10.
Przez cały czas Rogers robił, co w jego mocy, by przynajmniej ukradkiem dotykać Tony'ego. Usiał tak, by jego kolano co chwilę ocierało się o udo Starka. Raz po raz wyciągał dłoń, by musnąć jego ramię czy dłoń. Robił to niby mimochodem, do reszty pochłonięty lawiną własnych słów, ale uwadze Starka nie umknęło, że w każdym jego ruchu kryła się skrupulatnie przemyślana intencja. A może tylko mu się wydawało? To, że sam był niepoprawnym uwodzicielem, nie oznaczało przecież, że wszyscy inni również byli. Zwłaszcza Kapitan Ameryka. Prawda?
– Nie udało mi się wyprosić u Coulsona, żeby przyniósł z powrotem moje obrazy Wiesz, te nowe, a nie te..
– Niebieskie? – podsunął Tony, na co Steve uśmiechnął się krzywo.
– Tak, niebieskie. Te nowe mogłyby ci się spodobać.
– Znów malowałeś ciocię Peggy? – No, powiedział to. Wcale tak bardzo nie bolało. Poradził sobie jak na dorosłego mężczyznę przystało i wcale nie zżerała go zazdrość. Czyżby zasłużył na naklejkę z uśmiechniętym słoneczkiem?
– Tak, ją też – odparł Steve enigmatycznie. Po jego ustach błąkał się zagadkowy uśmiech Mony Lisy, z którego Tony rozpaczliwie i wbrew wszelkiej logice pragnął wyczytać „Ciebie również".
– Może pokażesz mi je kiedy indziej.
– Nie wiem, czy to się uda. Mam wrażenie, że Coulson nie zamierza się z nimi rozstawać. Ale jak już się stąd wyrwę, namaluję ci coś nowego. – Mówiąc to, puścił Tony'emu oko. Gdyby siedział obok niego ktokolwiek inny, Tony doszedłby do wniosku, że był bezczelnie podrywany. Ale to Steve Rogers, Kapitan Ameryka. Gdy puszczał komuś oko, robił to w celach czysto patriotycznych. Inne opcje zwyczajnie nie wchodziły w grę. – Jest szansa, że bardzo szybko będziesz miał ich dość.
– Nie biorę pod uwagę takiej możliwości. – To akurat była szczera prawda. Malarskie popisy Rogersa trudno było nazwać dziełami sztuki, ale ich prostota zadziwiająco przypadła Tony'emu do gustu. W głębi serca czuł, że jego matka byłaby tymi obrazami zachwycona i nie miałaby nic przeciwko, by obwiesić nimi całą posiadłość.
– To dobrze, bo jak już się do ciebie wprowadzę, będę musiał znaleźć dla nich jakieś miejsce – odparł Rogers, uroczo marszcząc nos. Tak uroczo, że Tony'emu omal nie umknęło to, co właśnie powiedział.
– Czekaj, co?
– Wydawało mi się, że postawiłem sprawę jasno, ale jeśli jest taka potrzeba, mogę powiedzieć to jeszcze jaśniej. – Rogers odetchnął głęboko, po czym oznajmił: – Jestem bezdomny. Tego miejsca nawet nie zamierzam nazywać domem tymczasowym. Zatem nie miałbym się gdzie podziać, gdyby nie to, że twój ojciec postanowił uwzględnić mój wielki powrót w swoich planach na przyszłość.
– Chwila. Uważasz, że mój ojciec postanowił, że będziesz ze mną mieszkał?
– Cóż, może nie ubrał tego w takie słowa, ale tak. Tak właśnie uważam.
– I TARCZA zamierza na to pozwolić?
– Nie sądzę, aby mieli wybór.
Tony już niemal otwierał usta, by zburzyć naiwne wierzenia Rogersa o jego obywatelskiej wolności. Prawda była taka, że jeśli TARCZA postanowi go u siebie przetrzymać, to właśnie to zrobi. Ale nie to było w tej chwili ważne. Bo przecież Steve Rogers zasugerował przed chwilą, że zamierza z nim zamieszkać. Ten Steve Rogers. Kapitan Ameryka. Z nim. W jednym domu.
