II

[...] Władza postawiła na wojowników.

Wysłuchano panów Holmesa i Strange'a, lecz złudne okazały się ich wizje wobec ostatecznego zdania najważniejszych w Podziemiu. Potężna wyrwa nad naszymi głowami zbadana została w miarę możliwości, po czym ustalono, że z całą pewnością wyrządził ją nieprzyjaciel. Uzbrojeni strażnicy ruin stanęli zatem w promieniach wysokiego słońca i czekali. Cóż innego można było zrobić, gdy źródło problemów i otwarta droga dla bezlitosnego Najwyższego Porządku znajdowała się tak blisko centrum?

Ja oglądałem przebieg wydarzeń z odpowiedniej odległości. Słyszałem głuchą ciszę, dochodzącą z powierzchni, słuchałem toczących się w słonecznej kąpieli rozmów. Podejrzewano, że zniszczono ostatnie wioski w promieniu kilku kilometrów. Trawiasta ziemia płonęła, zastanawiałem się więc nad losem tych, którzy zostali w tamtym świecie.

Jak wygląda Nilfgaard?"

Nim znalazłem w głębi duszy odpowiednie słowa do odpowiedzi na zadane sobie pytanie, runęło na nas jak burza z ulewą stado dzikich bestii. Waleczni poderwali się niczym sokoły do lotu, zdeterminowani, by wyzbyć się jak największej ilości siejących ziarno zła klonów w białych pancerzach.

Ha, ukatrupić! Ha, nie zatrzymywać się!

Och, jakże pięknie lśniły miecze przeciw pociskom!

Lecz któż widział, by ostrza zwyciężyły śmiertelne kule ognia? Armia Podziemia zdała się w jednym ułamku chwili bez kruszyny szans. Geralt, mój wiedźmiński przyjaciel, zapewne rzuciłby w naszą stronę matematycznym ułamkiem, lecz ja zadowolę się powiedzeniem, iż tym razem Dawid nie wygrałby z Goliatem. Strwożyłem się prawdziwie.

Szczęśliwym przypadkiem na ratunek przybyli panowie Strange i Holmes, stając między dwoma nacierającymi się ogniwami. Jaką to ulgą było widzieć opuszczających broń żołnierzy za rozkazem owianej mrokiem dłoni Kylo Rena! Przyznam, że nie uwierzyłbym w ten gest, gdybym nie widział go na własne, prawdziwe oczy, nawet przy lekturze najwiarygodniejszych dokumentacji. Tak oto człowiek, ba, wilk-morderca, stanął przed kolejną owcą, zdolny rozerwać ją zaraz na strzępy swymi niezwyciężonymi szponami i złagodniał potulnie przed wyrwanymi przed szereg dwoma obywatelami z przypadku. Ale jakże trafnego! Pan Holmes z panem Strangem, wybitne jednostki, bohaterowie z darem wręcz hipnotyzującej przemowy!

Nikt nie ośmielił się im przerwać.

Nie dane mi było, niestety, usłyszeć dokładnie wypowiadanych przez nich cicho słów, lecz ich ruchy wyrażały każdą myśl stokroć głośniej. Drżący z okrucieństwa Kylo Ren zapomniał się w rozmowie z panem Holmesem i soczyście zaciskał dłonie w pięści, a jego brwi układały się w przeróżne wzory pod zdjętą szkaradną maską. Widziałem godny podziwu spokój na odległej twarzy pana Strange'a, gdy nieobliczalny dowódca Najwyższego Porządku położył palce na powierzchni przewieszonej w pasie broni, potrafiącej wybuchać, jak zasłyszałem, żywym krwistoczerwonym promieniem światła, na wzór kilku egzemplarzy takich dziwadeł, które wędrują nieokiełznanie przez Podziemie.

Nim się obejrzałem, pan Holmes westchnął nieznacznie, kręcąc głową, i skierował, wyraźnie powtórzył nie bez trudu, w stronę Rena jedno zdanie, które ująłem w umyśle i zapamiętałem, a brzmiało ono: "Nie mogę tego zrobić". Różne obrazy przytoczyły mi się wtedy przed oczy.

Czyżby pan Holmes spiskował z nieprzyjacielem świata?

Momentalnie eksplodowały skrajne reakcje, sam jednak pozostałem w ukryciu z piórem w dłoni, zachowując dla siebie refleksje.

