Umysł Zbiorowy - Część I
Nad Zamojem niebo było wyjątkowo czyste. Od rana nie pojawiła się nawet jedna chmurka, która zakłócałaby tę piękną, błękitną harmonię. I chociaż powodowało to dość wysoką temperaturę powietrza, to nie było to zbyt irytujące, ponieważ żółtym, ciepłym świetle południowego słońca było coś niezwykle uspokajającego.
Piękny błękit niebios odbijał się cudownie w kałużach, które od wczorajszej burzy nie zdążyły wyparować. Trawa, która wyrastała gdzieniegdzie na co większych placach i przy fundamentach domów, wraz z chwastami wydawała się intensywnie zielona i roztaczała kojący zapach. Słońce prażyło niemiłosiernie i odbijało się rudym blaskiem od dachów wysokich kamienic, oraz padało swym żółtym światłem na ścieżki wydeptane między domami, ale właśnie to sprawiało, że przebywanie w cieniu było tak przyjemne i usypiające.
Tylko ptaki nie dawały spokoju. A dokładniej brak ich wiecznego ćwierkania, gruchania i kwilenia.
Ta cisza była bardzo niepokojąca.
Tak jak cisza przed wczorajszą burzą.
Zamojacy mimo tego odpoczywali, drzemiąc pod drzewami na pobliskich łąkach, pijąc, bijąc się i romansując po pijaku w karczmach oraz nudząc się we własnych domach. Tylko kościoły, których grube mury zawsze dawały ochłodę i schronienie, były puste co przy kilkutysięcznym mieście wydawało się dziwne.
Niebo zaczęło ciemnieć, dając powody do niepokoju, ponieważ nad miastem nie było czarnych chmur. W ogóle nad miastem nie było żadnych chmur, a słońce wisiało na swoim miejscu. Tylko nieboskłon stawał się ciemniejszy, ukazując krwawe gwiazdy promieniujące ledwo widoczną szkarłatną poświatą, kiedy czarna kula nachodząc na Helios zmieniała go w pomarańczowy pierścień.
Świat stawał w mroku, który wlał się na ulice, do mieszkań i umysłów ludzi.
A kiedy całe światło zgasło, wielu z nich się zatraciło. Odszedł cały smutek, cała radość, cały sens. Została tylko obojętność.
***
W karczmie, swojsko nazwanej "Wisielcza Jabłoń", panowała gwarna atmosfera. Jednak wszyscy wiedzieli, że tak dzisiaj będzie. Zresztą nie tylko dzisiaj, lecz przez najbliższy okres, albowiem lato się kończyło i zbliżał się Wielki Jarmark. Czas kiedy kupcy z całej Gotyckiej Europy zjeżdżali się do Gdańska, aby wiele zarobić, a w czasie podróży chętnie odwiedzając okoliczne karczmy. Sam jarmark trwał około dwóch tygodni, ale podróż w jedną stronę potrafiła zająć prawie miesiąc. Jednak takie przypadki takie spotykały głównie osoby z krańców owej Gotyckiej Europy - regionu, który za sprawą Wielkiej Zmiany stworzył swoistą aurę, która najbardziej przypominała późne średniowiecze, lub renesans połączony z barokiem. Aura owa nie tolerowała, jak wszystkie inne Regiony Czasu, wszystkich nie wpisujących się w owy okres istot i przedmiotów. Okazywała to w różnoraki sposób, zmieniając je na bardziej pasujące, niszcząc, lub zabijając, a także tworząc wielkie klątwy. Mogłoby się wręcz wydawać, że regiony zyskały swego rodzaju świadomość, a niektórzy porównywali je do rozkapryszonych dzieci.