– Wiesz – zaczął ostrożnie – w zasadzie to nawet nie mam jakiegoś konkretnego domu. Moje studia... Kursuję między kilkoma miastami, do tego dochodzą jeszcze konferencje, pokazy, spotkania z inwestorami...
Dlaczego to wszystko mówił? Przecież zniechęcenie Rogersa do tego, żeby razem zamieszkali, było w gruncie rzeczy ostatnim, na czym mu zależało. Owszem, uważał to za absolutnie nierealne i najchętniej uszczypnąłby się w ramię, by sprawdzić, czy to aby na pewno nie jeden z jego mokrych snów. Ale przecież właśnie tego chciał. Nie musieć wracać do pustego mieszkania. Mieć z kim porozmawiać o filmach, obrazach, muzyce, zabytkowych Harleyach – i jego rodzicach.
Odetchnął głęboko i zamilkł. Niepewnie spojrzał na Rogersa tylko po to, by przekonać się, że ten wcale nie był zniechęcony. Przeciwnie. Uśmiechał się do niego z idiotycznym zachwytem rozsmarowanym na twarzy.
– Czy to oznacza, że mógłbym jeździć razem z tobą?
No tak. Przecież siedział tu zamknięty. Perspektywa jeżdżenia po całych Stanach musiała nie być mu wcale tak niemiła. Co w sumie Tony mógł przewidzieć, po tym wszystkim, co mówiła mu o Rogersie ciocia Peggy. Również się uśmiechnął.
– Może.
– Mógłbym udawać twojego ochroniarza.
– Albo asystenta.
– Asystenta? Nie wiem, czy mam do tego odpowiednie kwalifikacje.
– Każdemu, kto miałby co do tego jakiekolwiek wątpliwości, powiedziałbym po prostu, że miałeś staż u mojego ojca – odparł Tony. To miał być żart. Zwykły, niewinny żart. Niestety, wszystko wskazywało na to, że podobne żarty były w tej chwili ponad siły Starka. Gardło ścisnęło mu się momentalnie i całe jego ciało przeszył skurcz żalu i rozpaczy. Cholera. Zupełnie nie tak to sobie zaplanował.
Gdyby był tu jego ojciec, powiedziałby zapewne, że to żałosny przejaw słabości. Gdyby była tu jego matka, zasugerowałaby, aby spróbował zapanować nad trawiącymi go emocjami, okiełznać je, jak na dorosłego mężczyznę przystało. Był przecież Starkiem, a Starkowie zrobieni byli z żelaza. Nie mógł tak po prostu poddawać się smutkowi.
– Hej, Tony? Wszystko dobrze?
Potężne dłonie, delikatne i płonące zaraźliwym żarem, ostrożnie chwyciły go za ramiona. Nie odpowiedział. Nie musiał. Po prostu zapadł się tam, gdzie Rogers już na niego czekał. Jeśli to miała być jego kara za słabość, gotów był znosić porażkę za porażką. Może pewnego dnia zdoła się nawet rozpłakać wtedy, gdy będzie czuł taką potrzebę. Teraz wystarczyło mu, że mógł drżeć, targany suchym szlochem, ani przez chwilę nie obawiając się, że Rogers każe mu wziąć się w garść.
Nie mógł przecież powiedzieć Tony'emu nic podobnego. Nie, gdy po całej podłodze rozsypane były dowody na jego własną słabość.
– Zbliża się rocznica, prawda? – zapytał szeptem Steve.
Kiwnięcie głową to jedyna odpowiedź, na jaką Tony mógł się w tym momencie zdobyć. Steve'owi najwyraźniej to wystarczyło. Delikatnie zaczął przeczesywać palcami włosy Starka.