Ktoś zaszemrał fałszywie za plecami swego czarnego dowódcy, zadrwiono też i skulono się, pan Strange stał z powagą. Kylo Ren zaś obszedł pana Holmesa, obwąchując niby wściekłe psisko zerwane ze smyczy. Wyszczerzył zaciśnięte kły i odparł coś do detektywistycznego ucha, co sprawiło, że stoicki dotychczas pan Holmes zląkł się niepewnym uśmiechem i odwrócił, a był to widok niespotykany w Ruinach.

Złakniony pełnego obrazu sytuacji zbliżyłem się, wchodząc w szeregi wojska Podziemia, szczęśliwie zostając potraktowany ignorancją. W moje palce jak nuty na struny lutni wpadły dźwięcznie i liczne zwroty, i pojedyncze wyrazy.

Brat."

Moc."

Dzieciak."

Śmierć."

Skywalker."

Och, znam pana Luke'a, pomyślałem. Pana Luke'a Skywalkera.

Uroczy starszy człowiek zamieszkiwał jeden z najdalszych kątów tego świata, lecz miałem przyjemność spotkać go niegdyś i wymienić parę słów. Choć ile unikał słońca nie powiedział, podejrzewałem, że dużo dłużej niż ktokolwiek inny mi znany. Krył się również, a mimo to znajdowałem w nim coś niezwykłego. Pewnego dnia zwyczajnie zniknął i z moich oczu (na dobre!), jednak doskonale zapamiętałem jego norkę oraz opowieści, z których można by ułożyć wspaniałe pieśni nawet bez dodawania nowych barw.

Z wydobywających się z ust Rena zdań wywnioskowałem, że zarówno on jak i pan Holmes szukają przemiłego starca, angażując w to wszystkie swoje siły.

Pozostawało jedno pytanie: dlaczego?

Dlaczego obaj pragną odnaleźć pana Luke'a?

Dlaczego przystali w jednej chwili na współpracę, nie wywołując oburzenia?

Oraz dlaczego pan Holmes nie poradził sobie dotychczas z tym zadaniem? Wszak Sherlock Holmes i jego kompan John Watson to najlepsi ludzie do takich wyzwań! Ile już przygodnych spraw rozwiązali w Podziemiu ku dumie króla!

Wpatrzony w rozmowę usłyszałem niespodziewanie swoje imię. Mój wzrok prędko pokierował się

¤

– Podsłuchuje pan – spytał Stephen Strange twierdząco, a mruczący pod nosem Kylo Ren zamilkł. Liczne świetliki oczu obecnych świdrowały sylwetkę spłoszonego poety.

– Ależ skąd! – zaprzeczył Jaskier. – Jedynie...

– Jedynie spisujesz prywatną rozmowę, jak mniemam? – włączył się Sherlock, gestem powstrzymując przed nierozważnymi słowami dowódcę Najwyższego Porządku.

Pchnięty przez kogoś do przodu Jaskier napuszył się w sekundę i schował za plecy notatnik.

– Niech mnie szlag trzaśnie, jeśli prywatną! – Rozejrzał się po zgromadzonych. – Tu ważą się losy świata!

– Nie ważą – uciął spokojnie Stephen.

– Jakim to sposobem nie? Konspirujecie z mordercą tysięcy istnień?! Skandal!

– Julianie, zważaj na wydobywające się z twoich szlachetnych strun głosowych dźwięki – ostrzegł go Sherlock, łypiąc na dygoczącego Kylo Rena. – I lepiej... zmykaj. – Ostatnie słowo dodał z kpiącym uśmieszkiem.

– To... to jest...! Szczyt pogardy w stosunku do obywatela! – uparł się Jaskier przy swoim, wypinając pierś. Nigdy nie było mu dane cietrzewić się tak, bo zawsze odwodził go od tego Geralt, lecz gdy wiedźminem w pobliżu nie pachniało, w końcu poeta mógł wyrazić prawdziwie gniew. Jednak wiedźmiński nawyk uganiania się za czarodziejkami miał swoje plusy!

Sherlock westchnął.

– Julianie...

– Nie, nie, nie! – powstrzymał go i zamachał rękami. – A, na marginesie, nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek przeszli na „ty", panie Holmes!

– Niech ktoś natychmiast wyprowadzi stąd tego człowieka – wycedził Kylo Ren do swoich ludzi.

– Ten teatrzyk jest żałosny – zgodził się jeden z klonów.

– Hola, morderco! – zganił Rena Jaskier. – Nie godzi się burczeć przy rozmówcach!

– Więc odejdź z łaski swojej, albo zaraz pokażę, jakim jestem mordercą! – zirytował się dowódca Najwyższego Porządku, roziskrzony jak tykająca bomba, zbliżając się do trubadura. Pewność siebie Jaskra ulotniła się momentalnie jak woda z przebitej beczki.