Wewnątrz było duszno, gorąco i śmierdziało potem i tanim piwem i kiepskiej jakości samogonem, ale mimo to było jednak przyjemnie. A przynajmniej tak to odczuwała Kornelia Bosch, z jej pięcioma "Braćmi" - Jaremem (wysokim szatynem), Witem (dość niskim i krępawym brodaczem), Antkiem (największym z nich wszystkich), Hazelem (przybyłym z Nowoczesnej Republiki Afrykańskiej, o której często opowiadał) i Izydorem (blondynem, z wypalonym znakiem Kościoła Nowych Bogów, oraz wielką urazą do wszelkich rzeczy związanych z religią), których jedyne po czym można było do niej przypisać było nazwisko. Oprócz tego nie byli nawet spokrewnieni, ale tworzyli orszak najemników, którzy podejmowali się większości zadań. Wiele było grup najemniczych, które zajmowały się ochroną jednostek i grup, poszukiwaniem czegoś czy chociażby zabijaniem. Oczywiście wszystko za odpowiednią opłatą. I grupa Korneli nie wyróżniałaby się niczym, gdyby nie to, że założycielka była kobietą. W ogóle kobiety nie powinny być najemniczkami, gdyż było to co najmniej dziwne, ale jeśli ktoś miał jakiś problem do Bosch'ównej, to powinien się raczej martwić o swoje zdrowie. Znana była bowiem, z tego, że świetnie zabijała.
A potrafiła to robić na wiele sposobów - co z resztą było jej ulubionym zajęciem, kiedy się znudziła. Czasem oskórowywała, innym razem odcinała po kawałeczku żyjącego delikwenta, palec po paluszku, skrawek po skraweczku, aż się wykrwawił, a ostatnio przywiązała do stołu klienta, który nie mógł się wypłacić i łamała mu skrupulatnie kości, aż padł z wycieńczenia fizycznego i psychicznego. Tym ostatnim sposobem chwaliła się przy prawie każdej możliwej okazji, przez co doprowadzała do szału Braci.
Ale dzisiaj nic nie mówiła. A przynajmniej nic o łamaniu kości, bo oprócz tego to mówiła co nieco. Denerwowała się. Czekała. Zleceniodawca mógł się pojawić w każdej chwili. Wręcz dobrze byłoby gdyby się pojawił, bo kończyły im się pieniądze. Ale żaden się nie zgłosił.
Czas dłużył się, mimo wielu wypitych trunków, oraz wesołych opowieści Jarema, jednego z Braci, wysokiego szatyna. Ciekawe z resztą skąd on cały czas, od kilku lat miał jeszcze nie znane reszcie grupy opowieści, anegdoty i legendy.
Minuty mijały, przemieniając się w godziny spędzone przy pustawych kuflach, w zatłoczonej, pełnej żółtego światła świec, karczmie, ale nikt nie przychodził do stolika najemników. Za oknem zaczął padać deszcz. Duże krople, kształtem, rozmiarem i kolorem przypominające truskawki, uderzały o ziemię roznosząc wokoło zapach mokrej ziemi i zgnilizny. To nie było w tej części Europy niczym specjalnym, dość często padał tu zgniły deszcz, którego krople niezbyt nadawały się do picia - były wręcz trujące, ale za to świetnie użyźniały pola i łąki, a także zwiększały możliwości "magiczne" ludzi, za sprawą odłamków żywego zwierciadła w nich zawartych.
Żywe zwierciadło było wielką kopułą ustawioną wokół Ziemi, składającą się z nieznanego pierwiastka - vispechera, który do Wielkiej Zmiany nie występował nigdzie indziej, a także był bardzo ciężki do wykrycia i użycia. Jednak później, kiedy świat uległ zmianom, vispecher zaczął się rozprzestrzeniać utrwalając część zmian, które bardzo intensywnie następowaly, ale dając także nowe możliwości.
Sam pierwiastek niszczył technologię tam, gdzie występowała przed Zmianą, jednak sam ulegał rozkładowi w krajach Nowej Technologii, jak Nowoczesna Republika Afrykańska.