– Myślę o nich każdego dnia. O twoich rodzicach. O wszystkich tych, przy których mnie nie było. Zastanawiam się, co mógłbym dla nich zrobić, żeby ich losy potoczyły się inaczej. Czy w ogóle mógłbym cokolwiek zrobić.
– Nawet się z nimi nie pożegnałem – wymamrotał Tony. W jednej chwili poczuł się tak, jakby ktoś odkręcił główny zawór tamujący wszystkie słowa, które do tej pory nie mogły przejść mu przez gardło. Może sprawiły to dłonie Rogersa, hipnotycznie zataczające maleńkie kręgi na jego ciele. A może to spokój, z jakim Rogers postanowił go wysłuchać? Nie ważne. Liczyło się tylko to, że nareszcie mógł się tego wszystkiego pozbyć. – Byłem wściekły i obrażony. Nie rozmawiałem z ojcem od wielu dni. Teraz nie potrafię nawet przypomnieć sobie, o co się pokłóciliśmy. Pamiętam tylko, że udawałem, że nie widzę ich wyjazdu. Wmawiałem sobie, że do Bożego Narodzenia nam przejdzie. Bo przecież zawsze przechodziło. Siadaliśmy do wielkiego stołu i zachowywaliśmy się tak, jakby wszystko było dobrze. Że jesteśmy gotowi zacząć od nowa, że nic się nie wydarzyło. A ciocia Peggy udawała, że w to wierzy. Tylko że nigdy nie wrócili. Ani on, ani moja mama. I teraz...
Głos po raz kolejny mu się załamał. Steve jednak nie zrobił nic, aby Tony uznał za stosowne raz jeszcze zwyzywać się w myślach od słabych głupców. Przeciwnie. Przyciągnął Starka jeszcze bliżej, pomógł mu wśliznąć się na swoje kolana, dzięki czemu ich twarze znalazły się na podobnej wysokości. Oparli się o siebie czołami tak, że nos Steve'a przylgnął do policzka Tony'ego. Gdyby się rozpłakał, zalałby twarz Kapitana łzami. Jeszcze niedawno byłby tą myślą koszmarnie zażenowany. Teraz wydawało mu się to zupełnie obojętne.
– Twój ojciec nigdy nie był dobry w relacjach międzyludzkich – wyszeptał Rogers, a jego ciepły oddech musnął usta Tony'ego, jak pocałunek. – Zawsze trzymał się na uboczu. Powtarzał, że tak będzie lepiej. Że dość jest na świecie naukowców pchających się do władzy, przechylających szale wojny dzięki broni biologicznej czy głowicom atomowym. Chciał nas wspierać. Chciał przysłużyć się naszej sprawie, ale nigdy nie zależało mu na niczym więcej.
– Nic z tego nie rozumiem – wyszeptał Tony. – Jakim cudem stał się kimś, kto produkuje broń dla wszystkich armii świata?
– Sam chciałbym poznać odpowiedź na to pytanie. – Steve westchnął głęboko. – Obawiam się tylko, że odpowiedź, którą bym dostał, w ogóle by mi się nie spodobała.
– Jeśli zamierzasz powiedzieć, że to wszystko twoja wina, wychodzę.
Świat raz jeszcze zadrżał, gdy Steve Rogers parsknął śmiechem. Tym razem niestety był to śmiech pełen żalu i goryczy. Kryły się za nim bolesne myśli oraz świadomość, że nic nigdy nie było tak proste, jak by sobie tego życzyli.
– Tony. Mogłem wyskoczyć... – zaczął Rogers tonem kogoś, kto po raz kolejny zamierzał stawić czoła największym błędom swojego życia.
– Nie, nie mogłeś – przerwał mu natychmiast Tony. Po rozmowie z ciocią Peggy miał wiele dni na to, by przemyśleć wszystko, o czym mu opowiedziała. Tym razem jednak nie był już małym chłopcem, który naiwnie wyobrażał sobie, że wszystko potoczyło się inaczej, że jakimś cudem znalazłby sposób na ocalenie Kapitana Ameryki. Tym razem był młodym mężczyzną, który na własnej skórze przekonał się, że porażka była czasem jedynym zwycięstwem, na jakie można było sobie pozwolić. – Zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne. Nic mniej, nic więcej.