– Przestańcie – doradził Stephen, łapiąc Rena za przedramię. Temu wydało się, że coś czerwonego smagnęło go po kolanie. – Panie Jaskrze, proszę odpuścić.

– Ale – pisnął – trzeba mi bronić przed wami pana Luke'a!

– A więc go znasz? – rozpalił się Sherlock, szybkimi ruchami łapiąc poetę za ramiona. – Czyli jest tu na pewno!

– Naturalnie, że znam! – Jaskier uniósł teatralnie podbródek, okazując wyższość nad Sherlockiem chociaż w tej jednej kwestii. – I niemało o nim wiem!

– Mów! – rozkazał. – Mówże wszystko!

– Po moim trupie! – żachnął się i wyszarpnął. – Com słyszał i widział, to moje.

– Znasz go – powtórzył wolno Kylo Ren, po czym zacisnął pięść. – Zaprowadzisz mnie do niego.

– Właśnie poinformowałem, że nie. Głuchyś? Nie jestem przecież pierwszym lepszym niepoważnym głupcem!

Już zanim Jaskier dokończył, zorientował się, że zebrani patrzą na niego dokładnie tak jak na pierwszego lepszego niepoważnego głupca.

Przełknął ślinę i ściszył głos.

– Dlaczego miałbym, jeśli można wiedzieć?

¤

– To niedorzeczne! Niedorzeczne! – mruczał wciąż Jaskier pod nosem, mimo usilnych próśb o nieużywanie gardła. Zbyt duże emocje wzbudziły w nim tłumaczenia postępowania Kylo Rena.

Poczciwy pan Luke byłby zdolny do zmasakrowania gromadki swoich uzdolnionych uczniów i paradoksalnie to Najwyższy Porządek walczyłby o wymierzenie sprawiedliwości, niszcząc przy tym wszystko na swojej drodze? Szukałby ocalałych młodzików, by ocalić ich od obłąkania? Dowódca, nie mogąc uporać się z trudnościami, zleciłby Sherlockowi anonimowo zagwozdkę do rozwiązania, porywając jego rodzonego brata dla idei szantażu? Doprawdy, to przecież... niedorzeczne! Pan Luke za grób nie skrzywdziłby muchy, trzeba udowodnić to tym pomyleńcom! Niech oni tylko zobaczą...!

Właśnie, zobaczą! Tacy pewni swego, a tylko im się zdaje! Gdzie etyka? Gdzie dowody?!

O ile poeta dobrze zrozumiał, nie było etyki! Nie było dowodów!

Dlaczego pan Strange nie dodał niczego więcej? Ten pan Strange, który rozumiał jak nikt, jak najskuteczniej działać na Jaskra, by nie zasypywał otoczenia pytaniami pokrewnymi „Co, jeśli odmówię?" i sam z dziecięcym wręcz zapałem prowadził prosto do celu!

Wtem naburmuszony bard stęknął przy zakręcie w zbłoconą ścieżkę, wstrzymując za sobą czteroosobowy pochód.

– Znowu ty? – podrapał się po czole, pytając.

Znowu On wydrążył niezauważenie wszystkim wzrokiem dziury w brzuchach na wylot, następnie przywarł do nogi Jaskra jak rzep. Nie odpowiedział, zupełnie jakby język mu się zasupłał. Zdążył odetchnąć dwa razy, zanim pozostała w tyle grupka zniecierpliwiła się i zdecydowała iść dalej.

– Hej, mały, przepuść mnie – poprosił Jaskier miło i spróbował ruszyć się z miejsca.

– N-niech pan to weźmie – pisnął niemal bezdźwięcznie chłopak.

– Co takiego? – zdziwił się, lecz bez uzyskania wyraźnej odpowiedzi w palce wpadło mu małe elektroniczne urządzonko, srebrzone po bokach, podobne do pendrive'a. Jaskier, rzecz jasna, nie mógł wiedzieć, co to jest, bowiem to technologia nie pochodząca z jego epoki. Poza tym nie przyjrzał się nawet, by stwierdzić, że to kolejny z tych skomplikowanych komputerowych rupieci.

Nie odrzekł chociaż słowa sprzeciwu, a chłopak już podziękował i pognał za pajęczyny niczym spłoszona sarna.

Hop, hop!

Byłoby dobrze, gdyby nie:

– To ten dzieciak! – warknął Kylo Ren i szturchnął Kapitan Phasmę, którą wybrał sobie spośród swoich ludzi na towarzyszkę w arcytrudnej wyprawie przez Podziemie. Prócz metalicznego szczęku, nic się nie odezwało. – Na co czekasz, łap go!