Magia zaś była procesem bardzo trudnym i niebezpiecznym, ale dostępnym każdemu. Pierwiastek przez skórę, płuca i w pożywieniu wchłaniał się do krwi i wytwarzał nowy ośrodek w mózgu (nie był to bolesny proces, albowiem mózg nie ma nerwów odpowiedzialnych za odczuwanie bólu). Ośrodek w zależności jak rozwinięty, albo się wyłączał nieużywany, albo pozwalał naginać prawa fizyki, biologii, chemii, a w skrajnych przypadkach pozwalał dzielić przez zero (na całym świecie dokonała tego jedna osoba, udowadniając tym samym, że 2 + 2 jest równe 5), ale wielu zmarło próbując tego samego. Co zaś dotyczy innych to w zależności od umiejętności mogli zmieniać skład chemiczny powietrza, przedmiotów, a nawet organizmów żywych, zmniejszać grawitację na określonym obszarze, zmieniać dowolnie wektory sił, powoływać do życia zmarłych czy powodować odrastanie kończyn.
A wszystko to dzięki małym, niewidocznym cząstkom. Cząstkom będącym w między innymi deszczu. Deszczu pachnącym zgnilizną.
***
Drzwi karczmy uchyliły się wypuszczając część światła i wymieniając powietrze, a także wpuszczając wędrowca. Pielgrzyma w śnieżnobiałym, lecz strasznie zniszczonym i obtartym płaszczu i przepasce, z mocnym dębowym kijem w ręce.
Niewielu jednak odwróciło głowy, będąc zbyt zajętym rozmowami, posiłkiem, piciem na umór czy spaniem. Ci jednak, którzy się odwrócili, byli dość zdziwieni. Wędrowiec, mimo że widocznie ubogi, sprawiał wrażenie osoby potężnej, z ogromną władzą. Może to przez wyprostowaną postawę, albo pełne gracji ruchy, ale coś ewidentnie nie pasowało.
Mężczyzna stanął pod ścianą tuż obok drzwi, zdjął z głowy kaptur, tym samym odkrywając swą łysinę, po czym zaczął wyciskać wodę ze swego płaszcza. Zajęło mu to trochę czasu, gdyż zmarznięte palce ledwo zaciskały się na przemokniętym materiale, kiedy jednak skończył, nie zwracając na siebie uwagi, miękko i cicho wszedł w tłum ludzi stojących nad stołami swych znajomków, gdyż wszystkie krzesła były zajęte, następnie lawirując przeszedł przezeń nie potrąciwszy ani osoby.
Przeszedł jeszcze dwa kroki po czym zatrzymał się podniósł głowę, która do tej pory była wpatrzona w podłogę kilka metrów przed nim i począł się rozglądać. Jego głowa powoli obraca się z lewej na prawą stroną i z powrotem, ukazując wszystkim głębokie zielone oczy. Dość długo się rozglądał, nie dając po sobie znać ani śladu zaciekawienia czy zniecierpliwienia. Po prostu patrzył co się działo po lewej stronie, a potem musiał się upewnić czy nic się nie zmieniło na prawej. I tak kilka minut. W końcu zamknął oczy i spuścił głowę, i na ślepo podszedł do stołu najemników, którzy cały czas go obserwowali.
- Najemnicy? - spytał Wędrowiec.
- Taaak... - odpowiedziała Kornelia, równie pytającym tonem.
- Mam sprawę - odrzekł.
- A masz pieniądze? - zapytała Bosch'ówna.
- On ma pieniądze - powiedział niepytany Jarema, czym samym zwrócił na siebie uwagę pozostałego "rodzeństwa". Po chwili zamrugał kilkukrotnie i potrząsł głową jakby otrzepując się z wody. - Co ja...
- Mam pieniądze - przerwał pielgrzym. - I mam sprawę. Przeprowadzicie mnie przez miasto, muszę dotrzeć do klasztoru.