– Ale gdybym podjął inną decyzję, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej.
– Inaczej wcale nie oznacza lepiej. Przecież to wszystko, co zaszło, nie sprawia w żaden sposób, że twoje decyzje tracą sens czy okazują się niewłaściwe.
Potrzebował chwili, by się z tym zmierzyć. Chwili, która zapewne zdaniem niektórych trwała całą wieczność. Zdaniem Tony'ego jednak trwała dokładnie tyle, ile powinna. Czuł pod palcami, jak mięśnie Rogersa na przemian napinają się i rozluźniają, gdy na nowo przepracowywał samobójczy plan, dzięki któremu miała zakończyć się największa wojna w dziejach świata.
– Nie, masz rację – wyszeptał w końcu głosem kogoś, kto pogodził się z klęską. – Nie mam absolutnie żadnej gwarancji, że zdołałbym kogokolwiek ocalić. Przecież Bucky... Byłem przy nim. A i tak nie zdołałem w żaden sposób...
– Naprawdę zamierzasz to zrobić? Użyć moich marnych pocieszeń do tego, żeby znaleźć nowe powody do zadręczania się i gnębienia? – ofuknął go Tony. Jakim cudem jednemu człowiekowi mogło ciążyć na duszy tyle tragicznych historii? – Wiem, co się wtedy wydarzyło. Słyszałem o tym wielokrotnie. Ale wiesz, o czym nikt nigdy nie wspominał? Że to w jakikolwiek sposób twoja wina.
– Przecież gdybym...
– Nie.
– Tony, nawet cię tam nie...
– Nie zamierzam tego słuchać.
– Ale to wcale nie oznacza, że cokolwiek...
– Możesz sobie darować, bo ani jedno twoje słowo nigdy nie zdołałoby przekonać kogokolwiek, że naprawdę ponosisz winę za czyjąkolwiek śmierć.
Nawet ze swoim zupełnie przeciętnym słuchem Tony słyszał, jak Steve zaciska szczęki i zaczyna zgrzytać zębami z irytacji. Poniekąd irytacja wydawała się lepsza, niż rozpacz, ale Tony zdecydowanie nie należał do osób, które powinny to oceniać.
– Odpowiadałem za przygotowania do wszystkich misji, w których brałem udział – wysyczał Rogers przez zaciśnięte szczęki. Nie sposób było powiedzieć, czy był wściekły na Tony'ego, czy też na samego siebie. Jednak biorąc pod uwagę, że jego uścisk ani trochę nie stracił na sile, może akurat tym razem nie chodziło o to, że Stark po raz kolejny przekroczył granicę, której nie należało pod żadnym pozorem przekraczać. – Zajmowałem się planowaniem, przydzielaniem zadań i wyposażenia. Jeśli ktokolwiek ponosi winę za jakiekolwiek niepowodzenia tych, którzy mi towarzyszyli, to jestem to wyłącznie ja.
– Steve – uciszył go Tony, poniewczasie uświadamiając sobie, że po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu.
Imię jak każde inne, ktoś mógłby powiedzieć. Ale nie Tony, nie. Tony z rozkoszą przyjął jego brzmienie, ledwie opuściło jego usta. Sam Rogers również musiał uświadomić sobie, że stało się coś nieskończenie ważnego, bo zadrżał i odsunął się tak, by spojrzeć Tony'emu prosto w oczy. A Tony nie zamierzał zmarnować tej okazji. Podniósł dłoń do zarośniętego policzka Rogersa i zaczął delikatnie gładzić go palcami.