– Rozkaz – odparła w końcu skrycie znużona tysiąc trzydziestym czwartym kaprysem Rena. Że też ją musiał przytargać ze sobą...

Ruszyła się więc wolno. Bardzo wolno. Tak wolno, że Sherlock zdążył mrugnąć dwa razy, a Jaskier nawet trzy, nim postawiła pierwszy krok. Jej iście zgrabna stopa w ociężałej zbroi wykonała slalom w powietrzu, szukając najlepszej drogi przez doliny tlenu i dwutlenku węgla, omijając związki azotu, by wylądować na korzystnym gruncie z jak najmniejszą ilością paskudnego błociska. 

Mrugano w nieskończoność.

– Nie, stop! – szczeknął Kylo Ren. – Tracimy czas! Później się nim zajmiemy, na razie są ważniejsze sprawy. Prowadź, wierszokleto.

Ostatnie zdanie, ku urażeniu dumy Jaskra, skierowane zostało właśnie do niego.

„Tylko nie wierszokleto!" – chciał zapyskować, lecz zaniechał niszczenia i tak już niesmacznej atmosfery jeszcze bardziej.

Stephen oraz Sherlock milczeli, jak jeden mąż obserwując uważnie każdy ruch Rena, jak gdyby gotowi w sekundę unieszkodliwić i jego, i Phasmę.

Holmes, co dziwne, nie dociekał, dlaczego Kylo chce złapać zwykłe dziecko, jakim był Morty. Może wiedział...?

Poszli dalej. Jaskier usiłował wyglądać na niewzruszonego rzuconą w jego stronę obelgą i maszerował równym krokiem, ściskając w pięści podrzucony mu przedmiot, aż do końca wyprawy przez bagnisko. Nie odwracał się, by obserwować rozmawiających. Nie myślał o Geralcie. Próbował. Tak jak Sherlock nie myślał o Johnie Watsonie, zdając się nie dostrzegać nawet jego nieobecności w nowym towarzystwie.

Lecz nie tak jak Morty.

Chlup!

Ziemia gniotła się mokro pod nogami, gdy wokół panowała niemal całkowita cisza, rażąca podejrzliwie uszy. Dżungla korytarzy wykręcała się jak na złamanie karku, Jaskier wiedział jednak dokładnie, którą drogę wybrać, zupełnie, jakby niegdyś przechadzał się tędy codziennie. Tu wąska strużka wodospadu i jeziorko, tam tajemne przejście, ukryte w kamieniach. Wszyscy podążali za poetą, a błękitne kwiaty szeptały ich słowa, wprowadzając nutę obawy.

Podsumowując, prawie dwadzieścia minut szczekały żaby w kłótniach z taplającymi się w błotnych wodach syrenami i nareszcie ekipa dotarła do zabudowanej torfem, nieurodziwej, zdeczko prześmierdłej nory.

Zapach zgnilizny zadomowił się w nozdrzach, gdy Jaskier, kaszląc w rękaw, zapukał w opatulone glonami drzwi. Szczerze nie pamiętał, by chatka była w tak opłakanym stanie, lecz czekał odpowiedzi cierpliwie, w przeciwieństwie do rozemocjonowanego Rena, tupiącego wciąż prawą stopą. Nikt nie otworzył, nikt nie odpukał, więc zaczęto zaglądać w poszarzałe szyby okrągłych okien i komentować zgryźliwie.

– Panie Luke! – zawołał w końcu donośnie poeta i zastukał w drewno trzykrotnie po raz czwarty. – To ja, Pan Grajek! Pamięta pan? Panie Lu... – Przerwał, bo nieuważnie upuścił małe urządzonko, które trzymał stale w zaciśniętej pięści.

– Czyżby Pan Grajek znalazł właśnie pana Luke'a? – spytał Sherlock, unosząc brwi, gdy Jaskier schylił się z zawahaniem.

Kapitan Phasma prychnęła, a poeta otrzepał się z niewidzialnych okruchów i wyprostował.

– Doprawdy, przezabawne, panie Holmes! – odfuknął. – Tak się składa, że moje palce dzierżą bardzo ważny przedmiot, który został wręczony mnie!

– Proszę pokazać – rzekła rozkazującym tonem Phasma, wyciągając dłoń.

Jaskier cofnął się, lecz zaraz poddał westchnięciem pod naciskiem morderczego zgrzytu w uszach.

– To tylko niekompletna mapa – oznajmiła Phasma po chwili oględzin. – Niepotrzebna nam już, skoro innym sposobem dotarliśmy do kryjówki Skywalkera.