Na słowo "Klasztor" przez twarz Izydora przeszedł dziwny skurcz grymasu, gniewu i odrazy. Zniknął jednak tak szybko jak się pojawił.
- Nie szkoda ci złota na takie błahostki - wtrącił Wit - a zresztą...
- Ale wiesz ile będzie to kosztować? - Rzucił Ant.
- Dwa srebrne i pięć brązowych, ale mam nadzieję, że jesteście dobrzy w mieczu...
- Najlepsi - przerwała Kornelia. - Kiedy ruszamy?
- Jutro z samego rana - powiedział mężczyzna.
- Za wczesną pobudkę dodatkowa opłata - mruknął Hazel, jednak szybko się zamknął kiedy brązowy piątak uderzył o jego pierś wystrzelony z kciuka przybysza.
***
Kiedy szóstka najemników wyszła rano z karczmy od strony "stajni" - małego budyneczku, a właściwie przybudówki przeznaczonej dla koni, prowadząc swoje wierzchowce, Wędrowiec czekał już na nich przy rozstaju dróg. Nie było jednak zniecierpliwienia na jego twarzy. Czekał z niezwykłym spokojem, wręcz obojętnością.
- Ile już czekasz? - rzucił Hazel.
- Będzie ze dwie godziny. - odparł poważnie Pielgrzym. Na te słowa przez całą grupę przeszło zdziwienie, pomieszane z lekkim wstydem, za taką niesubordynację pierwszemu od dłuższego czasu pracodawcy.
- To... gdzie właściwie idziemy? - spytała Kornelia.
- Do klasztoru. - Powiedział mężczyzna. Znów skurcz przebiegł po twarzy Izydora.
- A gdzie ten "Klasztor"? -zapytał Iz jakby wypluwając z największą odrazą i trudem ostatnie słowo.
- Na wschód.
- Zawsze na wschód - mrukną Ant.
Pielgrzym jednak już szedł, nie zważając na opłaconych "ochroniarzy", którzy zdziwieni jego działaniem szybko wskoczyli na konie i ruszyli stępa za Wędrowcem.
Jadąc mijali wiele pól, obficie obsianych - głównie zbożem, łąk pełnych zielonej, soczystej trawy i pięknie pachnących kwiatów, a także sadów podobnych do miniaturowych lasów, z białymi drzewami (wybielanymi wapniem) o czerwonych, soczystych i połyskujących ozdobach w postaci jabłek. Jednak mimo to nie zrobili ani jednego postoju, choć pogoda wydawała się idealna do chwili odpoczynku - mała kula słońca wysoko na błękitnym niebie nakropionym plamkami chmur o niesamowitej bieli świeciła wesoło. Aż chciało się zejść z konia, położyć w cieniu jabłoni, lub gruszy i usnąć na chwilę.
Ale nie zrobili tego. Po prostu czuli, że coś jest nie tak. Czuć to było w ciszy Wędrowca, w lekko chłodnawym, pięknie pachnącym kwiatami powietrzu, w cieniach leniwie poruszających się przy krawędzi odległych, wydawałoby się, lasów.
Kornelia, dziwnie napięta sytuacją, co chwilę wymieniała spojrzenia z Izem, lub krótkie, zdawkowe wręcz informację, spekulację i zadziwienia z całym zespołem, lub jego częścią. Zresztą nie tylko ona zaczęła zachowywać się dziwnie rozdrażniona. Izydor co chwila drapał się po bliźnie, która wydawała mu się dziwnie swędząca, Hazel nucił nerwowo i wręcz otępiale piosenki, których nigdy wcześniej reszta "rodziny" nie słyszała z jego, ani nikogo innego ust. Antek, który zawsze wydawał się najspokojniejszy, garbił się i ukradkiem rozglądał na boki, a Wit był zbyt cicho i siedział zapatrzony w dal.