– Wiem, że zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy, aby nie tylko pokonać Hydrę, ale też zapewnić bezpieczeństwo każdemu, kto wykonywał twoje rozkazy – podjął Tony, wierząc głęboko w każde wypowiedziane słowo. – Możesz się kłócić, że mnie tam nie było, że nie mam pojęcia, o czym mówię, że wiele rzeczy dało się zrobić lepiej, sprawniej, skuteczniej. Ale wiesz co? Z perspektywy czasu łatwo jest wypominać sobie każdy, nawet najdrobniejszy błąd. A prawda jest taka, że w niczym to nie pomoże. I tak się składa, że coś o tym wiem, bo od miesięcy z uporem szaleńca zadręczam się myślą, że tamtego dnia mogłem jednak pożegnać się z rodzicami.
Steve westchnął. Ponownie opuścił głowę, by z zamkniętymi oczami wtulić nos w policzek Tony'ego. Jego potrzeba, by choć przez chwilę zachowywać się jak mały, zagubiony chłopiec, była całkowicie zrozumiała. Tony nie zamierzał tego w żaden sposób krytykować. Po prostu przeniósł dłoń z policzka na tył głowy Steve'a, by w końcu wpleść palce w jego złociste włosy. Motyle w brzuchu? Och, nie, nie u Tony'ego Starka. W jego trzewiach wiły się węże kusiciele, syczące teraz z zadowolenia. Jak to możliwe, że włosy Rogersa były tak miękkie i cudowne w dotyku? Mógłby tak siedzieć i przeczesywać je całą wieczność i ani trochę by mu się to nie znudziło.
– Przepraszam – wyszeptał Steve. – Użalam się nad sobą, a chciałeś po prostu podzielić się ze mną tym, co cię dręczy.
– Mógłbyś opowiedzieć mi więcej o moim ojcu – wymamrotał Tony, nie do końca wierząc w to, że te słowa naprawdę opuściły jego usta.
Gdy był małym chłopcem, z zapartym tchem słuchał opowieści o Kapitanie Ameryce. Z utęsknieniem wyczekiwał powrotu ojca, aby usłyszeć choć fragment przygód, o jakich nie mogły słyszeć inne dzieci. To była ich tajemnica, jego i ojca. Niewielu miało okazję poznać Rogersa tak dobrze, by móc swobodnie opowiadać o jego dokonaniach. Howard Stark miał ten zaszczyt. A teraz? Teraz wychodziło na to, że Steve Rogers stał się jedną z nielicznych osób, które znały Howarda Starka na tyle dobrze, by móc powiedzieć o nim cokolwiek, co nie byłoby wyssanym z palca kłamstwem.
Steve chyba również to pojął, bo uśmiechnął się ze smutkiem.
– Twój ojciec był dupkiem.
– Powiedz coś, czego nie wiem.
– Zarozumiałym dupkiem.
– Nadal zimno.
– Wiele miesięcy zajęło mi jego rozgryzanie. Chociaż nadal nie jestem pewien, czy cokolwiek udało mi się z tego pojąć. – Zaśmiał się do własnych wspomnień. – Bucky, po tym, jak wydostaliśmy go z laboratoriów Hydry, koniecznie chciał wrócić na front. Zupełnie nie przyjmował do wiadomości tego, że powinien odpocząć, że nie był jeszcze gotowy. Godzinami przesiadywał na polowej strzelnicy i wyobrażał sobie, że rozwala głowy naukowcom Hydry. Ale tylko wyobrażał, bo celowanie wciąż go przerastało. Obraz mu się rozmazywał, trzęsły mu się dłonie, ale nie zamierzał odpuszczać. Pewnego dnia przyszedł z karabinem do Howarda i zawołał: przydaj się wreszcie na coś i popraw celność tego śmiecia. Howard nawet się do niego nie odwrócił. Odpowiedział, że nijak śmieciowi nie pomoże, bo nie jest ani chirurgiem, ani okulistą. Tydzień chodził z podbitym okiem. Żeby było zabawniej, nawet nie wiedział, za co mu się oberwało.