– Dotarliśmy?! – wrzasnął gwałtownie Kylo Ren, jakby zorientował się, że pod jego stopami znajduje się anty-high ground. – Mam gdzieś wasze pokojowe metody, dostanę go tu i teraz! – To mówiąc, rzucił się do drzwi i wywinął ramionami, jak gdyby chciał boksować się z wejściem. – Otwieraj, Skywalker, słyszysz?! Wyłaź, tchórzu!

– Wystarczy. – Złotawa wiązka energii przecięła policzek Rena jak bicz. Ten syknął i przykrył ranę otwartą dłonią, spod której wytoczyła się krótko czerwona wiązka. – POKOJOWO. Za nieposłuszeństwo zostaniecie wydaleni z Podziemia.

– A niech mnie, cóż za bieg wydarzeń! – wykrzyknął uradowany Jaskier w stronę Strange'a i klasnął w dłonie. – Toż to czarownik!

– Wolę określenie „Mistrz Sztuk Magicznych" – odparł Stephen, przecierając o siebie opuszki palców.

– Imponujące – mruknął Sherlock. – Wręcz niewiarygodne.

– Oczywiście – stwierdził iście skromnie czarownik, wywołując warczenie Kylo.

Dokładnie w tym momencie, po dwóch sekundach istnie psich odgłosów wydawanych przez Rena, drzwi chatki Luke'a otwarły się. Jaskier aż podskoczył z zaskoczenia, gdy zobaczył w progu staruszka. Lecz nie był to staruszek, o którego zabiegał się Najwyższy Porządek.

Nieznajomy beknął i na stojącego najbliżej Kylo zionęło alkoholem.

– Na bogów, kim pan jest?! – oburzył się trubadur.

– Hmm? – Obejrzał się. – A wy, banda jebanych błaznów, to kim? Ano tak, bandą jebanych błaznów – dodał ciszej ostatnie zdanie.

– Gdzie Skywalker?! – wyrwał się Kylo Ren.

– Teraz ja tu sobie mieszkam, spadać – burknął i już chciał zamknąć drzwi przed nosami przybyłych, kiedy coś go zatrzymało.

– Rick!

Głos rozbrzmiał, a obecni odwrócili się za jego echem.

– Och, Morty – udał nieuzasadnione rozbawienie i podrapał się szyjką butelki wódki po głowie, rozlewając jej zawartość po karku. Stephen skrzywił się lekko. – Nie wiedziałem, że jeszcze tu jesteś.

– Nie wiedziałeś?! Zostawiłeś mnie tu, t-tkwię tutaj ciągle, Rick, t-ty pierdolony dupku!

– Spokojnie, Morty, wyluzuj.

– Potrajkoczecie sobie później. Gdzie pan Luke? – wtrącił się Jaskier ku uciesze niemogącego się wysłowić Rena.

– Lucek? On pieprzył o jakimś potworze, aż wywiało go w pizdu.

– Potworze? Na potwora trzeba wiedźmina, pan Luke nie powinien tak tego zostawiać!

– Obawiam się, że to nie taki potwór, panienko.

– A ja obawiam się, że zaraz stracę cierpliwość – zazgrzytał zębami Kylo Ren.

– Przestańcie natychmiast! – pisnął Morty. – I... i... coś jest nie tak – zamajaczył, kołysząc się lekko. – O cholera, moja głowa...

– Co?

– Morty?

– Też to czuję – wyznał Stephen. – To... niemożliwe – szepnął jeszcze.

– Ale co?

– Morty! – Rick podbiegł nader trzeźwo do chłopaka. – Cokolwiek robisz, zbierz się, kurwa, do kupy!

Morty jednak nieposłusznie rozsypał się i odfrunął. Dosłownie.

Pokręcono w milczeniu głowami.

– Co, do kurwy nędzy, zrobiliście z moim wnukiem?! Który z was...!

– Pan Strange jest czarownikiem! – odezwał się szybko Jaskier na swoją obronę oraz wskazał na Stephena, który, podobnie jak Morty, nie wyglądał zbyt dobrze.

– Thanos... – zdążył wystęknąć, zanim doszczętnie zniknął ze świata materialnego.

Dźwięk jego głosu rozszedł się wraz popiołem w powietrzu, przeraźliwie i ślisko, niczym ciarki po plecach.

Pięć sekund.

Dziesięć.

Zapadła głucha cisza.

Oddech.

I pustka.

Pusta.

Pustka.

Cicha.

Cisza.

Skulona postać w błocie.

Mizerny błysk pióra w kropli potu na papierze.

Początek końca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top