Podróż mijała długo, dochodził już wieczór, a słońce wcześniej wysokie, małe i od rana jasno świecące, ciemniało, pokrywając mieszanką różu i fioletu nieboskłon, chmury zaś dotąd małe i niezbyt liczne, tworzyły teraz długie rysy dodające nieco charakteru płomiennemu niebu. Chłód spowijał ziemię i mimo, że coraz bardziej dawał się we znaki, nie zrobili postoju, nie nałożyli kurt, które były w jukach, nikt nawet nie zjadł żadnego posiłku, tylko dwa bukłaki latały co jakiś czas z rąk do rąk, kiedy spragnieni wykonywali prawie niewidoczne znaki, unosząc lekko dłoń, lub kiwając głową.
I na właśnie monotonnej jeździe upłynął cały dzień, a Słońce zakończyło wreszcie swą długą wędrówkę, kiedy Kornelia zadecydowała przymusowy postój, wyrwawszy się z otępienia towarzyszącego im wszystkim. Rozłożyli obóz. Chociaż "obóz" to może za wiele powiedziane. Na pewno rozpalili ognisko, zdjęli siodła z koni, i usiadłszy na nich, okryli się derkami. Jedną dali nawet Pielgrzymowi, który z chęcią ją przyjął. Kornelia ustaliła również warty i mimo narzekań Anta, który dostał godziny tuż przed świtem, wszyscy się zgodzili.
Nastała cisza. Słychać było pękanie nagrzanych do granic drewien w ognisku. Słychać było koniki polne. Czasem dźwięki nocy przerywało huczenie sowy, innym razem głośniejszy oddech jednego z "obozowiczów". Nic jednak specjalnego się nie działo. Tylko księżyc przybrał czerwonawą barwę, co nawet na te czasy było dość dziwne. Zwykle biały, lekko wręcz lustrzany kształt na niebie, pokryty licznymi plamkami ciemniejszych przebarwień, wyglądał jak gdyby pokryła go siatka czerwonych spękań, lub obrosły krwiste żyłki. Sama gleba na naturalnym satelicie również wydawała się innego koloru, gdyż częsta dotąd biel ubarwieniem kojarzyła się z płynem surowiczym, lub ropą skrzepiającą się w kącikach oczu.
Lecz mimo ciągłego napięcia, nikt z grupy tego nie zauważył. Nikt oprócz Wędrowca, który całą noc oglądał niebo, jakoby szukając nań czegoś, co dawno tam zgubił. Ale na niego też nikt nie zwrócił uwagi, gdyż miły trzask drzewien i ciepło bijące od ogniska uśpiło czujność wszystkich.
***
Jako pierwszy wstał Izydor, którego coś nagle wytrąciło ze snu. Może jakieś przeczucie, może dźwięk. Kiedy jednak się obudził, dostrzegł, że coś było nie tak. Mimo, iż słońce wstawało już powoli, roztaczając przyjemny blask, oraz kontrastując ciepłem przy wychłodzonej nocą ziemi, zdawało się być ciemno.
Nic nie przesłaniało nieba, choć zaczynała pojawiać się poranna, mleczno biała mgła. Było po prostu ciemniej niż zazwyczaj i jakoś tak bardziej szaro. Wszystko wydawało się wyblakłe, obdarte z kolorów. Obdarte z życia.
Było też nienaturalnie cicho. Cisza wręcz przytłaczała, nieprzyjemnie szumiąc w uszach.
Iz pospiesznie obudził pozostałych, po czym doszedł do resztek wczorajszego ogniska, żeby zasypać je piachem. Następnie złożyli "obozowisko" i czym prędzej wyruszyli w drogę.
***
Podczas jazdy, brak dźwięków był na tyle irytujący, że Bosch'ówna, Hazel, a nawet Jarem, choć rozmowa nie za bardzo się kleiła. Żaden temat nie wydawał się na tyle ciekawy, aby go kontynuować, a sam pracodawca nie starał się zadbać o morale.