Czy w tym, co powiedział Rogers, było cokolwiek zabawnego? Zapewne nie. Na pewno nie. Nie przeszkadzało to jednak, by Steve i Tony parsknęli śmiechem. Może chodziło o to, że obaj znali Howarda Starka i wiedzieli, że nawet podbite oko nie zdołałoby go nauczyć, że czasem lepiej trzymać język za zębami. Może po prostu obaj desperacko potrzebowali powiedzieć o nim coś niekoniecznie miłego, bez ciągłego zadręczania się myślą, że wciąż nie byli pogodzeni z jego śmiercią.
– Żałuję, że nie mogłem poznać Bucky'ego – wyznał Tony, ocierając łzę z kącika oka.
– Też tego żałuję – wyszeptał Steve. – Byłbyś nim zachwycony. Albo byś go znienawidził.
– Albo jedno i drugie.
Rogers potrząsnął głową tak, jakby nie był w stanie ani zgodzić się, ani jednoznacznie zaprzeczyć. Jak to możliwe, że ludzie byli w stanie jednocześnie śmiać się i płakać?
– Albo jedno i drugie – przyznał. – Ja natomiast żałuję, że nie mogłem poznać twojej matki.
– Zaczynam zastanawiać się, czy sam ją znałem – odparł Tony. Nawet nie próbował ukrywać rozgoryczenia. – Nigdy nie powiedziała, że była agentką TARCZY.
– Rozmawiałem o tym z Peggy – wyznał Rogers. W jednej chwili stał się śmiertelnie poważny. Tony nie miał pojęcia, czy po raz kolejny rozgniewała go świadomość, że prawda o Marii Stark została tak skrzętnie ukryta przed jej jedynym synem, czy może przytłoczyła go waga tego, co zamierzał powiedzieć. – To twoja matka zdecydowała, by nic ci nie mówić.
– Dlaczego? – Noże wbijane w plecy, sztylety ciskane prosto w jego krwawiące serce, zatrute ostrza rozdzierające mu duszę. Nic z tego nie rozumiał. Odsunął się delikatnie, by spojrzeć na Rogersa, który z trudem powstrzymywał się przed odwróceniem wzroku.
– Chciała cię chronić.
– Przed czym? Przed prawdą? Przed świadomością, że była niesamowita i równie wspaniała, co Peggy Carter? Że łączyło ją z moim ojcem coś więcej, niż nieplanowana ciąża? – wysyczał Tony. Drżał z wściekłości i frustracji tak głębokiej, że nawet świadomość, że Kapitan Ameryka wychodził z siebie, by go pocieszyć, bardziej go irytowała, niż podnosiła na duchu.
Z trudem i niemal nadludzką ostrożnością, Steve Rogers ważył słowa. Gdy się w końcu odezwał, zdawał się przytoczony tym, co musiał powiedzieć.
– Tony, twoja mama była ochroniarzem Howarda. Ale nie dostała tej pozycji dlatego, że TARCZA chciała chronić twojego ojca. Peggy przydzieliła ją do tego zadania już po tym, jak Howard zerwał wszelkie kontakty z TARCZĄ. Niedługo potem twoja mama również opuściła szeregi Agencji. Mimo to oboje nadal utrzymywali bliski kontakt z Peggy. Wciąż niewiele z tego rozumiem, ale jedno wiem na pewno. Twoi rodzice robili wszystko, co w ich mocy, aby zapewnić bezpieczeństwo sobie nawzajem. A jeszcze więcej zrobili, by chronić ciebie. Jeśli kiedykolwiek poczułeś się tak, jakby cokolwiek przed tobą ukrywali czy trzymali cię na dystans, nie mam najmniejszych wątpliwości, że robili to wyłącznie dla twojego dobra.
Długie lata czekał na to, żeby ktoś mu to powiedział. Może nie słowo w słowo, może nie dokładnie w ten sposób, może nie w takich okolicznościach. Ale tego właśnie potrzebował. Zapewnienia, że mimo wszystko rodzice naprawdę go kochali. Że im na nim zależało. Że nie odcinali się od niego, bo był im obojętny, ale po prostu wplątali się w coś nieskończenie skomplikowanego i nie potrafili w tym lawirować tak, aby nie stanowić przy tym zagrożenia dla swojego syna.
