem zupełnie normalnych procedur.

To wcale go nie zabolało. Ani trochę. Zacisnął szczęki, mocniej chwycił kierownicę, odetchnął głębiej.

– Mi też nie ufasz?

Rogers omal nie podskoczył. Obrócił się gwałtownie i spojrzał na Tony'ego zbolałym wzrokiem.

– Nie to miałem na myśli, przysięgam. Po prostu... – Urwał. Wyglądało to trochę tak, jakby wstydził się własnej niepewności, co było zwyczajnie idiotyczne.

– Słuchaj, to nie twoja wina, że czegoś nie wiesz. Ale jeśli nie zaczniesz zadawać pytań, nie będę mógł ci na nie odpowiedzieć. Jestem geniuszem, ale nie jasnowidzem.

– Ile razy powinni mi pobrać krew?

– Czekaj, co? – Tony był tak zaskoczony tym pytaniem, że prawie zapomniał wyhamować na czerwonym. – Nie mam pojęcia, serio. Ale skoro pytasz... Cholera. Kurwa mać. Steve.

– Tony, nie przeklinaj, to po prostu...

– Nie! Nie po prostu. Nic nie jest po prostu, gdy chodzi o tych dupków.

Ruszyli z piskiem opon. Koniec wycieczek i zwiedzania. Na to będą jeszcze mieli czas. Nie mieli natomiast czasu na rozmawianie o tym, co najwyraźniej dla nich obu było oczywiste. Idioci, pobierali od niego krew tyle razy, że zdążył zorientować się, że coś było nie tak. Fury na to pozwolił? Dlaczego? Przecież nie był głupi. Wiedział też, że Steve nie był głupi. Nie dopuściłby zatem do tego, żeby niepotrzebnie budzić jego niepokój. Ross? Tak, to możliwe. Przecież właśnie na tym od początku zależało generałom stojącym na czele armii Stanów Zjednoczonych.

Na odtworzeniu serum.

– Tony...

– Nie – uciął pospiesznie Stark i nie dodając nic więcej, dotknął ucha.

Steve nie odezwał się ani słowem do chwili, w której nie wysiedli na parkingu pod kamienicą Starknął na Piątej Alei. W nieufności, z jaką odsunął się od samochodu, widać było, że doskonale pojął, co Tony chciał mu przekazać.

– Myślisz, że założyli ci podsłuch? – zapytał szeptem.

– Jestem tego niemal pewien. Pytanie powinno raczej brzmieć, czy zrobili to wszyscy zainteresowani.

– Tak bardzo mi przykro.

– To przecież nie twoja wina.

– Gdyby mnie tu nie było...

– Ani się waż kończyć tego zdania. A teraz chodź, nie ma sensu marznąć.

Nie oglądając się za siebie, ruszył do wejścia. Stary budynek zdecydowanie bardziej nadawałby się na muzeum czy galerię sztuki, niż na dom, w którym powinien wychowywać się mały chłopiec. Jednak to właśnie tu Tony spędził większość swojego dzieciństwa. I to właśnie tu postanowił przywieźć Rogersa. Kierował się przede wszystkim tym, że w Nowym Jorku Steve będzie czuł się bezpieczniej. Będzie też miał do dyspozycji setki pustych ścian, które mógł zapełnić obrazami.

Nie bez znaczenia był również fakt, że to tutaj, w rodzinnej mogile, pochowani byli Howard i Maria Starkowie.

– Koniecznie muszę ci kupić kurtkę – stwierdził Tony. – Wyglądasz tak, jakbyś miał zamarznąć.

– Nie lubię mrozu.

– To całkiem zrozumiałe.

– Gdy byłem mały, zimą musieliśmy nosić kurki nawet w domu – wyszeptał, zupełnie zaskakując Tony'ego tym wyznaniem. Spodziewał się kolejnej historii z wojny. Rogers chyba się tego domyślił, bo posłał Starkowi krzywy uśmiech. – Zimne mieszkania, braki w wyżywieniu i ubrania wiecznie dopraszające się cerowania to rzeczywistość, z jaką musiały mierzyć się wszystkie dzieciaki, które znałem. Gdy zaczęła się wojna, wszyscy z radością przyjęli możliwość zamiany tej codzienności na taką, w której można było liczyć na ciepłe mundury i trzy posiłki dziennie.

– To rzuca trochę inne światło na opowieść o brooklyńskim dzieciaku, który po prostu chciał zrobić to, co należało – zauważył Tony, odnotowując w myślach, by nigdy nie dopuścić do tego, żeby Rogersowi czegokolwiek brakowało.

– Nie uwzględnili tego w komiksach? Szkoda. Osobiście uważam, że to dodaje mi głębi.