Przez tę nudę i ciągłe napięcie podróż wydawała się nie mieć końca. Wybawienie przyszło jednak dość szybko, gdyż nie dochodziło jeszcze południe. W oddali, między drzewami, tuż nad piaszczystą powierzchnią drogi wyłaniały się szare i niepomiernie ciężkie dla oka mury, niezbyt wielkiego miasta.
- To tam - rzekł zdawkowo Wędrowiec.
- Bogowie nas pokarają - powiedział przerażonym głosem Ant. - Nie idźmy tam! - błagał.
Iz spojrzał na niego, drapiąc się po swędzącej bliźnie.
- Co ci jest? - Spytała ostrożnie Kornelia, z lekkim zdziwieniem w głosie.
- Nie twoja sprawa! - Krzyknął.
Konwój zatrzymał się. Wszyscy spojrzeli na Anta, który bujnął się do przodu, jakby stracił na chwilę przytomność.
- C...cso się stało?
- Słuchajcie tu dzieje się coś niedobrego. Zawróćmy, bo... - zaczął Hazel, ale przerwał mu Iz.
- Wiem, mi też się to w cholerę nie podoba, ale dostaliśmy zapłatę, a jak się wycofamy, to już nikt nas nie wynajmie.
- Ale... - chciał protestować Jarem.
- Dość! Jedziemy tam i basta! - urwała Kornelia.
"Całe szczęście miasto już niedaleko" myślała Kornelia dziwnie czując się z tą sytuacją. Tu na pewno coś było nie tak. Jej "bracia" zachowywali się coraz dziwniej. Wszyscy jakby byli opętani. Wszyscy oprócz Iza. "Koniec zadania będzie wybawieniem" - przeleciało jej w głowie.
Ale lepiej by było gdyby owe "wybawienie" nigdy nie nadeszło.
***
Gdy Kornelia wjechała na koniu do miasta, wydawało się dziwnie opustoszałe. Światło słońca, zasłoniętego przez chmury wydawało się ciemniejsze, cisza wydawała się zbyt cicha, ściany wydawały się zbyt szare, a powietrze zbyt gęste. Coś ewidentnie było nie tak. Nie było słychać żadnych zwierząt, ani psów, ani kotów, ani nawet kurczaków. Tylko wrony. Wrony i kruki.
Im głębiej w miasto wjeżdżała wraz ze swym orszakiem, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Wszystkie okna były pozamykane, ale drzwi wywarte na oścież. W błocie, z którego w dużej mierze składała się droga, widać było ślady ciągnięcia kogoś. Wprost z jego domu w głąb mieściny.
Wprost z ich domów.
Wprost ze wszystkich domów.
Zewsząd.
Do jednego miejsca.
Wszystkie ślady prowadziły do centrum.
Niebo, które do tej pory pokrywały nieliczne obłoczki kompletnie zbielało, zasłonięte przez gęste jak mleko chmury. Z zaułków wylewała się mgła, a cień wewnątrz domów rozszerzał się wychodząc daleko na ulicę.
W końcu orszak dotarł na główny rynek miasta. Kiedy tylko wyjechali zza ostatniego budynku, oddzielającego ich od większej wolnej przestrzeni, uderzył ich silny i mdły, słodki odór zgnilizny, a także słonawy, żelazisty zapach. Ktoś tu walczył.
Ktoś tu umarł.
I to nie sam.
Dosłownie chwilę później Bosch'ówna ujrzała źródło fetoru.
Na środku placu stała szubienica. Przepełniona. W, niespodziewanie odsłoniętych, oknach domostw i urzędów dało się ujrzeć wiele wiszących sylwetek. Kiedy konni podjechali bliżej środka placu ujrzeli wielki dół wypełniony ciałami z przeciętymi żyłami na rękach, lub wbitymi w pierś sztyletami.
- Trucicieli tylko zabrakło - burknęła ponuro Kornelia.