Może właśnie po to przyjechał? Aby usłyszeć te cudowne słowa, a potem jeszcze głębiej zatonąć w objęciach Rogersa? Zanurzył się w jego ramiona tak bardzo, że czoło wtulone miał w szyję pachnącą mydłem lawendowym i potem, a nos wgniótł w twardy łuk obojczyka. Gdyby to był ktokolwiek inny, zapewne Tony poczułby się koszmarnie niezręcznie.
Ale to był Steve.
Tony mógłby wmawiać sobie, że jego zachowanie było jedynie dziełem przewrotnego popędu seksualnego. Że siedząc Rogersowi na kolanach i wtulając się w jego cudownie muskularne ciało jak mały przemoknięty kociak, kierował się wyłącznie nieudolnie skrywanym pragnieniem owinięcia go sobie wokół palca. Prawda była taka, że nigdy wcześniej nie spotkał nikogo, z kim łączyłoby go tak niewiele i aż tyle zarazem. Jasne, Steve Rogers nie był nawet w połowie tak inteligentny jak Tony, urodził się kilka dekad wcześniej, a ich zainteresowania były diametralnie różne. Łączyły ich jednak głębokie uczucia wobec Howarda Starka i Peggy Carter, szacunek i zachwyt do Wyjącego Komanda, Marii Stark i wszystkich, którzy oddali życie, by obaj mogli teraz być bezpieczni.
– Dziękuję – wyszeptał Steve.
– Nie masz za co dziękować.
– Wiesz dobrze, że to nieprawda.
– Nieprawda? – Niechętnie i z nieskrywanym ociąganiem Tony wyprostował się i posłał Rogersowi najbardziej pokrzepiający uśmiech, na jaki było go w tej chwili stać. – Przecież siedzimy w tym razem. Sam to powiedziałeś. Ja potrzebuję ciebie, ty potrzebujesz mnie. Tak to działa.
– Nie zmienia to faktu, że jestem ci ogromnie wdzięczny. – Zamknął oczy i potrząsnął głową. Dłuższą chwilę mocował się z jakąś myślą, która sprawiała, że jego policzki stały się jaskrawo czerwone. – Mówiłem o tym Peggy, ale tobie chyba również powinienem. To zabrzmi idiotycznie, ale... – Odetchnął głęboko. Gdy ponownie spojrzał na Tony'ego w jego oczach płonęło oddanie, o jakim rówieśniczki Starka z wypiekami na twarzy czytały w szmatławych romansidłach. – Nie potrafię tego wyjaśnić w żaden sposób, ale prawda jest taka, że gdy się obudziłem, marzyłem tylko o tym, by znów nic nie czuć, nic nie widzieć, nic nie słyszeć. Pragnienie ucieczki miało chyba tylko odwrócić moją uwagę od tego, co naprawdę się ze mną działo. Ale teraz wszystko się zmieniło.
Tony zadrżał. Nigdy przedtem nikt nie patrzył na niego w taki sposób. Nigdy nikt nie mówił mu podobnych rzeczy. Zupełnie nie wiedział, jak powinien na to zareagować. A wszystko wskazywało na to, że Rogers nie zamierzał poprzestać na tym, co powiedział do tej pory.
– Brakuje mi na to słów. Ale gdy dowiedziałem się o tobie, gdy cię poznałem, poczułem... – Zamilkł na chwilę. Jego dłoń odnalazła dłoń Tony'ego i w jednej chwili splotły się palcami, jakby właśnie do tego zostały stworzone. – To było jak grawitacja. Potrzebowałem siły, żeby stanąć na nogi i żyć dalej. Dzięki tobie chyba wreszcie ją odnalazłem. Nie dlatego, że pomogłeś mi znaleźć cel. Przysięgam, to nie ma nic wspólnego z tym, że chcę dowiedzieć się, co spotkało twoich rodziców i moich towarzyszy. To po prostu...