– Głębi masz aż za dużo. – Tony cieszył się, że Steve próbował obrócić to wszystko w żart, bolało go jednak, że wyłapywał gorycz w jego głosie. – Komiksy były pełne absurdów – rzucił, prowadząc Rogersa prosto do kuchni. – Ojciec większości szczerze nienawidził. Ciocia Peggy się z nich śmiała. Najbardziej bawił ją motyw, że Wyjące Komando nie miało pojęcia, że Steve Rogers i Kapitan Ameryka to ta sama osoba. Lubiła też ten, że niby mogłeś magicznie zmieniać się w mięśniaka, gdy tylko poczułeś taką potrzebę.

– To przecież idiotyczne.

– Może i idiotyczne, ale dzięki temu cherlawym dzieciakom łatwiej było wyobrażać sobie, że pewnego dnia też będą mogli przejść taką przemianę i walczyć z Hydrą u twojego boku.

– Kto niby wierzył w coś podobnego? – zapytał Steve, parskając śmiechem.

– Ja.

– Och.

– Kawy, herbaty? A może wolałbyś kakao?

Steve zatrzymał się w drzwiach i posłał Tony'emu przepraszające spojrzenie. Był czerwony od szyi aż po końce uszu. Wyglądał przy tym tak uroczo, że Tony zaczął się zastanawiać, czy nie powinien częściej wzbudzać w nim poczucia winy.

– Nie chciałem cię urazić.

– Daj spokój. Byłem wtedy małym i głupim bachorem. Możesz zapytać cioci Peggy, jeśli nie wierzysz.

– Mogę uwierzyć w to, że kiedyś byłeś małym bachorem, ale na pewno nie w to, że kiedykolwiek byłeś głupi – oznajmił, wchodząc wreszcie do kuchni. – A jeśli zrobisz mi herbatę, będę miał u ciebie dług wdzięczności, którego nigdy nie zdołam spłacić.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Tony – szepnął Steve, podchodząc do Starka tak blisko, że musiał się lekko pochylić, by mogli spojrzeć sobie w oczy. – Zrobiłeś dla mnie więcej, niż wolno mi było od ciebie oczekiwać.

– Zrobiłem dokładnie to, na co miałem ochotę. – Dlaczego jego głos był tak ochrypły? Dlaczego nie mógł przestać szukać w spojrzeniu Steve'a potwierdzenia, że to zaproszenie do kolejnego pocałunku? – Nie doszukuj się w tym altruizmu.

– Możesz wmawiać to sobie do woli. Twój ojciec robił dokładnie to samo.

– Dokładnie to samo, czyli co właściwie?

– Przekonywał wszystkich, że to, co robił, wynikało jedynie z jego egoizmu i zachłanności. Ale prawda była taka, że zawsze mogliśmy na nim polegać. Że zależało mu na naszym bezpieczeństwie bardziej, niż gotów był to przyznać przed samym sobą.

Tony już zamierzał powiedzieć, że porównując go z Howardem, Steve tylko oszukiwał sam siebie. Że Howard dawno przestał być tym naiwnym i prostodusznym wynalazcą, którego Rogers poznał na wojnie. Że Tony Stark nigdy nawet go nie przypominał. Nie zdążył jednak powiedzieć ani słowa, bo Steve pochylił się nad nim jeszcze niżej i złożył na jego czole pocałunek czuły i delikatny.

– Dziękuję. Dziękuję za wszystko – wyszeptał Rogers, nieśmiało obejmując Tony'ego i przyciągając do siebie.

Nikt przedtem nie przytulał Starka tak, jak robił to Kapitan. Wiele razy miał możliwość zatonąć w czyichś ramionach, ale tylko Rogers obejmował go tak, że w Tonym rodziło się pragnienie, by już nigdy nie wypływać na powierzchnię. Mógł jedynie wyobrażać sobie, co czuł w tej chwili sam Steve.

Czy myślał wyłącznie o tym, że wreszcie trafił do miejsca, które mógł nazwać domem? Czy może gdzieś tam w jego podświadomości kołatała się myśl, że po prostu chciał być właśnie tu, gdzie był, z Tonym Starkiem tulącym się do niego ufnie jak dziecko – i zupełnie nie zastanawiać się nad tym, jakie mogło to przynieść konsekwencje?

„Wszystko ma konsekwencje", mówiła czasami jego matka, zazwyczaj wtedy, gdy z zamyśleniem wyglądała przez okno. Kiedyś myślał, że po prostu zastanawiała się, jakim cudem została żoną Howarda Starka. Teraz wiedział już, że problemy, które ją dręczyły, nie miały nic wspólnego z tak przyziemnymi rozterkami.

– Zrobiłem tylko to, co trzeba było zrobić – wyszeptał gdzieś w kierunku szyi Rogersa.

Tak przecież było. W pewnym sensie.

Jedną z konsekwencji jego umowy z Furym było właśnie to, że on i Rogers zamieszkają w Nowym Jorku na stałe. Oficjalny powód brzmiał: chcemy mieć Kapitana pod ręką, tak na wszelki wypadek. Nieoficjalny natomiast dotyczył tego, że Tony zobowiązał się współpracować z grupą kosmitów i musiał być przygotowany na to, że w każdej chwili mogli się o niego upomnieć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top