Jarem szturchnął ją łokciem podjechawszy bliżej i wskazał na jakiś budynek.
Aptekę.
- Nie był bym tego taki pewien.
Wewnątrz budynku, przez otwarte na oścież drzwi widać było krwawe ślady ciągnięcia, ale i zwłoki bez choćby kropli krwi na ubraniu. Za to z pianą na ustach.
Z okropną, lawendową pianą.
Kiedy podjechali bliżej apteki uderzył ich zapach migdałów. O ile w normalnych warunkach przyjemny, tu był groteskowo straszny, gdyż oprócz niego dało się wyczuć inne chemikalia, odór krwi i zgnilizny. Ciała leżały nieskładnie poukładane w sterty, najczęściej pod ścianą, a ich napuchnięte członki i korpusy, a także zaropiałe oraz przekrwione oczy i inne "wyjścia" substancji biologicznych skutecznie blokowały drogę, ale i zniechęcały do dalszej podróży.
- Już prawie jesteśmy - powiedział cicho pielgrzym, z lekko słyszalną radością, dobrze zamaskowaną przez obojętność.
Grupa Bosch'ów na te słowa, jak na komendę, odetchnęła z ulgą i w miarę szybko powrócili na główną drogę.
***
Zbliżali się do końca placu kiedy usłyszeli za sobą jęki niezwykle zachrypłych osób.
Jęki niezwykłego bólu i rozpaczy.
Wkrótce wraz z jękami ożywiło się bzyczenie much, krakanie wszechobecnych wron wron, aż wreszcie pojawił się płacz. Z początku cichy, tylko dziecięcy, lecz później głośniejszy, pełniejszy bólu, coraz bardziej dorosłych głosów.
Wszyscy najemnicy odwrócili się już na pierwsze niepokojące sygnały czegoś, co się właśnie zaczynało dziać.
Martwi ludzie zaczynali krzyczeć. Całe stosy ciał wijących się w bólu i ogromnych mękach, oropiałe twarze, z pękającymi maskami krwi od zbytniej mimiki twarzy w czasie krzyku. Ciała wisielców zastygłe w ciszy z okropnym wyrazem agonii na twarzy, szarpiące się w niesłyszalnym jęku. A to wszystko w akompaniamencie bzyczenia much i krakania wron.
Grupa przyspieszyła kroku. Cokolwiek to było, najrozsądniejszą opcją była ucieczka. Ta jednak okazała się niemożliwa, gdyż niedawno istniejąca ulica okazała się być murem z szarych, okrwawionych i obłoconych cegieł.
- Wracamy! - Krzyknął Hazel, choć wcale nie musiał, gdyż wszyscy mieli zamiar to zrobić.
Ale nastała cisza.
Na drodze skąd przyszli, tuż przy najbliższej ścianie budynku, ostatniej szansie ucieczki stała Cicha. Mała chuderlawa dziewczynka, o kruczoczarnych włosach i bladej cerze. Miała może z metr wysokości, ale przez jej gnijące, bardziej przypominające szkielet niż normalne dziecko, ciało, nikt nie chciał się z nią mierzyć. Ona za to patrzyła na nich, swymi upiornymi, rybimi, martwymi oczami o mlecznej barwie trzymając w złożonych dłoniach palącą się łojową świecę. I rzucając im nieme wyzwanie.
"Spróbujcie uciekać!" - zdawała się prześmiewczo krzyczeć. "Nie bójcie się, dziecko wam nic nie zrobi! Jesteście tacy duzi i silni...". I zaczęła się śmiać. Uroczo, jak mała księżniczka. Ale w tej sytuacji mało kto uznałby jej widok za słodki.
Stali wryci nie wiedząc co zrobić. Przejść się nie da, ale stanie tutaj na pewno nie wyjdzie im na dobre. Ryzykować?