Choć Steve zamilkł gwałtownie, niezdolny, by mówić dalej, i tak przekroczył granicę, której dla własnego dobra nie powinien był nigdy przekraczać. Teraz było już za późno. Za późno, by się wycofać. Za późno, by zapomnieć o tym, co powiedzieli. W wyznaniach Rogersa Tony odnalazł echo własnych pragnień i lęków. Mógł zrobić już tylko jedno.
Wolną dłonią ujął policzek Rogersa, przysunął się tak blisko, jak było to możliwe i pocałował go prosto w usta.
Zazwyczaj skłaniał się ku pocałunkom gorącym i namiętnym. Takim, przy których całe ciało zaczynało płonąć, topić się i rozpadać. Nie wahał się ani przed podgryzaniem warg, ani przed wsuwaniem języka w rozchylone usta rozochoconych kochanków. Perfidnie wykorzystywał to wszystko jako dywersję, bo zazwyczaj jego dłonie w tym samym czasie zaczynały zdzierać ubrania z tych, którzy padli ofiarą jego ataków.
Tym razem wszystko było inaczej. Szybciej, delikatniej, a zarazem mocniej i intensywniej. Ich usta ledwie się musnęły, a to w zupełności wystarczyło, aby obaj poczuli miękkość, ciepło i coś jeszcze. Coś głębszego i potężniejszego, niż Tony spodziewał się poczuć, gdy przylgnął do Rogersa. To był chyba najniewinniejszy pocałunek w życiu Starka, a jednocześnie żaden pocałunek przedtem nie nie wywrócił jego świata do góry nogami z podobną gwałtownością.
– Cofam to, co powiedziałem – wyszeptał ochryple Tony, choć przecież nie miał nawet okazji stracić tchu. – Jednak masz za co dziękować. Ale wiesz co? Cała przyjemność po mojej stronie.
Dzięki opowieściom ojca i cioci Peggy, Tony wiedział doskonale, że trzeba było nie lada wysiłku, aby wytrącić Rogersa z równowagi. Rozwścieczyć go? To nie było takie trudne. Sprawić, że zabraknie mu słów? To osiągnięcie godne medalu. I Tony właśnie na niego zasłużył. Pieprzyć naklejkę ze słoneczkiem.
Powoli wyśliznął się z objęć Steve'a. Nie dlatego, że został odepchnięty czy odtrącony, przeciwnie. Odtrącenie było dokładnie tym, czego się spodziewał i na co był mentalnie przygotowany. Dlatego zawczasu zaplanował, że sam odsunie się, gdy tylko zrobi to, co postanowił. W efekcie stał teraz i patrzył na Rogersa, który z lekko rozchylonymi ustami siedział na skraju łóżka w absolutnym bezruchu.
– Muszę już lecieć. Jarvis czeka na mnie z pierożkami.
Jakby w zwolnionym tempie Rogers podniósł dłoń do ust. Wciąż nie było po nim widać zniesmaczenia ani oburzenia. Nie oznaczało to jednak, że Tony nie nadwyrężał możliwości swojego szczęścia. Jak na kogoś, kto zazwyczaj miał koszmarnego pecha i tak zabrnął niewiarygodnie daleko. Zostawało mu tylko wycofać się do drzwi i uciec. Jeszcze kilka kroków i...
– Możesz wyjść tylko pod warunkiem, że wrócisz.
Zamarł, przyszpilony spojrzeniem Rogersa. Niespodziewanie odzyskało dawną ostrość i moc. Kryła się w nim groźba, która ku zaskoczeniu Tony'ego wcale nie odebrała mu chęci do życia. Och, wręcz przeciwnie, to wszystko, co pęczniało w nim i rosło, teraz eksplodowało z potęgą głowic, nad którymi nawet nie zaczął jeszcze pracować. Uśmiechnął się tak szeroko, że aż rozbolały go policzki ściągnięte zaschniętymi łzami.
– Wrócę. I następnym razem zabieram cię ze sobą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top