A wtedy cisza przyszła znowu. Tym razem w pełnej swej okazałości dotknęła ich umysłów leciutko jak dobrze wymierzony obuch, pozbawiając wręcz tchu.
Niebo stawało się coraz ciemniejsze, mimo wyraźnej obecności bladziutkiego słońca. Chmury nabierały fioletowo - czerwonawej barwy, a wszystkie cienie nabierały głębi. Świata odbijane przez kałuże, błoto i szyby w oknach gasły.
- Nie wyjdziemy stąd... - zaczął Hazel. - To przez was! Nie wyjdziemy... Zginiemy tutaj... umrzemy! Cośmy narobili... Czemu mi to zrobiliście!? - histeryzował.
- Daj spokój, wszyscy się zgodziliśmy. - Uspokajał go Jarem. - Wiedziałeś co się tutaj dzieje? - spytał Wędrowca.
- Nie! Ja... Ja... - zaczął się jąkać.
- To jego wina! To przez niego! - Ciemnoskóry nie dawał spokoju. - Okłamał nas! Okłamał.
Hazel wyjął przytroczony do pasa miecz i ciągle wykrzykując podobne, mało wiarygodne oraz bezpodstawnie naiwne oszczerstwa rzucił się na Pielgrzyma. Ten odskoczył niezgrabnie i potykając się o swój płaszcz, upadł na plecy. W jego obronie stanął jednak Wit, który jednym celnym uderzeniem szabli odbił miecz.
- Zdrajcy! Czemu mi to robicie!
Po czym Afrykańczyk markując uderzenie na odlew mieczem w Wita, wbił mu lewą ręką sztylet, ukryty dotąd za plecami, między żebra. Mężczyzna zaskoczony, nie zdołał się zasłonić. Uderzony, padł na ziemię, dławiąc się własną krwią. Kornelia widząc już początek sprzeczki, wyskoczyła uspokoić kompanów, ale nie zdążyła dopomóc najniższego z "braci". Teraz widząc go na ziemi, uznała, że rozmowa nie ma sensu. Coś było nie tak, ale było już za późno, aby dowiedzieć się co. Teraz mogła tylko obronić pozostałych.
Szybko doskoczyła do Hazela, wyjmując miecz i uderzając kwintą po palcach. Nie trafiła. Ciemnoskóry obniżył dłoń i wyprowadził pchnięcie. Kobieta uskoczyła w bok, robiąc przy tym półobrót. Przyjęła postawę szermierczą, z charakterystyczną ręką schowaną za plecami. Zwiodła przeciwnika, markując pchnięcie. Kiedy tylko ostrze przeciwnika dotknęło jej broni, aby przekierować jej tor, Kornelia przyskoczyła do Hazelia tak, że stała na wprost do niego, przy lewym boku oponenta. Z wyjętym podczas skoku sztyletem, stała się podwójnie niebezpieczna. Afrykańczyk odwrócił się tak, aby stanąć do niej przodem i po raz pierwszy od wejścia do miasta spojrzał jej prosto w oczy.
Były martwe.
Biała mgła pokrywała brązowe dotąd tęczówki, białka zaś zżółkły i pokryły się czerwoną siateczką żyłek. Mimo walki mężczyzna nie oddychał głęboko.
Nie oddychał wcale.
Hazel już miał zaatakować zszokowaną Kornelię, kiedy Jarem zarzucił mu sznur na szyję i mocno przycisnął do siebie. Afrykańczyk z niespotykaną siłą zaczął się rzucać, ale nie zdążył się wyswobodzić. Kornelia doskoczyła i wbiła mu w podbrzusze nóż, skierowany do góry.
Mięso niemiło plasnęło, powietrze uwięzione w płucach, teraz przebitych, syknęło zmniejszając ciśnienie, a kość zgrzytnęła przy spotkaniu z metalem.
Mężczyzna opadł na kolana i płacząc powiedział bezgłośnie "dziękuję".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top